Relacja z koncertu Leszka Możdżera

Autor: Krzysztof Sękowski Redaktor: Levir

Dodane: 01-02-2011 15:23 ()


 

Korekta: Levir

 

Do kin wszedł film Turysta, który przyciągnął tłumy z powodu duetu w nim występującego – Johny’ego Deppa i Angeliny Jolie. Wiadomo przecież, że gdy dochodzi do współpracy dwóch wielkich aktorów warto to zobaczyć. Podobnie jest w muzyce. W Filharmonii Lubelskiej 16 stycznia 2010 roku można było usłyszeć współpracę dwóch wielkich muzycznych osobowości.

 

Jest w Polsce taki muzyk – pianista, którego nazwisko kojarzy nawet laik muzyczny. Leszek Możdżer – bo to o nim mowa -  to artysta niezmiernie płodny i rozwijający się we wszystkich kierunkach. Jego dorobek artystyczny to blisko 80 płyt solowych, lub gościnnych, na scenie występował m.in. z Marcusem Millerem, Tymonem Tymańskim, Davidem Gilmourem, Kazikiem Staszewskim, Anną Marią Jopek, a także z takimi zespołami jak Behemoth czy Myslovitz.

 

Jak widać, artysta ten nie trzyma się jedynie nurtu jazzowego, lecz współtworzy muzykę różnych stylów. Leszek Możdżer jest także laureatem nagrody Ad Astra przyznawanej przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, paszportu Polityki oraz Fryderyka. Często nagradzany także w wielu plebiscytach muzycznych m.in. czasopisma Jazz Forum czy Jazzowe Oskary.  

 

Drugą postacią pierwszoplanową styczniowego wieczoru, o którym piszę był George Gershwin. Amerykański pianista i kompozytor. W jego muzyce można doszukać się elementów muzyki jazzowej, murzyńskiej, a także amerykańskiego folku. Gershwin początkowo komponował muzykę popularną, a nagranie Swanee przyniosło mu wielką fortunę. Później jednak zapragnął komponować klasykę. Mając 26 lat Gershwin stworzył Błękitną Rapsodię, od której zaczęła się jego wielka kariera. Zaczął koncertować po świecie i pisywać musicale. W związku ze stylem jego kompozycji otrzymał przydomek „króla jazzu”. W wieku 38 lat kompozytor zapadł w śpiączkę i wykryto u niego guza mózgu. George Gershwin umarł w dwa dni po operacji.

 

Właśnie te dwie postacie były pierwszoplanowymi bohaterami owego niedzielnego wieczoru w Filharmonii Lubelskiej. Na początku jeszcze bez Leszka Możdżera, publiczności została zaserwowana Uwertura kubańska oraz poemat Amerykanin w Paryżu. Orkiestra symfoniczna FL wprowadziła w ten sposób widownię w gershwinowski klimat. Wszyscy czekali jednak na gwóźdź programu, jakim niewątpliwie było wykonanie Błękitnej Rapsodii – dzieła życia George’a Gershwina. Po wspomnianych utworach nadszedł czas na krótką przerwę w czasie, której na środek sceny wprowadzony został fortepian. Następnie na scenę wyszedł, a raczej wybiegł Leszek Możdżer. Nie sprawiał wrażenia skrępowanego, pełen luz. Wzbudziło to zainteresowanie i skierowało w jego kierunku jeszcze większą uwagę. Artysta usiadł przy fortepianie i w jednej chwili można było ujrzeć na twarzy ogromne skupienie. Zaczęło się, charakterystyczne glissando klarnetu, krótkie intro, aż w końcu ekspresyjna fala dźwięków głównego tematu Błękitnej Rapsodii. Wszystko jednak do tej pory wydawało się jedynie poprawne, aż do chwili, gdy nagle orkiestra się wyciszyła, a Leszek Możdżer oddał się solowej improwizacji. Wplątywał do głównego motywu elementy bluesowe, stricte jazzowe, a wszystko z niesamowitą szybkością i perfekcją. Po zakończeniu wirtuozowskiej solówki do pianisty dołączyła orkiestra i wspólnie zakończyli utwór.

 

Leszek Możdżer był wywoływany jeszcze trzykrotnie na scenę. Za każdym razem gromkimi owacjami proszony o kolejny bis. 

 

Ostatni utwór - La Fiesta - wywarł na mnie duże wrażenie i spowodował wielki uśmiech. Otóż podczas jego wykonywania Możdżer zrobił swoiste show rozwiązując nagle jedną ręką but, który następnie położył na strunach od fortepianu. Po pewnym czasie, został już całkowicie bosy, a na instrumencie leżały i buty i skarpetki. Nie było to jednak tylko cyrkowe zagranie wizualne – nie, przedmioty te po położeniu na strunach wywoływały podczas gry efekty dźwiękowe. Fortepian dzięki butom stał się instrumentem perkusyjnym, a dzięki skarpetkom brzmiał inną barwą.  

 

Koncert zakończył się owacją na stojąco. Ja osobiście jestem zachwycony. Po raz kolejny miałem okazję poczuć na własnej skórze jak muzyka potrafi oddziaływać na słuchacza. Miałem okazję, przez jeden wieczór znaleźć się w Stanach Zjednoczonych. Poczuć muzyczny klimat sprzed stu lat i odczuć te wartości, które mam nadzieję chciał przekazać  George Gershwin pisząc swoje dzieła i, które są jak sam nazywał "muzycznym kalejdoskopem Ameryki".


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...