Kroke i Maja Sikorowska - relacja z koncertu

Autor: Izabella Pacek Redaktor: Levir

Dodane: 07-05-2011 14:18 ()


 „Grecja po krakowsku” 

 

Kroke & Maja Sikorowska, Bielskie Centrum Kultury, 11 marca 2011 r.

 

Korekta: Levir

 

 

Po kilku miesiącach zimowego snu czas na przebudzenie. Najlepiej podziała na nie lampka wina, oliwki i muzyka. Koniecznie żywa, radosna, najlepiej gdzieś z Bałkanów i okolic. Zbliżona do tej, na jaką natknęłam się któregoś marcowego popołudnia, spacerując po katowickim Empiku. A wszystko za sprawą trzech dżentelmenów gustujących w szeroko pojętej world music i śpiewającej przejmującym głosem dziewczyny, której Grecja jest bliska tak samo jak Polska. Kroke i Maja Sikorowska, bo o nich tu mowa,  to zdecydowanie moi faworyci,  jeśli chodzi o muzyczne odkrycia tej wiosny. Ona jest córką lidera legendarnej grupy Pod Budą, Andrzeja Sikorowskiego, która do tej pory kojarzona była przede wszystkim z występów u boku ojca. Oni z kolei to zespół zakorzeniony muzycznie w tradycji klezmerskiej, który jednak coraz częściej odchodzi od niej na rzecz nowych, niemniej wzbogacających eksperymentów, czego dowodem może być choćby współpraca z takimi wykonawcami jak Edyta Geppert czy Nigel Kennedy. O tym, że te dwa pozornie różne światy połączyły siły, zadecydowało, jak to w wielu innych przypadkach, upodobanie do muzycznych podróży. Tym razem skierowanych na południe Europy. Ich owocem jest płyta o tytule Avra. Płyta, na której pojawiły się greckie pieśni ludowe w nowych aranżacjach, będąca raczej pewnego rodzaju nawiązaniem niż odwzorowaniem tego, do czego byliśmy przyzwyczajeni, jeśli chodzi o grecką muzykę. Żeby móc przekonać się o tym, jak tego typu muzyka wypada na żywo,  postanowiłam wybrać się na koncert krakusów do Bielska – Białej. Jak go wspominam z perspektywy kilku tygodni później  – czytajcie dalej...

 

Do Bielska, jak to mam zwykle w zwyczaju, przyjechałam kilka godzin wcześniej. Połaziłam po tamtejszych galeriach i antykwariatach, rozgrzałam się filiżanką wiśniowej herbaty w „Klamocie”, po czym, nie zważając na walące z nieba strugi deszczu, skierowałam się w kierunku Bielskiego Centrum Kultury. Jak się okazało, dotarłam tam w samą porę. Sala koncertowa była już wypełniona po brzegi, bilety prawie wyczerpane, a o tym, że w ogóle miałam okazję wziąć udział w imprezie zadecydowało szczęście, które jak widać, ciągle mi towarzyszy. Usiadłam zatem w drugim rzędzie i z niecierpliwością spoglądałam na scenę.

 

 

