Tricon 2010 - relacja

Autor: Marek "Brutus" Konopacki Redaktor: Motyl

Dodane: 26-09-2010 09:00 ()


 

Retrospekcyjna, acz obszerna relacja z Triconu 2010

 

Tricon, czyli potrójny konwent łączący polski Polcon, czesko-słowacki Parcon i Eurocon w tym roku odbywał się w Cieszynie (po obu stronach polskiej i czeskiej), w dniach 26-29 sierpnia. Prawie rok temu, wypełniając elektroniczną akredytację na Tricon (i wspominając koszmary po akredytacji w Łodzi), wpadłem na prosty, acz chytry pomysł wyjechania dzień wcześniej. Okazało się bowiem, że połączenia kolejowe i autobusowe są tak niekorzystne, że tego samego dnia, na rozsądną godzinę ma się rozumieć, nijak nie dojadę. Plan wyjazdu wypadało więc podciągnąć pod większy (ale i starszy) plan nabycia własnego środka transportu. Nawet samochodem jednakowoż wyprawa zapowiadała się na minimum 7 godzin. A zrywanie się bladym świtem, by być na miejscu wczesnym popołudniem, nie jest tym co Brutus lubi najbardziej – stąd wyjazd w środę 25 sierpnia.

Plan, sukcesywnie wprowadzany w życie, zakładał także wykupienie noclegów w pobliskim akademiku, co też uskuteczniłem w maju. Tak przygotowany mogłem zbierać ekipę. I tu pojawiły się przysłowiowe „schody”. Okazało się bowiem że niewiele osób z moich okolic planuje się pojawić na rzeczonym konwencie. Na szczęście na DJW udało mi się podzielić owym pomysłem wjazdowym z Asią „Vilyą” Denysiuk, która na tydzień przed wyjazdem „zdobyła” jeszcze dwójkę pasażerów: Marcina „Motyla” Andrysa i Anię Stańczyk. We czwórkę podróżować raźniej, weselej, no i taniej.

 

Dzień wyjazdu – Środa

 

Wstałem o rozsądnej porze – czyli przed ósmą, zjadłem pożywne, acz nie do końca zdrowe tosty z pieczarkami, szyneczką i serem, zapakowałem się do wozu i słuchając dobrego starego rocka ruszyłem do Lublina, skąd miałem odebrać pasażerów. Stamtąd droga miała prowadzić na Annopol i Kielce, ale moja świeżo przestawiona na angielski nawigacja zdecydowała, że pojedziemy „trasami szybkimi” na Rzeszów, potem autostradą wymijającą Kraków na Śląsk i stamtąd drogą S1 do Cieszyna. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że środa to dzień targowy, a te trasy to są, ale głównie w planach … Od Rzeszowa aż za Tarnów jest obecnie więcej odcinków w przebudowie/budowie niż gotowych, a pracownicy wykorzystują ciekawy system pracy, który kojarzy mi się z opisami Mikronezji poczynionymi przez pierwszych misjonarzy: „dwóch tubylców instruuje trzeciego jak podnieść kubełek lub uderzyć siekierką”. Tam gdzie dało się jechać szybciej spowalniały ruch wozy, traktory, stare półciężarówki lub tiry. W rezultacie podróż z Lublina trwała kapkę ponad 8 godzin. Przynajmniej było wesoło. Lekko zmęczony długimi godzinami za kierownicą, doprowadziłem autko na miejsce po 17.30.

Na miejscu okazało się że nie było się co spieszyć, bo akredytacja jest i tak od 18.00. Po odnalezieniu dokładnego miejsca, gdzie mieliśmy zostać pełnoprawnymi uczestnikami konwentu, musieliśmy  poczekać kilkanaście minut. Dla wyjaśnienia – miejsca trzeba było poszukać, gdyż było przy bocznym wejściu do budynków Wydziału Etnologii i Nauk o Edukacji Uniwersytetu Śląskiego w Cieszynie. Ta informacja znalazła się w e-mailu, który dostałem kilka dni przed wyjazdem, ale jakoś nie zajarzyłem, że podjechać, zaparkować i wejść też będzie można z boku… W późniejszych dniach okazało się, że nie tylko ja.

Muszę tu pochwalić organizatorów – akredytacja była zorganizowana PIERWSZA KLASA. Uczestnicy podzieleni alfabetycznie, gotowe wejściówki w oddzielnych pudełeczkach oznaczonych alfabetycznie, wszystko (z wyjątkiem dema gry Machinarium, które można było odebrać dzień później) gotowe i pod ręką. Otrzymaliśmy więc: ładny identyfikator z drukowanymi danymi uczestnika (bez konieczności mazania pisakiem, hurra!), książeczkę z programem, informator, zbiór opowiadań o smokach, pierwszy numer Fantasy Komiks, a ci z nas którzy uzyskali akredytację z numerem w pierwszej pięćsetce, także antologię utworów nominowanych do nagrody Zajdla. Pięć minut i po sprawie. W późniejszych dniach, kiedy zjawiło się o wiele więcej ludzi także szło to sprawnie i szybko – na ogół po kilkanaście minut. Super, nie?

