Terracon - relacja z holenderskiego konwentu
Dodane: 26-04-2011 13:54 ()
Nigdy wcześniej nie byłam na konwencie poza granicami Polski, więc trochę się obawiam, że na holenderskim Terraconie będę się czuła jak Marsjanin - nawet mimo towarzystwa Stijna, który doskonale mówi po francusku i niderlandzku. Moje obawy szybko zostają rozwiane.
Choć, rzeczywiście, różnic jest sporo.
Kolejka do wejścia jest zaledwie trzyosobowa, choć minęło dopiero pół godziny od rozpoczęcia konwentu. Przede mną stoi para z dwójką dzieci, a za nią starszy pan, przypominający filmowego Dumbledore'a. Jego siwa broda sięgająca do połowy piersi wygląda na prawdziwą.
Nie czekam długo.
- Sorry, ik spreek maar een beetje Nederlands - mówię do pani w koszulce ze smokiem.
- It's okay. Everyone here speaks English - odpowiada z uśmiechem, przyklejając mi na nadgarstku czerwoną papierową bransoletkę z napisem "SF Terra - TERRACON 2011". Jestem jednym z pierwszych stu uczestników, więc wręcza mi także reklamówkę z gadżetami. Zaraz po naklejeniu identyfikatora zaglądam do niej – w środku jest duży notes, dwa startrekowe breloczki, dwa numery fanzinu wydawanego przez holenderski klub Terra, magazyn holenderskich fanów Star Treka "Flying Dutch" i 1726. część najdłuższej na świecie serii SF – znanego niemieckiego cyklu "Perry Rhodan".
Po przeczytaniu rozkładu zajęć okazuje się, że nie będzie tego, co najbardziej kojarzy mi się z konwentami - prelekcji i konkursów. Po wejściu na salę wita mnie jeszcze większa niespodzianka: cisza.
Rozglądam się. Konwent odbywa się w jednym dużym pomieszczeniu, które na pierwszy rzut oka przypomina miniaturowe centrum handlowe zastawione przysmakami fandomu - od książek i gier po utrzymaną w konwencji imprezy biżuterię. Wszyscy się widzą, więc nie słychać nawołujących się znajomych. Nie brak przebrań w stylu dress to impress, ale ich właściciele nie walczą na miecze świetlne ani nie mierzą z karabinów. Uczestnicy przechadzają się po sali, przeglądają książki i rozmawiają. Jestem chyba jednym z najmłodszych uczestników. Mam wrażenie, że powodem ciszy jest nie tylko względna kameralność Terraconu, ale też wysoka średnia wieku uczestników, na ogół mieszczących się między dwudziestką a sześćdziesiątką. Od czasu do czasu ktoś zagląda do sąsiedniej sali, gdzie zostały oddelegowane co młodsze dzieci, ale większość obecnych pochłonięta jest rozmową, lekturą albo polowaniem na autografy. W tle gra Marsz Imperialny, by za chwilę przejść w czołówkę ze Star Treka. Po jakimś czasie filmowe evergreeny zastępuje Jean-Michel Jarre ze swoim starym, ale wciąż imponującym "Equinoxe".
Mijam rzędy półek. W głębi jest kilka stolików, przy których można coś przegryźć i napić się herbaty (na sali są kelnerzy i szwedzki stół). W kącie, obok eleganckich świeczników i donic z przystrzyżonymi drzewkami, pyszni się pokaźny model statku kosmicznego. Nie widzę zbyt dużo plakatów. Nad głowami uczestników wisi za to wielki błękitny napis "PERRY RHODAN".
Perry Rhodan to tutaj słowo-klucz. Jednym z gości konwentu jest Susan Schwartz, współautorka cyklu ("Perry", który ukazuje się od dokładnie pięćdziesięciu lat, jest owocem wysiłku twórczego kilku pisarzy). W sprzedaży są rhodanowe figurki, przypinki i breloczki, brakujące tomy serii, a nawet zbiorowe streszczenia poszczególnych części, pomagające uporządkować zagmatwane losy bohaterów. Powodem ożywienia fanów Perry'ego jest też otwierająca tegoroczny Terracon dwuczęściowa premiera filmu zatytułowanego - jakżeby inaczej - "Perry Rhodan".