Na wykonawców nie trzeba było długo czekać. Pojawili się parę minut po osiemnastej, inicjując koncert dźwiękowym popisem, w którym oprócz Kroke wziął udział grający na perkusji Sławomir Berny. Wkrótce potem do muzyków dołączyła Maja, uświetniając swoje przybycie piosenką „I garsona”. Utworem jak na wejście idealnym, taneczną opowieścią najlepszej kelnerki świata, który od razu rozruszał bielską publiczność. Podobnie zresztą jak kolejne Hronia helidonia i Misirlou. Nieco bardziej nostalgiczny nastrój przyniósł utwór pt. Makria, makria. Jak objaśnił grający na kontrabasie Tomasz Lato,  jest to „opowieść o dziewczynie, która z tarasu wśród gwiazd wypatruje ukochanego, którego straciła”, i takie też uczucie tęsknoty wypełniło salę. Tuż po nim zagrano Dimitroula mou, Ta hartina i ludową pieśń miłosną o spacerach w blasku księżyca pt.  To fengari kani volta, Ego krasi den epina. Według mnie najbardziej zapadające w pamięć wykonanie Mai, zarówno koncertowo, jak i na płycie. Dalsza część zresztą upłynęła niemniej interesująco – ze sceny popłynęły dźwięki takich piosenek jak Tzivaeri, To diko mou paploma, Episkeptes oraz Anitheta pia. Szczególnie wykonanie tej ostatniej, melancholijnej ballady wyrażającej tęsknotę matki za synem zapadło mi w pamięć, ze względu na pełen emocji wokal i snujący się wokół dźwięk altówki. Już na sam bis wybrali muzycy utwory zaprezentowane wcześniej: I garsonę i To diko mou paploma, zamykając show w tak samo kipiących energią, tanecznych rytmach jak te, które zaserwowano publiczności na początku. 

 

Oprócz utworów projektu mogliśmy usłyszeć również trzy z repertuaru Kroke. Eden, Love oraz T 4.2 były nie lada gratką dla wszystkich tych, którzy lubią aranżacyjne niespodzianki ze strony muzyków. Do szczęścia zabrakło w zasadzie jedynie sławnego Ajde Jano. Stanowiłoby ono doskonałe uzupełnienie do tryskających południem utworów, które królowały tego wieczoru. Koncert dobiegł końca kilka minut przed dwudziestą.

 

Jak widać, popularność wszystkiego, co południowe i pachnące morzem, nie słabnie w naszym  kraju ani trochę. Tego typu projekty, a co za tym idzie, wysoka frekwencja na koncertach, stanowią na to najlepszy dowód. Cokolwiek by nie powiedzieć o wspólnym dziele Sikorowskiej i Kroke, nie można zaprzeczyć, że jest ono malowniczą, międzykulturową opowieścią, w której stare historie zostają odświeżone dzięki odpowiedniej oprawie muzycznej. Może jest ona zbyt klezmerska, a wokalistka jak na greckie pieśni ma za mało spontaniczności, co nie oznacza jednak, że nie ma momentów urokliwych, w pełni czerpiących z palety księżycowych i słonecznych odcieni. Widać to przede wszystkim w spokojniejszych utworach. Są niewątpliwie mocną stroną Mai, która potrafi zawrzeć w nich tak sporo liryzmu, że podczas ich wykonania słuchacz czuje się przeszyty na wskroś. Współpraca z Kroke to z pewnością ważny krok w karierze artystki, szansa na to, żeby mogła pokazać się z nieco barwniejszej strony niż do tej pory. No i choć są rzeczy, które nieco doskwierają (za mało żywiołowości jak na tego typu muzykę, co na scenie też było widać, mimo tanecznych prób wokalistki), to trzeba przyznać, że głos ma ujmujący i miło byłoby gdyby spożytkowała go jeszcze poza Pod Budą. Braki wokalistki uzupełnili co nieco muzycy Kroke. Dzięki ich gorącemu zaangażowaniu, wczuciu się w klimaty południa, utwory zyskały na dynamizmie i szaleństwie, rozkoszując odbiorcę barwami dźwięków i doznań. Obrazy bliskie i dalekie, tajemnicze szepty niesione przez morze przy świetle zachodzącego słońca – właśnie tego rodzaju urywki przewijały się w mojej głowie tak na koncercie, jak już kilka godzin po nim, kiedy to w pociągu po raz kolejny przesłuchiwałam Avrę. Przez cały ten czas moje nogi rwały się do tańca, dziwnie niezaspokojone. Jakaż wielka szkoda, że musiałam spędzić koncert na siedząco. W tańcu taka muzyka smakowałaby jeszcze lepiej!


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...