Niestety byłoby super, gdyby nie to, że niektórzy z nas mieli coś więcej do załatwienia. Otóż Asia miała dostarczyć plakaty i banery Paradoksu i Falkonu 2010. Niby żaden problem – w końcu Paradoks był patronem medialnym, a Falkon to jeden z największych konwentów w Polsce. Niestety od jednej z organizatorek koleżanki usłyszały, i tu cytuję: „A co ja mam z tym zrobić?”. Był spory zgrzyt, dyskusja i problem, którego podstaw do tej pory nie jestem sobie w stanie logicznie wytłumaczyć. Dość powiedzieć, że nastroju nam nie poprawiło równie szybkie i bezproblemowe zameldowanie się w akademikach (ostrzeżenia o możliwym braku miejsc, czego obawiali się moi pasażerowie, okazały się być bezpodstawne) i poznanie mojego współlokatora – Andrzeja „Loraliona” Szczołko z Rzeszowa. Ba, nawet całkiem smaczna pizza w lokalu konwentowym „City Pizza”, leżącym na cieszyńskim rynku, nie zmyła złego posmaku tego incydentu.

Oczekując na zamówiony posiłek, mieliśmy okazję zapoznać się z programem Triconu. Niestety okazało się, że wszystkie punkty programu odbywające się na terenie Uniwersytetu, kończą się o godzinie 19:50. Później poznaliśmy tego przyczynę – o 20:00 budynki miały być po prostu zamykane. Chociaż każdego dnia organizatorzy zadbali o dodatkowe wieczorne atrakcje, odbywające się poza Uniwersytetem, sprawa była dość dziwna. Do tej pory nie spotkałem się, żeby na tak dużym konwencie był problem z wieczornym wykorzystaniem głównego budynku. Cóż, siurpryza taka... 

Nie była to jedyna zła wiadomość. Nikt z nas nie znalazł w programie zbyt wielu punktów programu, zaliczających się do kategorii „absolutnie muszę to zaliczyć”. Niby było to dla większości pierwsze czytanie programu, że tak powiem, ale nie poprawiło to nastrojów. Ja natomiast znalazłem za to kilka punktów programu, co do których miałam niejasne podejrzenia „coś  takiego już gdzieś słyszałem”. Może za dużo się po konwentach włóczę ... albo mam za dobrą pamięć.

Dzień zakończyliśmy wycieczką po Cieszynie, polegającą głównie na odnajdywaniu lokalizacji różnych punktów programu. Wyszły wtedy na jaw kolejne dwie rzeczy. Primo – wędrówka po Cieszynie jest męcząca. Niby średniej wielkości miasto, ale jednak od rynku po polskiej czy czeskiej stronie na teren Uniwersytetu jest spory kawałek. Co więcej, głównie pod lub z górki, w zależności od kierunku marszu. Secundo – wyglądało na to, że lokalnie niewiele wiadomo o konwencie. Na czeskim rynku znaleźliśmy jeden plakat. Lokalizacji, gdzie miało się coś dziać w czasie konwentu było sporo: polski rynek, dwie pizzerie (jedna obok rynku), księgarnia, most Przyjaźni, kawiarnia (już po czeskiej stronie), kino, gimnazjum i pub konwentowy (obok drugiego mostu) – wszystkie bez śladu tego co ma się wydarzyć już  następnego dnia. Nie wróżyło to zbyt dobrze. Ciekawym momentem było natomiast natknięcie się na mlekomat. Automat właśnie był napełniany, więc mleka nie dane było nam spróbować. Pokrzepiwszy się więc piwkiem w jednym z pubów przy polskim rynku (bo pub konwentowy był zamknięty), poszliśmy spać dość wcześnie, jak na konwent – po północy.

 

Dzień pierwszy – Czwartek

 

Dzień rozpocząłem od śniadania w stołówce akademika. Szwedzki stół to sprawdzony pomysł i cieszę się, że i tu go wykorzystano. Jedzonko było może nie wyszukane, ale smaczne i w przystępnej cenie. Spodobało mi się do tego stopnia, że każdy poranny posiłek na konwencie tam właśnie spożywałem. Oczywiście stołówka serwowała nie tylko śniadania, ale i obiady – także przyzwoite, tak smakowo, jak i cenowo. Tylko piwa nie było...

Około 10 rano poszliśmy z Loralionem po zakupy do Biedronki. Głównie napoje, zapas na cały konwent. Skoro w pokoju była lodówka, to trzeba było ją wykorzystać, prawda? Właściwie to ta lodówka była we wspólnym na dwa pokoje przedpokoju, zaraz obok kuchenki elektrycznej, oba urządzenia AGD ładnie zabudowane i zadbane – akademiki miały naprawdę niezły standard. Dwie takie pary pokoi było połączone małym korytarzem i wspólnym prysznicem oraz ubikacją. Za moich czasów studenckich takich wygód nie było, oj nie było. Cóż, postęp.

