"Sala samobójców" - recenzja

Autor: Miłosz Koziński Redaktor: Motyl

Dodane: 12-03-2011 20:11 ()


Przed seansem słyszałem wiele skrajnych opinii o „Sali samobójców”. Znajoma wspominała, że film jest dziwny. W Internecie i gazetach natknąłem się z kolei na soczyste laudacje wychwalające nowatorskość produkcji i ładunek emocjonalny, jaki ze sobą niesie. 

Po zakończeniu seansu przez wiele godzin myślałem jakimi kryteriami mam ocenić ten film. Czy oceniać każdy element z osobna, czy może starać się osiągnąć jakąś syntezę i wyciągnąć średnią z różnych elementów składowych. Ostatecznie postanowiłem podejść do tej recenzji empatycznie i zawrzeć w niej moje spontaniczne odczucia do tej produkcji, ale aby nie pogubić się i wprowadzić pewien porządek, uczucia te pogrupowałem w trzy kategorie. Poddam ocenie warstwę audio-wizualną, opiszę dla was i ocenię warstwę fabularną i protagonistów oraz na koniec dokonam rzeczy najważniejszej – postaram się zmierzyć jaką przyjemność, bądź nieprzyjemność, czerpałem obcując z „Salą...”

 

Wizja

 

Aby umilić sobie życie i nastawić się pozytywnie do dalszej pracy zacznę od rzeczy przyjemnych. „Sala Samobójców” jest atrakcyjna wizualnie. Film w interesujący sposób konstruuje odpowiednio posępną i ponurą atmosferę korelującą z tematyką produkcji, którą jest problem alienacji, osamotnienia i zagubienia w świecie własnych fantazji. Paleta kolorów została odbarwiona i składa się z rozmaitych odcieni szarości i zimnych błękitów. Sprawia to, że uczucia i emocje postaci stają się widoczne na pierwszy rzut oka. Sugestywna gra świateł podkreśla sylwetki i twarze, pozwalając uwypuklić grę aktorską. Kolejnym ciekawym aspektem obrazu, podkreślającym wątek oderwania od rzeczywistości, jest wykonanie obszernych sekwencji filmu jako grafiki komputerowej. Protagonista spędzając czas ze swoimi wirtualnymi przyjaciółmi przenosi się do wygenerowanego komputerowo świata zaludnionego awatarami użytkowników. Im głębiej w film, tym więcej czasu spędza w tytułowej Sali Samobójców, przez co rzadziej widzimy na ekranie aktora, a częściej jego animowane, cyfrowe alter ego. Poziom wykonania, jak na polską produkcję, stoi na dość wysokim poziomie. Cyfrowy świat, podobnie jak ten realny, odbarwiono, aby konsekwentnie podtrzymać nastrój. W scenach rozgrywających się w świecie rzeczywistym realizmu filmowi dodaje nakręcenie wielu scen w technice, która symuluję amatorskie nagrania telefonem komórkowym lub kamerką internetową. Ziarniste kadry o zaniżonej rozdzielczości nadają „Sali” ciekawego paradokumentalnego smaczku, który pozwala lepiej wczuć się w atmosferę historii. Całość domyka muzyka, która została właściwie dobrana i w sugestywny sposób podkreśla to, co dzieje się na ekranie  -  przynajmniej do czasu, ponieważ dość szybko okazuje się, że ścieżka dźwiękowa składa się z zaledwie kilku powtarzających się utworów, co w tym dość długim filmie (prawie dwie godziny) może się szybko znudzić. 