Długo przeglądam książki. Większość po niderlandzku, ale sporo jest angielskich, a zdarzają się też francuskie i niemieckie - szczególnie zeszyty „Perry’ego” występują w kilku wersjach językowych. Na półkach z komiksami poczesne miejsce zajmuje „Thorgal”, w Belgii niemal równie popularny jak w Polsce, a wśród książek zauważam angielską wersję opowiadań o wiedźminie. Inny niemożliwy do przeoczenia polski akcent to liczne niderlandzkie przekłady książek Lema, przede wszystkim "Solaris". Przechadzając się między półkami, dostaję w ramach promocji kilka figurek do Warzone'a.
Dosyć późno zaczynam zdawać sobie sprawę, że chociaż nie ma obowiązku noszenia identyfikatorów, to jednak wypada mieć w widocznym miejscu swoje imię i nazwisko. Pseudonimy raczej nie pojawiają się na identyfikatorach, natomiast zdarzają się przypinki - często liczne - informujące o przynależności do konkretnych fandomów i stowarzyszeń. Nie wszystkie potrafię rozszyfrować, ale dla większości uczestników ich znaczenie jest oczywiste.
Rzuca się w oczy, że w atmosferze Terraconu stężenie science fiction jest bardzo wysokie. Przeważająca część spiczastouchych to nie elfowie, a przybysze z planety Vulcan. Muzyka, gadżety, wystrój i większość przebrań są esefowe - nieliczne czarodziejki w henninach i szeleszczących sukniach stanowią zdecydowaną mniejszość i nawet Dumbledore jest pochłonięty oglądaniem figurek mechów. Star Trek ma własne stoisko, chyba największe ze wszystkich, pełne powieści, figurek, pocztówek, breloczków i płyt DVD.
Opuszczam stoiska z gadżetami mimo wszystko postanawiając nie nabywać talii kart, w której figury to postacie z X-Files. Kątem oka spostrzegam jeszcze figurkę Hannibala Lectera wielkości lalki Barbie. Odręczna notatka sprzedawcy zapewnia, że do kompletu dołączona jest maska.
Nowością jest dla mnie widok siedzących przy biurkach rysowników przy pracy. Otaczająca ich spora grupa przygląda się w skupieniu, jak skośnoocy bohaterowie rodzą się z kilku pociągnięć ołówka. Nic dziwnego: Heldhoven jest niedaleko granicy z Belgią, a Belgowie kochają komiksy. W specjalnych sklepach, sprzedających wyłącznie komiksy i wszystko, co z nimi związane, można znaleźć wszystko, od serii dla dzieci, poprzez komiksową erotykę, po grube i poważne graphic novels - ale najpopularniejsze komiksy da się kupić nawet w spożywczakach. Na Terraconie też jest duże stoisko z komiksami, a wśród taniej książki znajduje się sporo komiksowych archiwaliów. Nic dziwnego, że autorzy komiksów będący gośćmi konwentu cieszą się dużym zainteresowaniem.
Przysiadam się do jednego ze stolików i patrzę, jak z białej kartki A4 wyłania się smukła sylwetka elfa, unoszącego zakrzywiony miecz. Po chwili elf jest gotowy. Jego twórca otwiera podany mu zeszyt, żeby zacząć nowy rysunek. Długo nie może trafić na pustą stronę - zeszyt zawiera już spory zbiór rysunków, opatrzonych podpisami i dedykacjami.
Gwiezdno-wojenny android przeglądający niderlandzki przekład "Hobbita" szturcha mnie łokciem. Oglądam się i widzę przed sobą osamotnioną wysepkę fantasy w postaci stoiska Holenderskiego Towarzystwa Tolkienowskiego „Unquendor”. Na stoliku, tuż przed nieruchomym Nazgulem w pazurzastych metalowych rękawicach, widzę kilka numerów "Parma Eldalamberon". Pytam o cenę, ale okazuje się, że słusznie nie wierzyłam własnym oczom: to wystawa prywatnych zbiorów. Pogrążam się w rozmowie z właścicielem kolekcji, chodzącą skarbnicą wiedzy na temat przedfeanoriańskich systemów pisma, wysłuchuję małego wykładu o sarati i poznaję niezwykłą historię tłumaczenia "Legendy Sigurda i Gudrun" na niderlandzki. Na pożegnanie dostaję numer "Lembasa", holenderskiego fanzinu tolkienowskiego. Kiedy odchodzę od stolika, zmęczony Nazgul zdejmuje rękawice i macha do mnie ręką, na której nie ma pierścienia.