Jako że punkty programu miały się rozpocząć dopiero o 13:00, było trochę czasu do zabicia. Poszedłem więc na wycieczkę na wzgórze zamkowe – ładnie urządzony park otoczony murami obronnymi z kilkoma zabytkowymi wieżami i kaplicą oraz ładnym widokiem na Czeski Cieszyn i okoliczne góry. Przy okazji niejako zagłębiłem się w program, wyszukując dodatkowe interesujące mnie punkty. Wyszło że jednak coś się znajdzie. Będzie tu i ówdzie okienko, ale nie będę się nudził. Pokrzepiony tą myślą wybrałem się w drogę powrotną na konwent.

Tutaj pozwolę sobie przybliżyć nieco rozkład głównego budynku konwentowego. Do dyspozycji mieliśmy niepełne trzy kondygnacje sal wykładowych, plus aulę, duży hol i szatnię w sąsiednim budynku (tam była akredytacja) oraz korytarz tam wiodący. Dziwne było właśnie to, że nie wszystkie sale były wykorzystane. Tzw. niski parter, był wykorzystywany w pełni – 10 sal (w tym kilka dostępnych tylko dla organizatorów i twórców programu) oraz bufet. Na parterze właściwym konwent dysponował już tylko trzema salami, a na piętrze – pięcioma. Wszystkie sale prelekcyjne były wyposażone w rzutniki, a organizatorzy zadbali również o inny sprzęt, np. nagłaśniający, tam gdzie było to potrzebne.

Z planu budynku wynikało jednakże dość jasno, że kilka dużych sal było po prostu nie udostępnionych. Wydało mi się to nieco dziwne, szczególnie że stoiska różnych sklepów umieszczono w korytarzu, który wiele miejsca oglądającym/kupującym i co ważniejsze podążającym z/na akredytację (w pierwszych dniach konwentu), nie oferował. Wystarczy powiedzieć, że dwie osoby mojej postury skutecznie blokowały przejście pomiędzy stołami. Stoisko Barda w ogóle zaś znajdowało się gdzie indziej – a mianowicie w budynku Gimnazjum po czeskiej stronie, obok games roomu.

Pierwszym punktem programu, jaki zamierzałem odwiedzić, miała być prelekcja Michała Wnuka „Medieval roots of a fantasy setting”. Jednakże już w drzwiach się zorientowałem, że skądś kojarzę ten temat i to w tym właśnie wykonaniu (dokładniej to z poprzedniego Polconu). Posłuchałem trochę przez drzwi, a przy okazji dowiedziałem się, że prelekcja pochodzi z ostatniego Pyrkonu. Doszedłem do wniosku, że na nowe wiadomości nie mogę liczyć. Cóż, zdarza się.

Poszedłem więc obejrzeć salę komputerową, która jednak dobrego wrażenia na mnie nie wywarła – cztery komputery w małej salce jakoś nie pasowały do konwentu o randze, bądź co bądź, europejskiej. Zawiedziony udałem się na obserwację zmagań w konkursie kalamburów... No dobra: poszedłem się pośmiać przez kilka minut z ludzi pokazujących dziwne hasła. Odrobina humoru na dobry początek.

Następny w kolejce był „Konkurs na najbardziej wytrwałego superoglądacza” prowadzony przez Marzenę Kutwę. Dwugodzinne zmagania drużyn, w których razem z Marcinem wzięliśmy udział, okazały się być dość przyjemnie (i korzystnie) spędzonym czasem, dzielącym nas od ceremonii rozpoczęcia konwentu. Konkurs miał kilka ciekawych punktów, z których najbardziej godnym wspomnienia było rozpoznawanie filmu na podstawie rysunków dzieci jednej z grup prowadzonych przez Panią Marzenę. Niektóre były dość łatwe, ale część dzieci miała zdecydowanie abstrakcyjne podejście to tematu.

Przed udaniem się na korowód uczestników z rynku czeskiego na polski (maskaradę połączoną z kilkudniowym konkursem na najlepszy strój) wpadłem na sprytny pomysł odwiedzenia po drodze games roomu. Dowiedziałem się bowiem w sklepiku konwentowym, w którym znalazłem tylko książki i koszulki, że gry można będzie nabyć (za punkty – walutę konwentową) właśnie tam. Lekko mi ta wyprawa nie wyszła, bo nie dość, że spóźniłem się na autobus, to okazało się, że główne drzwi do gimnazjum są zamknięte na cztery spusty. Kilka cennych minut poświęciłem na poszukiwania jakiejkolwiek wskazówki, którędy mam się tam dostać, ale w końcu dałem spokój. Potem zaś spotkałem kilkoro lekko zagubionych przebierańców oraz kilka grupek Czechów, pytających o co chodzi… W taki oto sposób przegapiłem większość maskarady i ceremonię otwarcia na Moście Przyjaźni z Jakubem Ćwiekiem w roli prowadzącego.

