"Thor: Wikingowie" - recenzja
Dodane: 14-05-2011 23:53 ()
Nazistowski Messerschmitt oblepiony zombiakami Wikingów to widok zaiste niezbyt częsty. Okazuje się jednak, że „Thor: Wikingowie” - w którym rozegrała się wspomniana scena - ma znacznie więcej do zaoferowania. Mimo że większość dotychczasowych opinii na temat tegoż tytułu wyrażała, delikatnie rzecz ujmując, głęboki sceptycyzm.
Już sama okoliczność paradowania Thora w hełmie z utrąconym „skrzydełkiem” jasno wskazuje na wydźwięk tej opowieści. Równocześnie definiuje stosunek scenarzysty wobec superbohaterskiej konwencji ze szczególnym uwzględnieniem „Gromowładnego”. Garth Ennis (bo o nim właśnie mowa) słynie z braku choćby śladowej sympatii wobec odzianych w kolorowe trykoty harcerzyków. Wielokrotnie dał temu wyraz w swoje twórczości. Kto nie wierzy niech zajrzy chociażby od opublikowanego również u nas pierwszego tomu „Hitmana”. Nie inaczej jest w przypadku tytułu z Thorem w roli głównej, tym bardziej, że nie stroniący od „rzucania mięchem” Irlandczyk z nieskrywaną satysfakcją pastwi się nad powierzoną mu postacią. Za pośrednictwem wykreowanych przezeń osobowości – zwłaszcza na swój sposób charyzmatycznego Haralda Jaekelssona - syn Odyna zalicza siarczysty oklep. Rzecz z rzadka spotykana, bo jak wiedzą ci, którym nie obce są perypetie marvelowskiej wersji nordyckiego bóstwa, do cieniasów on nie należy…
Początkowe sekwencje tej opowieści rozgrywają się nie w Nowym Jorku, tudzież innej metropolii Stanów Zjednoczonych, lecz pośród fiordów zachodniej Skandynawii około tysiąca lat temu. Hanza wprawionych w rozwałce wikińskich zabijaków dopiero co dokonała masakry na mieszkańcach wioski Lakstad. Wieśniakom nie w smak były daniny ściągane z nich przez natrętnych zbójów. Mściwi Wikingowie pod wodzą wspominanego chwilę temu Jaekelssona odpłacili im za skierowaną do króla skargę tak jak potrafili najlepiej… Herszt bandy zdaje sobie jednak sprawę, że prędzej czy później monarcha krzepnącej wówczas Norwegii upomni się o pomordowanych poddanych. Na bezhołowie nie bardzo mógł też liczyć na kontynencie, gdzie tym bardziej postępowała centralizacja władzy, tamtejsi feudałowie całkiem wprawnie radzili sobie w operowaniu orężem, a naznaczone okrucieństwem rejzy Wikingów powoli stawały się wspomnieniem, utrwalonym w pokrytych dziejowym kurzem kronikach.
Krewki Jarl skierował zatem wzrok na zachód, gdzie w myśl pogłosek grenlandzkich osadników miał znajdować się rozległy ląd. Tam grupa morskich zbójów zyskałaby sposobność do tego w czym zdają się swoistymi wirtuozami. Na przeszkodzie ambitnym planom stanął jednak wioskowy czarownik, który nie w pełni odpowiedzialnymi eksperymentami z magią runiczną wyprawił oprawców swej wioski w znacznie dłuższą podróż niż sobie tego życzyli. Tym sposobem, po niemal dziesięciu stuleciach żeglugi Wikingowie (dodajmy, że nie bez uszczerbku na swej fizyczności) docierają do nabrzeży Manhattanu. Nie tracąc czasu przystępują do tego po co przybyli (cytując ich przywódcę: „Miasto samo się nie splądruje”), a ich szlak znaczą setki zmasakrowanych trupów. Perturbacje przy nabrzeżu nie umykają czujnej uwadze boga gromów, który prędko daje do zrozumienia (i to z jakże wyszukaną składnią!), że podobnych poczynań tolerować nie będzie, a Mjȍlnir służy mu nie tylko jako pamiątka od taty. Zdawałoby się, że problem zostanie rychło rozwiązany i wikińskie truchła sczezną na manhattańskim bruku. Tymczasem nic bardziej mylnego.
Dalszy tok fabuły potwierdza wcześniejsze odczucia w myśl których „Wikingowie” to lekko i bez znamion silenia się na arcydzieło humoreska oraz kpiarstwo z konwencji w najczystszej postaci. Archaizująca maniera wypowiedzi tytułowego bohatera (brawa dla tłumacza!), wspominany hełm z utrąconym skrzydełkiem – to tylko część z przejawów podjętej przez scenarzystę taktyki.
Za wyjątkowo udane wypada uznać sekwencje z udziałem Doktora Strange’a ujętego tu w kategorii wszystkowiedzącego, acz nie wzbudzającego irytacji dandysa. Jego kwestie odbiegają nieco od altruistycznego zacięcia niegdysiejszego chirurga; niemniej stanowią jedną z mocniejszych stron tej opowieści, a zarazem wzbudzają ciekawość co też uczyniłby z tą postacią Garth Ennis, gdyby zlecono mu rozpisanie solowej opowieści z udziałem marvelowskiego mistyka. Nisza fabularna w której zwykł egzystować Stephen Strange wydaje się obiecującym polem do popisu dla zblazowanego Irlandczyka. Wszak w otoczeniu wspomnianego magikanta aż roi się od strzyg, umarlaków i wszelkich odmian bytów demonicznych, z których Ennis z pewnością poczyniłby odpowiedni użytek.
