"Captain America: Pierwsze starcie" - recenzja
Dodane: 07-08-2011 21:00 ()
Marvela zabawy z herosami ciąg dalszy. Ekranizacja przygód Kapitana Ameryki nastręczała miłośnikom komiksów chyba najwięcej zmartwień. Włodarze „Domu Pomysłów” uczą się jednak na błędach innych, z żelazną konsekwencją tworząc kasowe blockbustery, które nie tylko są przyjemną dla oka rozrywką, ale stanowią esencję kina gatunkowego, jakim bez wątpienia jest superhero movie.
Kapitan Ameryka jest ikoną mocno zakorzenioną w amerykańskiej popkulturze. Dziecko duetu Jack Kirby i Joe Simon przyszło na świat w 1941 roku i mimo, że mit postaci obrósł sporą warstwą kurzu, nikt nie wyobrażałby sobie grupy Avengers bez jej lidera. Tym bardziej zadanie powołania do życia filmowego Rogersa nie należało do najłatwiejszych. Jednak ostatnie produkcje Marvela doskonale pokazują, że decydenci z komiksowej wytwórni swój plan wysokobudżetowych produkcji mają skrupulatnie rozpisany. Fakt ten cieszy niezmiernie w obliczu poprzedniej ekranizacji przygód Kapitana, której inaczej niż katastrofą nazwać nie można.
Lwia część obrazu rozgrywa się podczas II wojny światowej, w trakcie przygotowań Stanów Zjednoczonych do zadania decydującego ciosu nazistom. Młodzi Amerykanie tłumnie zaciągają się do wojska, aby wspomóc skąpaną w ogniu i krwi Europę. Jednym z nich jest Steve Rogers - aparycją w niczym nieprzypominający żołnierza. Wychudzony astmatyk po raz kolejny zostaje odrzucony podczas rekrutacji. Jednak w niepozornym mikrusie drzemie wielkie serce i wewnętrzna moc, której nie da się porównać z siłą mięśni. Te cechy charaktery dostrzega w nim Abraham Erskine – naukowiec stojący za wojskowym projektem zwanym „odrodzenie”. W jego oczach Rogers jest wymarzonym kandydatem do przyjęcia serum superżołnierza. Zwinny, silny, szybki stanie się idealną bronią w walce z nieprzewidywalnym wrogiem jakim jest Hydra oraz stojący na jej czele Johann Schmidt. Opętany manią wielkości Red Skull wierzy, że okiełznał iście boską moc, dzięki której rzuci na kolana cały świat. Nikt i nic nie jest w stanie go powstrzymać.
Na usta same cisną się słowa, że Marvelowi ponownie się udało. Z dotychczasowych herosów, którym udało się zadebiutować na celuloidzie, Kapitan Ameryka jest postacią najmniej ciekawą, pozbawioną złożonej osobowości, tak nieskazitelną, że aż nudną. Mimo to autorzy sprytnie uniknęli pułapki, jaką byłaby ekranizacja gloryfikująca do granic możliwości ucieleśnienie wszelkich cnót oraz ociekająca patriotyczną tandetą. Joe Johnston, krytykowany za „Wilkołaka” i „Jurassic Park III”, w pełni się zrehabilitował. Bezbłędnie uchwycił klimat filmów retro, dostarczając wystylizowany na lata 40 XX wieku obraz, upiększając go sporą domieszką s-f. „Pierwsze starcie” ogląda się z wielką przyjemnością obserwując pieczołowicie oddane realia epoki, aby za moment wskoczyć w wir przygody. Zresztą Johnston udowodnił również, że wprawnie radzi sobie ze scenami akcji. Sekwencje pościgów na motocyklach, walki w powietrzu czy na lądzie zostały udatnie zarejestrowane okiem kamery. Z pomysłem, ale również nie bojąc się autoironii twórcy wcisnęli Evansa w oryginalny kostium Rogersa. Ucieczką od śmieszności okazał się finalny uniform stworzony przez Howarda Starka - praktyczny i nowoczesny.
W parze z realizacją obrazu poszło również aktorstwo. Początkowo można było powątpiewać czy luzacki i beztroski Human Torch jest w stanie przeobrazić się w wojownika bez skazy. Chris Evans odnalazł się w kreacji Kapitana będąc przekonujący zarówno jako cherlawy młodzik z Brooklynu oraz heros pełną gębą. Gwiazda Ameryki świeci silnym blaskiem, ponieważ druga kluczowa postać fabuły - Red Skull - straszy jedynie swoim wyglądem. Po Hugo Weavingu spodziewałem się więcej niż jedynie kilku groźnych min. Trudno jednak oczekiwać zaangażowania od aktora podkreślającego, że nie interesują go postaci jakie gra.
Na szczęście Evans nie został sam na placu boju. Drugi plan aż kipi od bohaterów, pragnących zaistnieć chociaż w jednej scenie. Udaje się to Dominicowi Cooperowi kreującemu Howarda Starka – geniusza i konstruktora broni na usługach amerykańskiej armii. Nawiązania do Iron Mana niezwykle trafne. Nie mogło zabraknąć też kobiecej delikatności i żywiołowości w postaci Hayley Atwell, która czaruje na ekranie swoim brytyjskim akcentem oraz silną, zapadającą w pamięć rolą. Stawkę uzupełniają rutyniarze: niekwestionowany król drugiego planu - Stanley Tucci oraz Tommy Lee Jones, któremu trafiły się chyba najlepsze one-linery w całej produkcji. W obsadzie znalazło się też miejsce dla Howling Commandos, kompanów wspierających Kapitana podczas pościgu za Red Skullem, a także standardowo dla Stana Lee.
Końcowy akt przed „Avengers” można uznać za udany, żałując jedynie, że narodziny Kapitana Ameryki raczej nie doczekają się kontynuacji. Cała machina produkcyjna została podporządkowana potrzebom zbliżającego się megaspektaklu. Trudno zatem oczekiwać, że Rogersa zobaczymy w innym filmie niż w „Mścicielach” i jego ewentualnych sequelach.
„Captain America: Pierwsze starcie” to miłe zaskoczenie na miarę pierwszego „Iron Mana”. Bez nachalnego epatowania patosem, za to zbalansowane połączenie kina przygodowego, romansu, humoru i akcji, okraszone solidnymi kreacjami. Warto obejrzeć, a czas spędzony na seansie nie będzie stracony. Tradycyjnie po napisach Marvel zostawił dla wytrwałych widzów dodatkową scenę. Cóż, pozostaje tylko powiedzieć „Avengers Assemble”!
6,5/10
Tytuł: "Captain America: Pierwsze starcie"
Reżyseria: Joe Johnston
Scenariusz: Stephen McFeely, Christopher Markus
Na podstawie komiksu Jacka Kirby'ego i Joe Simona
Obsada:
- Chris Evans
- Hayley Atwell
- Sebastian Stan
- Tommy Lee Jones
- Hugo Weaving
- Dominic Cooper
- Stanley Tucci
- Toby Jones
- Neal McDonough
- Derek Luke
- Kenneth Choi
- Samuel L. Jackson
Muzyka: Alan Silvestri
Zdjęcia: Shelly Johnson
Montaż: Robert Dalva, Jeffrey Ford
Scenografia: Rick Heinrichs
Kostiumy: Anna B. Sheppard
Czas trwania: 124 minuty
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...