Na rynku spotkałem kilkoro znajomych, więc była okazja się przywitać. Po kilkunastu minutach pojawiła się reszta paczki z Lublina/Rzeszowa. Zamiast stać i oglądać ponad głowami tłumu występy zespołów muzycznych oraz pokazy walk, udaliśmy się do „City Pizza” na wspólny posiłek. W końcu mieliśmy prawie dwie godziny do kolejnych punktów programu. W lokalu okazało się, że zamówić można już tylko pizzę właśnie – zestawy obiadowe i makarony „się skończyły”. Cóż pizza też brzmi dobrze, nie? Szczególnie z zimnym piwem... Czego wtedy nie wiedzieliśmy, to taki mały szczegół, że na posiłek wypadnie nam poczekać. Nawet sałatka Asi nie pojawiła się na stole szybciej niż w godzinę (choć tu może nieco przesadzam). Zauważyliście jak obsługa podobnych lokali, często zapomina wspomnieć klientom o takich detalach? To właśnie opóźnienie posiłku oznaczało, że ominie mnie jedyna w czwartek prelekcja, której tego dnia nie chciałem przegapić: „Japońska broń biała – prawdy i mity” Tomasza Hamerskiego i Jakuba Kopczyka.

Wykorzystaliśmy ten czas na wymianę dotychczasowych wrażeń z konwentu. Chciałbym móc przekazać coś pozytywnego, ale niestety – nie tylko mnie spotykał tego dnia zawód. Na ten przykład kolega Loralion nie bardzo mógł się dowiedzieć od organizatorów w Gimnazjum, gdzie ma wywiesić kartki zapisy na Larpy, które przygotował, ani w ogóle uzyskać konkretnych informacji na temat organizacji owych Larpów. Doszliśmy do wspólnego wniosku, że jak na razie, to jest nie za dobrze, tzn. jak na taki konwent.

Na teren Uniwersytetu wróciliśmy przed 19:00, akurat na czas by wziąć udział w „Konkursie z muzyki filmowej” Bartosza Łysakowskiego i Grzegorza Młodawskiego. Nie żebym był fanem muzyki filmowej, ale żaden równoległy punkt programu nie wzbudził mego zainteresowania. Na moje nieszczęście był to wręcz podręcznikowy przykład JAK NIE ROBIĆ KONKURSU. Już wyjaśniam, o co mi chodzi.

Na 50-minutowy konkurs zgłosiło się ze trzydzieści osób. Mimo to prowadzący nalegali, by był to konkurs pojedynczych zawodników, zamiast drużyn. Konkurs polegał na puszczaniu po kolei bodajże 52 urywków muzyki. Uczestnicy zapisywali na kartach odpowiedzi. W trakcie konkursu puszczono przynajmniej dwa kawałki, o których wiem (sprawdziłem w domu) że były w kilku filmach (przynajmniej w niepełnej postaci, jeśli nie na soundtracku). Moje pytanie, czy w tym przypadku uznane będą wszystkie odpowiedzi pozostało bez odpowiedzi, do czasu ogłoszenia wyników. Oczywiście nie były, tylko jedna odpowiedź się liczyła – ta dokładnie, o której pomyśleli prowadzący. Fail.

Żeby było weselej okazało się że „tfurcy” tego konkursu byli tak „kreatywni”, że dali jako jedno z pytań temat muzyczny z „Tron: Legacy” - filmu który na ekrany wejdzie dopiero w grudniu (bodajże 17 w USA, a 31 w Polsce). Prawie cztery miesiące przed premierą filmu uczestnicy mieli znać odpowiedź! Prowadzący najwyraźniej nie wiedzieli w czym problem, bo przecież „to jest w Internecie”, jeśli dobrze zrozumiałem odpowiedź. Wyjaśniam więc, że primo – „z Internetu” się nie ściąga utworów, szczególnie przed premierą filmu, bo to daje do myślenia co do legalności pozyskanych kawałków (na stronie filmu są te utwory, ale do posłuchania, a nie ściągania i puszczania na płatnej imprezie, jaką jest taki konwent). Secundo - konkursy mają w założeniu dawać równe szanse ODPOWIADAJĄCYM, stąd, jako pierwszą niepisaną regułę, stosuje się do pytań wymóg, by każdy na danym rynku mógł legalnie uzyskać dostęp do danego utworu. Pytania tak niszowe jak muzyka z przyszłej premiery nawet w dogrywkach finału konkursów o wąskiej tematyce (np. twórczości reżysera, producenta) wzbudzają kontrowersje. Zadane na bardzo ogólnym konkursie są dowodem głupoty prowadzących!

To nie koniec. Sam konkurs trwał około 27 minut. Sprawdzanie odpowiedzi – ponad 40. Dlaczego? Ponieważ prowadzący, zamiast posłuchać Motyla, który zaproponował sprawdzanie przez sąsiadów (starą i sprawdzoną metodę) uparli się sami sprawdzać wszystkie kartki z odpowiedziami. I pomimo że wkrótce wzięli do pomocy jeszcze dwie osoby, swoje po prostu musiało to potrwać. Żeby mnie dobić (w tym momencie zacząłem traktować sprawy personalnie) do pomocy, czytaj puszczania utworów i czytania odpowiedzi, jednemu z prowadzących udało się wyznaczyć człowieka, który nie tylko nie znał angielskiego na przyzwoitym poziomie, ale ogólnie miał problemy z tym zadaniem. No bo zna ktoś film o tytule „Ogniem i Miecz” (nie, to nie jest błąd – on tak to przeczytał)!?! Może zbyt ostro oceniam tego człowieka – w końcu też mógł się zdenerwować, ale była to kropla przepełniająca ten kielich goryczy. 