 

Koncepcja    

 

Główną oś fabuły skonstruowano wokół postaci Dominika, licealisty-maturzysty, pochodzącego z dobrze sytuowanej rodziny i uczęszczającego do prywatnego liceum. Dominik ma wszystko czego mógłby chcieć przeciętny nastolatek – jest popularny wśród rówieśników, od rodziców otrzymuje wszystko czego chce, dziewczyny garną się do niego, a mimo to w jego życiu coś jest nie tak. Gdy w czasie wieczoru w operze deklaruje w obecności wpływowych znajomych swojego ojca, że jest gejem, jego życie zmienia się na zawsze. Odtrącony i nieustannie wyśmiewany przez dawnych kolegów, nie rozumiany przez rodziców, szuka pocieszenia w Internecie, gdzie nawiązuje znajomość z tajemniczą Sylwią, mentorką „Sali samobójców”, grupy zrzeszającej innych wyrzutków. Dziewczyna ma na bohatera (STOP - nie bohatera, słowo bohater sygnalizuję, że opisywana nim osoba jest postacią wartościową, a Dominik, o czym opowiem szerzej w dalszej części tekstu, osobą taką nie jest - dlatego też używać będę słowa protagonista) toksyczny wpływ i w efekcie kontaktów z nią chłopak coraz bardziej oddala się od rzeczywistości, zaczynając żyć w świecie własnych fantazji i błędnych wyobrażeń, stając się groteskowym przedstawicielem subkultury znanej jako EMO. Jego więzi z rodziną ulegają dezintegracji, co prowadzi do tragicznego finału.   

  O fabule można powiedzieć, że jest do bólu sztampowa i przejaskrawiona. Śledząc akcję miałem wrażenie, że scenarzysta przeczytał na „Nonsensopedii” artykuły o EMO, gotach i młodocianych samobójcach, które następnie potraktował jako poważny, rzetelny materiał naukowy i podstawowe źródło informacji oraz inspiracji w trakcie pisania scenariusza. Przedstawiona historia podąża niemal dokładnie wzdłuż linii wytyczonej przez wspomniane powyżej pseudonaukowe publikacje, a zarówno protagonista, jak i osoby z jego otoczenia, przejawiają wszystkie cechy typowe dla ich przedstawionych w krzywym zwierciadle archetypów. Dominik jest typem człowieka o słabej woli, rozpuszczonego, wychowanego pod kloszem egoisty i snoba, który nie potrafi sobie poradzić z rzeczywistością w sposób, który nie będzie dla niego destruktywny. Jego rodzice to wiecznie zapracowani karierowicze, zaniedbujący wychowywanie syna na rzecz pogoni za sukcesem, nie potrafiący go zrozumieć. Koledzy Dominika to nietolerancyjni oszuści, gotowi w każdej chwili odwrócić się do niego plecami, a nowo poznani członkowie „Sali samobójców” to godni pożałowania egoiści i tchórze, którzy myślą, że cały świat kręci się wokół nich. Cała obsada to, w jednym zdaniu, najbardziej sztampowa kolekcja protagonistów i antagonistów, jaką widziałem kiedykolwiek w filmie nie będącym adaptacją komiksu o superbohaterach. Sztampowość ratuje fakt, że większość ról została odegrana co najmniej dobrze, a niekiedy nawet bardzo dobrze. Za wyjątkiem protagonisty, którego aktorstwo jest tak drętwe i drewniane, że z powodzeniem można by tymże aktorstwem palić w piecu, ogrzewając słusznych rozmiarów kamienicę.   

 

Percepcja  

 

   Już po projekcji, wiedząc jak film wygląda i o czym jest, można śmiało zabrać się za zastanawianie się czy uczestniczenie w seansie sprawiło nam przyjemność czy może wręcz przeciwnie. Czy „Sala...” sprawiła mi przyjemność? NIE. Ciekawie zaprojektowana i zrealizowana strona audiowizualna nie była w stanie wynagrodzić mi faktu, że fabuła sprawiała wrażenie połatanego naprawdę grubymi nićmi potwora Frankensteina  składającego się z fragmentów „Nonsensopedii” i egzaltowanych, pełnych sztucznego dramatyzmu listów do Bravo Girl. Czynnikiem, który pogłębił moje wrażenie, że sala kinowa zamienia się w sale tortur był fakt, że absolutnie żadna z postaci nie budziła mojej sympatii. Na czele z Dominikiem, który niemal od samego początku przejawiał zachowanie, które zmieniło moje nastawienie do niego ze zwykłej niechęci do zaprzestania traktowania go jako istoty ludzkiej. To, jak się zachowuje pod wpływem swojego uzależnienia od wirtualnych przyjaciół, można najtrafniej określić jako zezwierzęcenie. Odcięty od Internetu, tarza się i wije po brudnym, niezasłanym łóżku jak dotknięte wścieklizną zwierzę. Daje sobą manipulować wszystkim wokół, nie posiada żadnego hartu ducha, za to w nadmiarze występuje u niego ego, które każe mu wierzyć, że znajduje się w centrum świata.  

