Duke Nukem Forever - recenzja

Autor: Paweł "Ivan" Iwanowicz Redaktor: Ivan

Dodane: 18-06-2011 00:07 ()


Korekta: Motyl 

 

Jeśli za kilkadziesiąt lat ktoś się zapyta, jaka gra była najdłużej w produkcji, to mam nadzieję, że odpowiedź wciąż będzie brzmieć: „Duke Nukem Forever". Nikomu nie życzę takiego losu - czternaście ciężkich zarówno dla fanów jak i producentów lat, armia ludzi zmieniająca się podczas tworzenia, problemy z wydawcą. A to jest tylko część tego, co przez ten długi czas działo się wokół najnowszych przygód Księcia. Na szczęście jednak, wszystko to już za nami, możemy więc skupić się na ocenie tego kilkunastoletniego dzieła.

 

Hail to the King, baby

 

Jak już było wspomniane, gra przez bardzo długi okres była w produkcji, co niestety widać już na samym początku. Ziemię ponownie najeżdżają obcy, tym razem porywając wszystkie gorące przedstawicielki płci pięknej, co zmusza naszego ulubionego Księcia do ruszenia zakurzonych czterech liter i skopania nie mniej zakurzonych tyłków najeźdźcom. Wszystko to zawarte jest w FPSowym opakowaniu, które jednak już dość mocno trąci myszką. Oprawa graficzna co prawda do najgorszych nie należy, jednak momentami potrafi wywołać zgrzyt zębów. Kanciaste modele postaci (rzecz jasna głównie męskich - kobiety są zaokrąglone... nawet czasem za mocno) z dość mizerną mimiką twarzy i sztucznym zestawem ruchów, gdzieniegdzie tekstury w niskiej rozdzielczości czy przenikanie się obiektów to tylko niektóre z rzeczy,  jakich można uświadczyć (nawet nie będę wspominał o sposobie, w jaki Duke się porusza).

 

Ponieważ jest to FPS w iście staroświeckim wydaniu, wiąże się to z pewnymi założeniami, które obecnie nie mają racji bytu. „Duke Nukem Forever" jest grą do bólu liniową. Nie ma możliwości, aby jakikolwiek postawiony przed nami cel wykonać w inny sposób niż ten zaplanowany przez twórców. Wiąże się z tym również dość mocne oskryptowanie świata - do tej pory na mojej twarzy pojawia się ironiczny uśmiech, gdy przypominam sobie jeden z początkowych etapów, w którym obcy porywali ludzi. Stałem kilka metrów od świnio-policjanta, który trzymał broń wymierzoną w jakiegoś jegomościa. Dopóki nie ruszałem się z miejsca, oni stali bez ruchu. Dopiero kilka kroków w przód uruchomiło skrypt, dzięki któremu feralna dwójka została teleportowana na statek kosmitów. Co jak co, ale nawet mistrz zaprogramowanych scen - „Call of Duty: MW 2" - robił to lepiej i bez takich wpadek.

 

Irytujące jest też to, że schemat rozgrywki w całej grze jest dość powtarzalny.  Mamy etap, w którym trzeba coś przenieść, przycisnąć, wysadzić, następnie po wejściu do pomieszczenia robi się z niego swoista arena. Wszelkie drogi wyjścia zostają zamknięte, natomiast my musimy zmierzyć się z kolejnymi falami wrogów, a od czasu do czasu z jakimś bossem. Sprawy nie ratuje nawet to, że lokacje są dość urozmaicone - ruiny miasta, plac budowy, budynek opanowany przez obcych (z obcym wystrojem rzecz jasna), bar szybkiej obsługi, pustynia, kopalnia, autostrada, podziemne tunele, tama. Jednak momentami budynki wydają się aż nazbyt sterylne, a otwarte przestrzenie... nie takie otwarte. Nie raz ginąłem podczas walki z bossem czy większą ilością wrogów tylko dlatego, że nie miałem gdzie się ruszyć.