Takie opóźnienie oznaczało stałe interwencje organizatorów, nalegających już przed 20:00 na opuszczenie sali. Oczywiście ewentualna dogrywka także nie wchodziła w grę… Motyl doszukał się błędu w podsumowaniu jego odpowiedzi… W skrócie: był to NAJGORSZY konkurs jakiego byłem, nie tyle nawet uczestnikiem, co świadkiem, od ładnych kilku lat. Myślałby kto, że ten punkt programu wyczerpał zapas „wtop” konwentowych, jakie tego dnia były moim udziałem. Niestety... 

Po opuszczeniu o 20:20 Uniwersytetu pojechaliśmy zatłoczonym autobusem triconowym na czeską stronę. Autobus ten kursował, jak się później dowiedziałem co kwadrans, w stronę Mostu Wolności i z powrotem na Uniwersytet. Najpierw poszliśmy grupą do games roomu. Planowaliśmy się zrelaksować przy jakiejś przyjemnej grze. Dobra wiadomość to taka, że w końcu dowiedziałem się, którędy do tego budynku wejść (droga prowadziła przez boczne drzwi, na których nawet był już plakat oraz plątaninę korytarzy).  Znaleźliśmy tam Spidera i Kasię, z czego też się ucieszyłem, w końcu w gromadzie weselej.

Zła wiadomość, to fakt że games room składał się z dwóch klas szkolnych oraz kawałka korytarza, a pierwszego dnia konwentu o 21 wieczorem dostępne były tylko gry czeskie, których było w sumie kilkanaście. Rebel dopiero się zaczynał rozkładać ze swoim zbiorem. Czeskiej obsługi zaś... nie było na miejscu. Podobnie zresztą jak obsługi bufetu. Po prostu poszli sobie wszyscy na koncert Jaromira Nohavicy. Cała obsługa. Poszła. Ot tak. Ale „za jakąś godzinę wrócą”, jak się dowiedziałem... Poczułem się jakbym był na lokalnym konwencie w Pcimiu Dolnym, czy gdzieś... A, no i o zakupie gier za punkty konwentowe oczywiście nikt tam nie słyszał.

Po partyjce czeskiego Banga stwierdziliśmy, że czas na relaks w konwentowym pubie „Jazz klub”, przy dobrym czeskim piwie... Tak, zgadliście. Też się mi tam nie spodobało. Klub był wypełniony konwentowiczami, w tym wieloma znajomymi. Plus. Piwo było dobre. Plus. Jednakże lokal ten wyglądał jak stołówka szkolna – oświetlony jarzeniówkami, z byle jaką muzyką sączącą się z kilku głośniczków, stoły też nijak pasujące do wnętrza – z jakiejś sklejki. Minus. Piwo dostałem, jak wszyscy, w lekko przelanej szklanicy, tak że od razu trzeba było użyć chusteczki, by wytrzeć palce. Minus. Panie za barem może i były kwintesencją słowiańskiej urody, ale piwo lały nie dość, że niechlujnie, to jeszcze strasznie wolno. Minus. Wszystko kosztowało po 5 złotych – piwo, cola, woda, itp. Powód? Bo dopiero od niedawna, po interwencji jednego z orgów (Telefaksa) można było płacić w złotówkach. Minus. Piwo się skończyło po niecałej godzinie naszej tam bytności. Powtórzę – w pubie, sporo przed północą, skończyło się piwo! Mega minus. Co ten klub miał z jazzem wspólnego, nie wiem. No chyba, że tym z piosenki Perfectu.

Podsumowując, czwartek okazał się niemal kompletną klapą. Wkurzony poszedłem spać, choć w pubie akademika Uśka mniej zawiedzeni konwentowicze bawili się niemal do rana. Mnie jakoś tak ochota na zabawę przeszła kilka ładnych godzin wcześniej.

 

Dzień drugi – Piątek

 

Piątek rozpocząłem od konkursu „Picture competition” prowadzonego przez Ewę Białołęcką. Ciekawy byłem jak będzie wyglądał wielojęzyczny konkurs odgadywania tytułów książek po ich okładkach lub ilustracjach. Punkt ten miał lekką obsuwę czasową spowodowaną problemami z opierającą się technologią. Wspólnymi siłami zdenerwowana prowadząca, org, gżdacz i część publiczności (w mojej postaci) rozwiązali problemy, czyli podłączyli przedłużacz i włączyli mały, nie rzucający się w oczy przełącznik zasilania na panelu sterowania salą oraz ustawili synchronizację monitorów na laptopie. Sam konkurs był ciekawy, ale wielojęzyczności jakoś nie zauważyłem. To jest pytania dotyczyły także wydań obcojęzycznych, ale zarówno pytania jak i odpowiedzi padały wyłącznie po polsku.