Na salę wjeżdża porysowana, przezroczysta klatka wielkości sporej szafy. Zbliża się kulminacyjny punkt programu - walki robotów. Słabo znam niderlandzki, więc prezentacja zawodników niewiele mi mówi, ale już sam widok jest fascynujący. Po krótkim wprowadzeniu do klatki wjeżdżają dwa pierwsze roboty, a ja, w ślad za resztą widzów, wyjmuję aparat. Nie jest łatwo sfotografować zawodników - poruszają się bardzo szybko – więc większość widzów szybko chowa aparaty i wbija wzrok w arenę walki.
Jest na co patrzeć. Przeciętny robot bojowy jest mniej więcej wielkości odkurzacza i cały jeży się od ostrzy, haków, kolców, szczypiec, pił i w ogóle wszystkiego, co mogłoby się znaleźć w przyborniku średniowiecznego dentysty. Kształty ma raczej opływowe niż antropomorficzne, bo musi być stabilny i jednocześnie zwrotny. Jak samochodzik na antenkę, działa na baterie i jest sterowany pilotem. W przerwach między walkami dostaje nowe baterie, ale przez większość czasu pozostawiony jest samemu sobie i wydany na pastwę zębatych, metalicznie połyskujących przeciwników. Niektóre roboty przypominają kraby, inne kojarzą się z miniaturowymi czołgami albo gigantycznymi mikserami - ale ich możliwości ujawniają się dopiero po rozpoczęciu walki.
Maszyny wpuszcza się do klatki po dwa lub trzy. Po sygnale ruszają. Kiedy się spotkają, wbijają w siebie ostrza, przewracają się nawzajem, miażdżą i przygważdżają do ścian, noszących liczne ślady poprzednich starć. Od czasu do czasu wylatuje w górę pod impetem uderzenia. Jeden, okrągły i ciężki, ma zakrzywione ramię, przypominające ogon skorpiona albo odnóże hydraliska ze Starcrafta. Kiedy uderza nim z zamachu przeciwnika, hak przedziurawia blaszaną okrywę jak otwieracz do puszek - albo tylko ją wgniata. Kiedy hak się zaklinowuje, maszyny łączą się i technika walki zupełnie się zmienia. Trudno przewidzieć, co wtedy nastąpi, więc większość robotów jest zaprojektowana tak, by uniemożliwić przeciwnikowi podejście zbyt blisko. Niektóre chronią się przed atakami, obracając się bardzo szybko wokół własnej osi. Jeden potrafi nawet wirować i jednocześnie atakować, przy każdym obrocie uderzając przeciwnika.
Niewiele maszyn ma jednolicie metaliczny uniform. Większość ozdobiona jest kolorowymi napisami, a kilka ma domalowane z przodu oczy. Podczas przerwy widzę, jak jeden z zawodników, wymieniając baterie swojemu robotowi, głaszcze go po wgniecionym grzbiecie jak psiaka. Przypominają mi się trzy prawa robotyki Asimova i przez chwilę czuję się nieswojo.
Pół godziny przed zakończeniem imprezy jeden ze sprzedających ogłasza gwałtowną obniżkę cen.
- Seven euro for ten books, right? - upewniam się.
- Yes, but these three are a cycle, so they're more expensive.
Z żalem rezygnuję z zakupu trzech tomów "Elenium" Davida Eddingsa.
- OK, twelve euro for all thirteen books. Deal?
- Deal. - potwierdzam. Eddings jest mój.
Po konwencie będzie jeszcze afterparty, na którym chciałabym zostać. Próbuję się dowiedzieć, gdzie można przenocować. Wszyscy, z którymi rozmawiam, starają się mi pomóc: ktoś wyjmuje netbooka i znajduje w Sieci listę pobliskich hosteli, ktoś inny dzwoni do najbliższego z nich i po niderlandzku pyta o szczegóły. Niestety, wygląda na to, że musimy wracać na noc do Leuven. Żegnamy się i obładowani książkami biegniemy na stację, żeby złapać ostatni pociąg do Antwerpii. Na wierzchu torby z moimi zakupami połyskuje tytuł: "Stranger in a Strange Land".
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...