 

W ten sposób dochodzimy do kolejnej pozycji na mojej liście narzekań, czyli poziomu trudności. Grę rozpocząłem w trybie normalnym, zalecanym dla osób zaznajomionych z gatunkiem FPSów. Dość szybko musiałem jednak przerzucić się na najłatwiejszy poziom, ponieważ  ledwo co dawałem sobie radę w niektórych momentach. Jak się później okazało, na tym też najlepiej mi nie szło. Wszystko za sprawą dwóch czynników - życia, zwanego tutaj EGO, oraz samej konstrukcji rozgrywki. Zacznijmy jednak od tego pierwszego. Wskaźnik życia Księcia na samym początku jest tak krótki, że listek dowolnej gumy do żucia to przy nim kolos. Twórcy wpadli na pomysł, iż pasek ten będziemy przedłużać za pomocą interakcji ze światem. I tak, załatwiając swoją potrzebę fizjologiczną w toalecie, wkładając szczura do mikrofalówki, bawiąc się kalendarzem z modelkami, grając w różne minigierki, jak flipper czy stół do hokeja powietrznego, tudzież pokonując kolejnych bossów, otrzymujemy dodatkowe punkty pojemności EGO. Sęk w tym, że na samym początku i przez całą resztę gry (przynajmniej w moim przypadku) pasek życia był tak krótki, że dość szybko kończyłem swój żywot. Jeżeli w celu przejścia gry, mam łazić po każdym etapie i klikać wszystko co się da, to ja pięknie dziękuję za taką rozrywkę.

 

Rzecz jasna zaraz ktoś powie, że przecież nie muszę się pchać od razu na pierwszą linię. Mogę się gdzieś schować i poczekać spokojnie, aż życie się zregeneruje. Owszem, pomysł dobry, zwłaszcza że na ekranach ładowania twórcy sami to proponują. Tylko co z tego, skoro miejsc na planszach, w których można by się przyczaić, aby podczas wymiany ognia nieco podreperować zdrowie jest niewiele. W dodatku wrogowie wcale nie ułatwiają zadania, często pakując się wprost na bohatera całym stadem, niczym tępe mięso armatnie. Zdarzają się również momenty, kiedy na ekranie  co chwilę pojawiają się rozbryzgi krwi, dookoła latają promienie laserów i tak naprawdę zupełnie nie widać, do kogo i gdzie należy strzelać.

 

Czytając ten tekst można by dojść do wniosku, że „Duke Nukem Forever" to tylko same wady. Cóż, na pewno jest ich przeważająca ilość, jednakże jest kilka pozytywnych aspektów, chociaż w większości docenią je tylko fani. Jakby nie było, nadal mamy do czynienia ze starym dobrym Duke'iem, poczciwym mięśniakiem z cygarem w gębie, który co rusz rzuca szowinistycznymi docinkami. W grze pełno jest charakterystycznego humoru i nawiązań do różnych innych produkcji (m.in. „Halo" czy „Half-Life"). Nie zabrakło również dobrze znanych zestawów broni (promienie zmniejszający czy zamrażający nadal sprawiają dużo frajdy) czy przeciwników (ktoś zamawiał wieprzowinę?). Innymi słowy, część graczy poczuje się jak w domu, jednakże zapewne będzie im towarzyszył pewien zawód, ponieważ przez te czternaście lat oczekiwania względem DNF urosły do naprawdę ogromnego poziomu, a obecna gra nie jest w stanie im sprostać.

 

Take your pills...er...vitamins every day and you might grow up to be as awesome as me

 

Wszystko wskazuje na to, że nie należało ruszać trupa. Zróżnicowanie etapów, jak choćby jazda Monster Truckiem po pustyni, poruszanie się po barze szybkiej obsługi czy kasynie w pomniejszonej wersji lub pływanie i walka pod wodą nie są w stanie zamaskować niedociągnięć oraz wad najnowszych przygód Księcia. „Duke Nukem Forever" to gra, która niczym nie zaskakuje i stosunkowo szybko się nudzi, przez co wystarcza na jeden raz. Nawet dość standardowy multiplayer nie jest w stanie przedłużyć jej życia. Umarł Książę, niech żyje Książę!

 

Moja ocena: 5/10

Galeria z gry


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...