Chciałem kontynuować tak miło rozpoczęty poranek, nadal słuchając Pani Białołęckiej podczas prelekcji „Jak spieprzyć scenę erotyczną”. Problem polegał na tym, że na podobny pomysł wpadło całe mnóstwo ludzi i pojawili się tam przede mną. Bez użycia brutalnej siły nie miałem szans na wdarcie się do sali. Godzinę spędziłem więc na ogólnym szwendaniu się, oglądaniu straganów, pogaduszkach ze znajomymi oraz wizycie w sklepiku konwentowym. Tam potwierdziłem wyniki swojego wczorajszego dochodzenia – oddzielnego sklepiku z grami nie ma i nie będzie, choć „taki pomysł był przed konwentem”. Cóż, szkoda – liczyłem, że nie tylko książki, ale i jakąś grę jako nagrodę sobie wybiorę. Niestety zaledwie kilka sztuk planszówek było w ogóle dostępnych. Kryzys dopadł Polcon.

Po wykonaniu rozeznania w temacie materialnej gratyfikacji, stwierdziłem że wypadałoby odwiedzić jakąś prelekcję, czy dwie. Mój wybór początkowo padł na coś spoza ścisłego kręgu moich zainteresowań – prelekcję Artura Szrejtera „Serie komiksowe Egmontu”. Dowiedziałem się tam, że jest kryzys i plany wydawnicze trzeba było rozrzedzić, więc prowadzący „niewiele może nam powiedzieć”. Konkretów, przynajmniej co do samych komiksów, nie usłyszałem zbyt wiele. Może były w ciągu pierwszych paru minut, które tradycyjnie przegapiłem …

Powłóczyłem się jeszcze trochę, przysłuchując się kilku różnym punktom programu, aż nadeszła 14 i wylądowałem na prelekcji Jana Jelcyna „Od Cezara do komputera, czyli historia kryptologii w pigułce”. Prowadzący miał na tak szeroki temat tylko godzinę, więc nieco pokrótce, ale bardzo dobrze przedstawił związane z nim zagadnienia. Widać było, że dobrze się przygotował – zainteresował publiczność, a jednocześnie zmieścił się w czasie. Tylko trochę mi szkoda, że nie było więcej czasu na dyskusję.

Nieco głodny udałem się do akademika, uzupełnić zapas energii i zostawić zbędny bagaż, czyli książki. Tak „zostawiałem”, że przeczytałem kilka rozdziałów, a ocknąłem się na dźwięk alarmu w komórce - zbliżała się siedemnasta i miałem się stawić na „A bilingual contest about Dune’s world” przygotowanym przez team S. Szwarc, M. Woźniak, Ł. Ludwiczak i K. Majcher. Była to trzecia edycja tego konkursu, a dużo dobrego o poprzedniej słyszałem. Choć pięcioksiąg czytałem lata temu, a kontynuacji wcale, to przystąpiłem do zmagań w drużynie z Anią i Motylem. Jakby co miałem przygotowany plan awaryjny w postaci prelekcji „Broń przyszłości: prawdy i mity” Jarosława Grzędowicza, rozpoczynającej się godzinę później.

Planu awaryjnego nie trzeba było wprowadzać w życie, bo na konkursie się nie zawiodłem. Dwugodzinny test wiedzy o Diunie był przygotowany i przeprowadzony bardzo dobrze (były pewne niedociągnięcia, np. w tłumaczeniu, ale minimalne). Pytania w formie multimedialnej (jako strona www) pojawiały się na ekranie, w dwóch wersjach językowych, wraz z ewentualnym obrazem lub filmikiem. Konstrukcja multimedialna pozwalała wybierać trudność pytania oraz je losować. Skala trudności względem punktacji, na ile mogę ocenić, była zachowana. Pytań było w bród (około 500 możliwych). Ba, były nawet gotowe podpowiedzi do niektórych pytań! Naprawdę rzetelnie zrobiony konkurs. Jedynie uczestników było stosunkowo niewielu, toteż zapewne dlatego udało się nam wygrać.

Ostatnią godzinę spędziłem najpierw wykłócając się z Michałem Cholewą o wyłożenie książek w sklepiku konwentowym (zajęcie niemal tak satysfakcjonujące jak sam konkurs), przysłuchując się spotkaniu z Geraldem Home na auli, a na koniec kibicując znajomym na konkursie z seriali nadawanych przez AXN. Cały ten czas zastanawiałem się nad tym, czy uda mi się namówić kogoś na wypad do kawiarni Noiva na telemost z Terrym Pratchettem. Nie udało się. Ferajna z Lublina postanowiła spotkać się grupowo gdzieś na polskim rynku, a ja łatwo dałem się namówić. Może to i lepiej – połączenie nie doszło do skutku, o czym gospodarze w końcu poinformowali, ale… tylko po czesku – stąd niektórzy z gości, nie znający wystarczająco tego języka, dość długo czekali na nic.

Wieczór spędziliśmy więc w dość dużej grupie, popijając piwo i spożywając różne, ale jak się wszyscy zgodzili, bardzo smaczne potrawy w restauracji „Pod Merkurym” – siedząc właściwie na rynku i mając doskonały widok na pustą scenę. Trzeba było się tu w czwartek usadowić! Bawiłem się (i chyba nie tylko ja) dobrze, mimo że około 23 zamknięto kuchnię. Piwo jednak nadal serwowano, więc w sumie nie bardzo to przeszkadzało. Jednakże pogoda zdecydowanie zaczynała się psuć, zrobiło się chłodno i zanosiło na deszcz. Mając na uwadze ten fakt oraz coraz mniejszą liczbę klientów, poszliśmy do akademików. Na miejscu razem z Loralionem udaliśmy się do pubu studenckiego, gdzie spora liczba konwentowiczów bawiła się w najlepsze. Na popijaniu browaru i rozmowach czas płynie jednak szybko i nie wiedzieć kiedy nadeszła godzina zamknięcia lokalu, czyli o ile dobrze pamiętam, czwarta. Czas najwyższy na sen.