Nieco gorzej z resztą zaistniałych tu osobowości. O ile Jarl Harald, pomimo schematyzmu tej postaci, co jakiś czas przejawia specyficzne poczucie humoru, o tyle jego podkomendni to klasyczny przykład „mięsa armatniego”. Również „brygada specjalna” złożona z jakże wyszukanego towarzystwa wikińskiej dziewoi (takiej, co to z jej warkoczy dałoby się spleść powrozy do katapult), nie mniej biegłego w walce krzyżaka Magnusa (choć znacznie bardziej przypominającego templariuszy z pamiętnego serialu „Robin z Sherwood”) oraz tzw. dobrego Niemca udzielającego się w szeregach nazistowskiej Luftwaffe, zdaje się nie w pełni wyeksploatowana. I to właśnie ta swoista „menażeria” podejmuje wyzwanie buszujących po Nowym Jorku Wikingów.
Niestety w konstrukcji fabuły aż nazbyt wyraźnie dostrzegalne jest zachwianie jej kompozycji. Proces przygotowania do finalnej konfrontacji (bo ta, jak wiadomo, jest w tej konwencji nieunikniona) rozpisano ze sporą dawką sardonicznego humoru, co generalnie cieszy. Trudno jednak wyzbyć się odczucia, że w zestawieniu z finałem „czas antenowy poświęcony tym partiom opowieści jest nieproporcjonalnie rozbudowany. Nie stałoby się również nic złego gdyby Ennis „pogimnastykował” się z nieco bardziej pomysłowym zakończeniem.
Z kolei wizerunek Thora, mimo że pozornie zgodny z jego pierwotną odmianą, sprawia wrażenie z lekka skrofulicznego, a tym samym odbiegającego od standardów, do których przyzwyczaił fanów tej postaci dajmy na to John Buscema czy Ernie Chan. Podobnie z lekko eterycznym Doktorem Strangem wyraźnie znudzonym całą sytuacją. Wszak jak mało kto spośród ziemskich śmiertelników bywał on w konfiguracjach astralnych. Trudno go zatem zaskoczyć byle czym (bo tak wypadałoby zdefiniować wikińskich zombiaków). Nie wyzbyte ironii ujęcie marvelowskich mega gwiazd trykotu zapewne sprawiło scenarzyście nie mało frajdy. Zwłaszcza, że oberwało się nie tylko Asgardczykowi, ale też jego koleżkom skupionym w Avengers.
Warstwa graficzna, którą obarczono Glenna Fabry’ego być może nie wywołuje spazmów zachwytu, niemniej ilustrator o tak wysokiej klasie warsztatu graficznego zaprezentował się bez fuszerki. Natomiast zawarte w niniejszym tomie reprodukcje okładek wydania zeszytowego to przykład przesyconej mięsistymi, żywymi barwami stylistyki z jakiej Fabry jest świetnie znany również i u nas. Kolorystyka plansz (w tym przypadku „za sterami” Paul Mounts znany m.in. z pracy nad „Ultimates”), choć na swój sposób cieszy oko, nie została szczególnie fortunnie dobrana. Bowiem mroczniejsza tonacja prawdopodobnie z korzyścią wpłynęłaby na odbiór tej mini-serii.
Pomny wniosków zawartych w dotychczasowych recenzjach tej mini-serii spodziewałem się jak najgorszego. Tymczasem rzecz okazała się, pomimo dostrzegalnego zaburzenia kompozycji, całkiem zgrabnie ujętą humoreską znakomicie sprawdzającą się w kategorii bezpretensjonalnej rozrywki. Oczywiście mogą pojawić się głosy niezadowolenia z sięgnięcia wydawcy po ten akurat tytuł, a nie dajmy na to cenione nie tylko wśród fanów Thora dokonania Michaela Straczynskiego. Po pierwsze nie pozwalałaby na to chronologia, której „musza redakcja” zdaje się konsekwentnie trzymać. Po drugie realizacji tego tytułu podjęli się twórcy w Polsce całkiem nieźle znani i z reguły lubiani (choć twórca m.in. „Midnight Nation” i „Rising Stars” również ma u nas przyjazną prasę). A jak swego czasu stwierdził jeden z krajowych wydawców polski czytelnik zazwyczaj lubi to co już zna.
Bez względu na końcową ocenę „Wikingów” wypada cieszyć się, że „Gromowładny” trafił do nas nie tylko jako tło w zbiorczych wydaniach „Mścicieli”, ale też samodzielnej, w pełni poświęconej mu opowieści. Rzecz to rzadka, bowiem podobny przypadek zdarzył się u nas zaledwie raz, u schyłku 1997 roku („Mega Marvel” nr 4/1997). Trochę mało jak na liczące niemal pół wieku dzieje tej mimo wszystko ciekawej postaci. Jest jednak pewien promyk nadziei, który być może pewnego dnia przerodzi się w pełnowymiarowy grom. W posłowiu do tegoż albumu już zapowiedziano udział Thora w jednym z kolejnych tytułów Muchy. Nie wiem jak inni, ale ja trzymam wydawcę za słowo.
Tytuł: "Thor: Wikingowie"
- Scenariusz: Garth Ennis
- Rysunek: Glenn Fabry
- Kolory: Paul Mounts (Bongotone)
- Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
- Wydawca: Mucha Comics
- Data publikacji: 26.04.2011 r.
- Liczba stron: 120
- Oprawa: twarda
- Papier: kredowy
- Druk: kolor
- Format: 170x260 mm
- Wydanie: I
- Cena: 65 zł
Dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie komiksu do recenzji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...