"Tron: Dziedzictwo" - recenzja
Dodane: 27-12-2010 22:55 ()
Kto z Was jeszcze pamięta „Tron”? Obraz Stevena Lisbergera nakręcony przed dwudziestu ośmiu laty jest dla jednych filmem kultowym, wręcz pionierskim, natomiast dla drugich archaizmem, z budzącymi uśmiech politowania efektami specjalnymi. Jednak dla Hollywood każda możliwość wyduszenia kilkudziesięciu dolców jest warta zachodu.
W 1982 roku obraz rozgrywający się w znacznej części w cyberprzestrzeni był nowatorski. Sygnowany nazwiskiem Disneya, stanowił swoistą baśń przeniesioną w realia komputerowego świata, gdzie programy walczą między sobą. Mimo dość ubogich możliwości film intrygował i przede wszystkim trzymał w napięciu do końca. Centralną postacią był Kevin Flynn - brawurowo zagrany przez stojącego u progu kariery Jeffa Bridgesa. Warto zauważyć, że „Tron” poradził sobie w amerykańskich kinach lepiej niż klasyk gatunku spod ręki Ridleya Scotta, czyli „Łowca Androidów”.
Z tych też powodów oczekiwania związane z TR2N dla wielu wielbicieli pierwowzoru były spore. Nawet zmiana tytułu na „Tron: Dziedzictwo” nie mogła popsuć humorów, wszak wiadomo było, że sześćdziesięcioletni Bridges nie jest w stanie uganiać się po cyberprzestrzeni jak niegdyś. Potrzebował dziedzica, którego twórcy ochoczo wpletli do fabuły, licząc zapewne na kolejne kontynuacje.
Ciemna Strona Stwórcy
Zanim jednak Sam Flynn na dobre posmakował cyberświata, twórcy łopatologicznie wyjaśnili co stało za zniknięciem jego ojca. Kevin podążając za marzeniami i starając się zbudować utopię stworzył cyfrowego klona w postaci Clu (w oryginale był on programem, za pomocą którego Flynn szukał schowanych przez Dillingera plików) – można nazwać go zarządcą rodzącego się Tron City. Dzieląc czas między Encom, swojego syna oraz Sieć, Kevin coraz bardziej pogrążał się w wyimaginowanej rzeczywistości. Niestety zmierzający ku perfekcji Clu uznał, że jego Stwórca jest zagrożeniem dla iście boskiego planu. Uwięziony przez swoje cudowne dziecko Kevin nie był w stanie powrócić do realnego świata.
Podążając za wskazówkami Adama Bradleya, wieloletniego przyjaciela ojca, Sam trafia na ślad starej pracowni. Dalej akcja przenosi nas do cyberświata, który od czasów oryginalnego filmu rozrósł się niebotycznie. Aby przeżyć i odnaleźć ojca Sam musi stawić czoła programom w spektakularnych igrzyskach.
Wizualna uczta, fabularna nicość
Debiutujący na fotelu reżysera Joseph Kosinski wykreował mroczny, imponujący i niezwykle sugestywny świat cyberprzestrzeni. Walki, wyścigi, scenografia – wszystkie te elementy robią ogromne wrażenie. Stylizacja kostiumów z pierwszej części została zmodyfikowana i odświeżona, ale w sporej mierze zachowana. Nie zabrakło też nawiązań do oryginału w postaci plakatu na ścianie w pokoju młodego Sama, odtworzenia salonu gier, syna Dillingera (epizodyczna, ale warta odnotowania rola Cilliana Murphy’ego) czy tropicieli polujących na programy. Całość okraszona dynamiczną i sprawnie ilustrującą przebieg wydarzeń muzyką Daft Punk. Niestety na tym kończą się zalety produkcji, której potencjał był, co tu dużo kryć, przeogromny.