 

Dzień trzeci – Sobota

 

Konwentową sobotę rozpocząłem później niż planowałem, przedkładając śniadanie ponad prelekcję Marka Pawelca o narzędziach do komputerowego wspomagania tłumaczeń, którą miałem zaznaczoną w programie, bardziej ze względów zawodowych, niż rzeczywistego zainteresowania. Oddałem głos w konkursie o nagrodę Zajdla, po czym zdecydowałem się na wycieczkę do games roomu. Podróż pustawym o tej porze autobusem skróciła wymiernie czas dotarcia na miejsce, jednak tłumów tam nie zastałem. Wykorzystałem więc swój los w sklepiku Barda, pooglądałem kilka gier i z braku zainteresowanych jakąś solidniejszą rozgrywką, udałem się w drogę powrotną.

Na uniwersytecie zostałem rekrutowany do drużyny w konkursie „Jaki to kadr” Leszka Łukaszaka, który to konkurs dotyczył Anime i Mangi, więc w zasadzie byłem widzem. W ten sposób doczekałem czternastej i spotkania z Orsonem Scottem Cardem – punktu programu, na który ostrzyłem sobie ząbki. Aż szkoda, że było to tylko godzina. Dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy, między innymi o planach nakręcenia filmu na podstawie „Gry Endera”, a kto wie może i gry komputerowej. Wszystko pełne anegdot, zajmująco i na wesoło. Widać było, że autor rzetelnie przygotował się na spotkanie z fanami.

Mając w pamięci zachwalane wczoraj pierogi skierowałem swe kroki do restauracji „Pod Merkurym”. Chyba nie tylko ja zgłodniałem – moim śladem poszło kilka grup uczestników konwentu. Miałem dwie godziny czasu, a to aż nadto. Zamówiony posiłek, zupa cebulowa z grzankami oraz pierogi z orientalną nutą plus piwo, pojawił się szybko i był wyśmienity (nie wszyscy mieli tyle szczęścia, kuchnię znów zamknięto o 23, o czym poinformowano niektórych gości po godzinnym czasie oczekiwania - przyp. red.). Jeśli ktoś będzie w okolicy, polecam. W lokalu nie było ścisku, można było spokojnie poczytać książkę, porozmawiać. Może to dlatego, że pogoda się zdecydowanie popsuła i często padało.

Na konwencie zjawiłem się przed 17:00, na końcowe akty panelu „How to handle a saga” z udziałem Panów: Carda, Campbella, Eriksona i Sapkowskiego, moderowanego przez P.W. Cholewę. Z tego co zobaczyłem i usłyszałem wniosek jest jeden - Andrzej Sapkowski nie odbiega może jakością twórczości od zagranicznych kolegów, ale podejściem do fanów na pewno – głowę daję, że obiad zakrapiał.

Następny punkt programu w tej sali to „Hranice możnego” Mirosława Żambocha. Miała być tłumaczka na angielski, ale jakoś się spóźniała (potem się okazało, że w ogóle się nie pojawiła), a z moim czeskim nie miałem po co tam zostawać. Zresztą Motyl by mi nie darował, jakbym na „Konkurs wiedzy filmowej” Michała Pawlika nie przyszedł. O samym konkursie wiele dobrego powiedzieć nie mogę. Skala trudności pytań wahała się znacznie, skala punktacji wcale – wszystkie były za punkt. Co więcej, zabrakło pytań na dogrywkę finałową i początkowo Motyl wymyślał pytania na poczekaniu. Skończyło się tym, że pierwsze dwie drużyny podzieliły się punktami.

Wieczór postanowiłem spędzić na seansie filmu „Solomon Kane”, którego w Polsce w kinach nie dane mi było uświadczyć. Co prawda oznaczało to opuszczenie gali kończącej konwent i rozdanie nagród Zajdla, ale jakoś przy tak kiepskiej pogodzie nie chciało się mi udawać do budynku na drugim końcu miasta. W kinie zresztą uniknąłem zarówno tłumów, jak i czekania.

Tym razem, usłyszawszy od miłej Pani w informacji konwentowej, że w kinie „chyba  będą przyjmować złotówki”, zaopatrzyłem się w korony dla całej naszej trójki kinomanów, bo oczywiście Marcin i Ania na ów seans się również wybierali. W dotarciu na miejsce pomógł nam Spider, który podrzucił nas do mostu. Stamtąd nie spiesząc się poszliśmy do kina „Central”, ulokowanego niedaleko czeskiego rynku. Sam film nie był zachwycający, ale też nie był strasznie zły. Ot takie mordobicie z dużym dodatkiem umoralniającym.