Scenariusz składa się z kolejnych scen, które coraz dobitniej ukazują brak adaptacji protagonisty, jego nieprzystosowanie i absurd sytuacji w jakiej się znajduje. Nie dość, że ze względu na [ciąg wyrazów powszechnie uznawanych za niepoprawne politycznie] protagonisty były niezmiernie irytujące, to na dodatek były najzwyczajniej w świecie nudne. Nie mogłem się z niczego pośmiać, nad niczym zastanowić, czegokolwiek przestraszyć, uronić łzy. Mogłem jedynie czekać w fotelu na koniec seansu, czując jak wzbiera we mnie pogarda wobec Dominika i zażenowanie działaniami jakie podejmuje. Z kina wyszedłem z kołaczącą się pod czaszką myślą, że to co ostatecznie zrobił, mógł zrobić wcześniej zaoszczędzając mi straconego czasu. Seans, zamiast pozwolić mi zrozumieć (sztuczną i wydumaną) tragedię protagonisty, umocnił jedynie moją niechęć wobec subkultury znanej jako Emo i pozwolił jeszcze głębiej uwierzyć w prawdziwość jedynych słów w tym filmie, zawierających w sobie przesłanie: „[...] bo żeby żyć potrzebna jest odwaga. Żyje się, aby dać coś z siebie. Samobójstwo to pójście na łatwiznę, a samobójcy to tchórze i egoiści, którzy myślą, że cały świat kręci się wokół nich.[...]”

 

Ocena

 

Niektórzy twierdzą, że film nie musi sprawiać odbiorcy przyjemności, aby być dobrym dziełem. To tylko częściowa prawda. Wybieramy się do kina, aby się rozerwać, miło spędzić czas i być może głębiej zastanowić się nad myślą przedstawioną w produkcji. Nie idziemy do kina, aby celowo torturować się obrazem, który z założenia miał sprawić, że po wyjściu poczujemy się źle. Szukając poważnej sztuki sięgamy po książki lub chodzimy do teatru. Film ma to do siebie, że nawet w tych najbardziej poważnych, smutnych czy dramatycznych znajdujemy coś co pozwala nam się cieszyć z seansu. Nie w przypadku „Sali samobójców”, która jest przykładem dobrze zrobionego złego filmu. Ciekawa realizacja nie zmieni faktu, że nie byłem w stanie czerpać z seansu jakiejkolwiek przyjemności. Jedyne co mogłem robić to mruczeć pod nosem klątwy pod adresem scenarzysty i protagonisty. Dlatego z czystym sumieniem wystawiam obrazowi Jana Komasy zasłużoną ocenę 2+/10.

 

 

Tytuł: "Sala samobójców"

Reżyser: Jan Komasa

Scenariusz: Jan Komasa

Obsada:

  • Jakub Gierszał 
  • Roma Gąsiorowska
  • Agata Kulesza 
  • Krzysztof Pieczyński 
  • Bartosz Gelner
  • Kinga Preis 
  • Aleksandra Hamkało

Muzyka: Michał Jacaszek

Zdjęcia: Radosław Ładczuk

Montaż: Bartosz Pietras

Kostiumy: Dorota Roqueplo

Czas trwania: 110 minut

 

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...