Autorzy odrzucili aurę tajemniczości dziewiczego świata na rzecz tłumaczenia prawideł cyberprzestrzeni czy też występków Clu. Zamiast w pełni cieszyć się akcją otrzymaliśmy kompleksowy instruktaż Sieci - co, kiedy się wydarzyło i dlaczego. Mimo wprowadzenia do fabuły interesujących wątków - jak nowa forma życia ISO czy barwnych bohaterów – nie pozwolono wspomnianym pomysłom zakiełkować. Gdyby porównać „Tron” z jego kontynuacją, można łatwo dostrzec analogie, świadczące o tym, że twórcy bali się zaryzykować, nader często posiłkując się rozwiązaniami z oryginału. Walki, motocyklowe wyścigi, cyberfregata zostały dopieszczone, aby cieszyły oko, ale to wszystko już było w okrojonej, uboższej wersji. Obecna technologia pozwalała na najeżenie cyberświata bardziej finezyjnymi rozwiązaniami. Przykładem niech będzie postać Kevina Flynna dysponująca nieograniczonymi wręcz możliwościami (co na dobrą sprawę pokazane jest już w pierwszym filmie, a w sequelu powinno zostać rozwinięte), wykorzystanymi w niewielkim stopniu. Na usta ciśnie się jedno słowo – rozczarowanie. Po widowiskowej produkcji oczekuje się przede wszystkim akcji na pełnych obrotach. „Tron: Dziedzictwo” sprawia wrażenie podwaliny dla kolejnych epizodów.
Aktorstwo również pozostawia wiele do życzenia. Z rolą życia nie poradził sobie Garrett Hedlund – najlepszy sceny z jego udziałem rozgrywają się poza Siecią. Rola Kevina Flynna została ograniczona do wypowiadania mądrości Zen; może w dwóch scenach widzimy Jeffa Bridgesa takim, jaki powinien być przez cały film. Jego złowrogie alter ego wypada korzystniej, jednak przy dłuższych zbliżeniach razi komputerowa twarz odmłodzonego aktora. Najlepiej z głównego trio wypadła Olivia Wilde, która udanie wkomponowała się w męskie grono bohaterów.
Kolejną bolączką obrazu jest szczątkowy wręcz humor. Nawet niewielkie próby rozluźnienia poważnego tonu opowieści z rzadka wywołują uśmiech na twarzy widza. Zabrakło również scen, które zapadają w pamięć, by po latach można je nazwać kultowymi. W przypadku pierwszej odsłony jedną z nich była niewątpliwie dezintegracja ciała Flynna. Mimo że zrobiona szmat czasu temu, wciąż elektryzuje. Obrazowi można zarzucić jeszcze jedno, a mianowicie pozbawienie specyficznego ducha oryginału, gdzie rozmawiające programy ujawniały informacje na temat swojego pochodzenia, użytkowników, a co tworzyło wyjątkową otoczkę wokół Sieci. Pomijając moment przeniesienie Sama, cyberprzestrzeń w „Tron: Legacy” kojarzy się bardziej z alternatywną rzeczywistością lub fantastycznym światem na innej planecie.
Podsumowując, muzyka i wizualne fajerwerki to trochę za mało, aby „Tron: Legacy” pretendował do miana przeboju. Debiut Kosińskiego ogląda się dobrze, jednak dla wielu może on stanowić mało strawne widowisko, przypominające miejscami hałaśliwy teledysk, a nie obraz s-f. Tym bardziej szkoda, bowiem potencjał świata wykreowanego na potrzeby serii był znaczny, czego próbkę otrzymaliśmy. Jedynie próbkę, a pozostał niedosyt.
6-/10
Korekta: Ania Stańczyk
Tytuł: "Tron: Dziedzictwo"
Reżyseria: Joseph Kosinski
Scenariusz: Adam Horowitz, Edward Kitsis
Obsada:
- Jeff Bridges
- Garrett Hedlund
- Olivia Wilde
- Bruce Boxleitner
- Beau Garrett
- Michael Sheen
- Anis Cheurfa
Muzyka: Daft Punk
Zdjęcia: Claudio Miranda
Montaż: James Haygood
Kostiumy: Michael Wilkinson
Czas trwania: 125 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...