"Jestem Bogiem" - recenzja

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Raven

Dodane: 03-04-2011 23:43 ()


Na jednym z serwisów filmowych znalazłem interesującą zapowiedź „Jestem Bogiem”. Mianowicie, główny bohater to intelektualny próżniak uzależniony od kokainy, który rozpoczyna pracę w niewielkim wydawnictwie jako copywriter. W wyniku zbiegu niewyjaśnionych wypadków (brzmi co najmniej groźnie) otrzymuje on MTD-48, narkotyk wywołujący ciekawe efekty (jakie?, licho wie). Nie ulega wątpliwości, że ktoś zapomniał łyknąć pigułki albo doznał chwilowego zaćmienia.

Co byście zrobili, gdyby oferowano wam możliwość ewolucji na wyższy poziom? Wprawdzie wiązałoby się to z uzależnieniem od nieprzebadanego specyfiku, ale jego właściwości wydatnie podnosiłyby funkcje mózgu. Takim szczęśliwcem, a może pechowcem jest Eddie Morra, pisarz starający się bezskutecznie skończyć powieść. Właściwie to jego problem leży znacznie głębiej. Zanim dojdzie do ostatniego rozdziału potrzebuje pierwszego, który spędza mu sen z powiek. Niechlujnie ubrany, nieogolony, wynajmujący mieszkanie, które wygląda jak śmietnisko, na pierwszy rzut oka nie różni się niczym od lumpów kręcących się po zakamarkach dużych miast. Trudno nazwać go człowiekiem sukcesu. A jednak los postanowił spłatać mu figla.

Sytuacja Eddiego ulega zmianie, kiedy spotyka brata byłej żony, który oferuje mu pomoc w postaci pigułki zwiększającej potencjał  mózgu. Jak to się popularnie mówi - raz kozie śmierć. NZT – specyfik o bliżej nieokreślonym składzie – sprawia, że zdolności percepcji Eddiego ulegają wyostrzeniu. Rzeczy, które do tej pory rejestrował jego umysł, uznając pozornie za błahe, stają się kopalnią wiedzy dla bohatera. Jest on w stanie w niesłychanym tempie uczyć się nowych języków, gry na fortepianie czy napisać książkę w cztery dni. Niesamowity rozwój intelektualny posiada jednak swoją ciemną stronę, z którą wcześniej czy później Eddie będzie musiał się zmierzyć.

Twórca „Iluzjonisty” przekonuje nas, że nie korzystamy z pełnego potencjału jakim obdarzyła nas matka natura. Co jednak, jeżeli droga do pokonania ograniczeń prowadzi poprzez nieprzetestowaną pastylkę? Władza, pieniądze, sława, życie w luksusie to pokusy, którym ciężko się oprzeć. Przyćmiony mózg otwiera się na nowe przyjemności bagatelizując zagrożenia. Nikt tak naprawdę w momencie przyjęcia pierwszej dawki „boskiej tabletki” nie zastanawia się nad konsekwencjami. Cóż może być złego w samodoskonaleniu się tak prostym kosztem, jak niewielka pigułka? Zdolność percepcji zostaje poszerzona do granic możliwości, ale człowiek nadal jest śmiertelną istotą, ubraną w starzejące się ciało, które posiada określoną datę eksploatacji. Bycie homo superior w interpretacji Neila Burgera doprowadza do wyniszczenia zarówno emocjonalnego, jak i fizycznego. Ten stan reżyser uchwycił doskonale w rozmowie między Eddiem, a jego byłą żoną. Dążenie do perfekcji prowadzi do autodestrukcji. Co jednak, gdy komuś uda się wykonać skok ewolucyjny, pokonać czyhające zagrożenia i stać się istotą niemalże idealną? Ktoś powie – niezłe science-fiction. Taki jest właśnie film Burgera.   

Fabuła thrillera rozwija się stopniowo, wiążąc powoli wszystkie elementy układanki, przez co nie doznajemy uczucia znużenia. Poboczne wątki, jak ten z gangsterem o rosyjskim rodowodzie, wzorcowo uzupełniają główny bieg wydarzeń. Niewątpliwie to zasługa sprawnego pióra Leslie Dixon. Scenarzystka opatrzyła obraz w soczyste, żywe dialogi, dzięki którym napięcie nie spada poniżej przyzwoitego poziomu. Na uwagę zasługują rozmowy między protagonistami czy też monolog De Niro traktujący o tym, jak Eddie i Van Loon są sobie potrzebni. Warto również pochwalić zdjęcia, szczególnie te pokazujące bohatera będącego pod wpływem halucynacyjnych wizji, przemierzającego przez kilkanaście godzin non stop ulice Nowego Jorku. 

  Strzałem w dziesiątkę okazał się wybór Bradleya Coopera do roli Eddiego. Znany do tej pory z drugoplanowych kreacji aktor pokazał, że bez problemu uniesie na swoich barkach ciężar filmu. Nie tylko sprawdził się jako pewny siebie geniusz, przed którym świat stoi otworem, ale także spanikowany i pobity ćpun, który zrobi wszystko, aby zdobyć energetyczny farmaceutyk. Ponadto dzięki wszechstronnemu Cooperowi, który jak ryba w wodzie czuje się w konwencji komediowej, „Jestem Bogiem” nie ucieka od inteligentnego humoru, a wręcz często z niego korzysta. Pozostali aktorzy - Robert De Niro i Abbie Cornish zaprezentowali się solidnie, wspierając na ekranie poczynania głównego bohatera.

Rola Eddiego pierwotnie została napisana z myślą o Shii LaBeoufie, który w wyniku wypadku musiał z niej zrezygnować. Do producentów filmu uśmiechnęło się nie lada szczęście, że zamiast przereklamowanego, ponurego syna Indiana Jonesa oraz powiernika Matrycy Stworzenia, mogli skorzystać z talentu sympatycznego, skacowanego i charyzmatycznego Buźki.

Dobry film zrealizowany za niewielkie pieniądze, taką laurkę można wystawić najnowszemu obrazowi Neila Burgera. Czas spędzony w kinie nie będzie straconym, a przy okazji możecie odpowiedzieć sobie na pytanie czy wybralibyście drogę Eddiego? Czy konsekwencje związane z uzależnieniem od nieznanej substancji są warte „daru” czterocyfrowego IQ? Inaczej - czy pisana jest nam boskość, czy może trwanie bezustannie w miejscu, w zadowoleniu z tego, co do tej pory udało się osiągnąć?  Niezbadane są drogi ewolucji...

 7/10

Tytuł: "Jestem Bogiem"

Reżyser: Neil Burger

Scenariusz: Leslie Dixon

Na podstawie powieści  Alan Glynn "The Dark Fields"

Obsada:

  • Bradley Cooper
  • Robert De Niro
  • Abbie Cornish
  • Andrew Howard
  • Anna Friel
  • Johnny Whitworth
  • Tomas Arana

Muzyka: Paul Leonard-Morgan, Nico Muhly

Zdjęcia: Jo Willems

Montaż: Naomi Geraghty, Tracy Adams

Kostiumy: Jenny Gering

Czas trwania: 106 minut

 

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...