Do akademika wróciliśmy około 23 i choć kusiły mnie odgłosy zabawy w pubie, zdecydowałem się posłuchać głosu rozsądku. Zarwanie drugiej z kolei nocy nie wpłynęłoby korzystnie na moją zdolność koncentracji, a czekało mnie kilka ładnych godzin za kółkiem... Po przeczytaniu kilku rozdziałów książki do poduszki, zapadłem w objęcia Morfeusza.

 

Dzień czwarty i ostatni - Niedziela

 

Nastał dzień powrotu, pakowania itd., więc poranek upłynął mi na przygotowaniach do  podróży. Trzeba było zapakować kilka kilogramów więcej, czytaj nagrody i zakupy.  A że program na ten dzień obejmował kilka ciekawych punktów programu, nie było sensu odkładać wszystkiego na ostatnią godzinę.

Poprzedniego dnia doszło mnie kilka niezbyt pozytywnych opinii o prelekcjach anglojęzycznych, prowadzonych przez prelegentów, dla których mowa Shakespeare'a nie jest językiem ojczystym. Postanowiłem więc rozpocząć niedzielę od prelekcji „Biological warfare – History and possible ways of advancement” Michała Laskowskiego. Merytorycznie prelegent przygotował się niezgorzej. Jednakże językowo była to TRAGEDIA. I nie chodzi mi tylko o wymowę („weapon” nie wymawia się jako „wipon”), ale o nieznajomość gramatyki. Kiedy nadeszła pora na pytanie miałem wielką ochotę zadać to: „You do realize that in the English language there is this thing called the Past Tense, right?”. Inaczej mówiąc, większość prelekcji odbyła się w czasie Present Simple, co było dość nietypowe, biorąc pod uwagę, że mówiono o historii broni biologicznej.

Po prelekcji rzuciłem okiem na jej opis do programu i okazało się, że także jest napisany w „kiepskim angielskim”. Dlaczego organizatorzy nie sprawdzili poziomu znajomości języka u prelegenta, który w opisie popełnił tyle podstawowych błędów? Nie wiem. Wiem natomiast, że kilku obcokrajowców narzekało także na problemy językowe samych orgów.

O godzinie jedenastej znaleźć mnie można było w auli Nostromo, słuchającego Marka Baranieckiego mówiącego o PODSTĘPIE będącym najstarszą bronią świata. Przyszedłem tam święcie przekonany, że będzie to prelekcja historyczna w swej naturze. Tymczasem była to prelekcja o tym, że bliżej nieokreślone „siły zła”, aka demony, czyhają na nieuważnych i podstępem ich opętują, czemu przeciwstawiają się kościelni egzorcyści. Nie jest to jeden z moich ulubionych tematów, ale wytrwałem, mając nadzieję na coś bardziej szczegółowego. Przez chwilę spełniła się ta nadzieja – monolog zszedł na postrzeganie czasu, ale chwila ta szybko minęła.

Zrezygnowany udałem się na ostatni dla mnie konkurs konwentu - „Obcy nieobcy” Klaudii Heintze i Małgorzaty Hylaszek. Konkurs dobrze przygotowany i przeprowadzony pozwolił mi nabrać humoru i z nadzieją udać się na kolejny punkt programu – prelekcję Jakuba Ćwieka „Mentaliści – szarlatani czy telepaci”. Sprawa dotyczyła oczywiście znajomości ludzkiej psychiki i mechaniki pojmowania, a raczej patrzenia na świat. Czyli jak oszukać zmysły widowni, narzucić jej pewien schemat myślenia, widzenia czy słyszenia. Prelegent, jak przystało na autora „Kłamcy”, wczuł się w temat i pociągnął za sobą publiczność.

Ostatnią godzinę konwentu spędziłem na pakowaniu się i znoszeniu bagaży do samochodu. Przy okazji miałem szansę się pożegnać z Loralionem, który odsypiał podwójnego Larpa, którego prowadził po północy. Tzn. on przygotował jednego Larpa, ale nadzorujący zapisy pozwolili zapisać się grubo ponad 30 osobom na grę rozpisaną na 17 ról, więc żeby nie rozczarować kilkunastu osób Loralion zrobił ten sam Larp dla dwóch grup jednocześnie, w dwóch salach. Chwała mu za uratowanie sytuacji.

Około piętnastej zjedliśmy ostatni obiad w stołówce akademickiej i w tym samym składzie wyruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem omijając Kraków, szerokim łukiem, bo przez Zawiercie i Kielce jechaliśmy do Lublina trochę ponad 7 godzin. Jazda była dość przyjemna, pogoda dopisywała i pomijając kilka odcinków utrudnionych przez roboty drogowe, jedyne co dokuczało to okazjonalny TIR.

 

Podsumowanie

 

Trudno jest ocenić jednoznacznie ten konwent. Była to mieszanka bardzo pozytywnych i bardzo negatywnych doświadczeń. Pozytywne na pewno były szybka akredytacja i warunki mieszkalne. Negatywne – niewielkie nagłośnienie konwentu, szczególnie po stronie czeskiej (plakaty i kierunkowskazy wywieszano w czwartek od mniej więcej południa, a skończono wieczorem). Negatywnie także wypadła wg mnie strona wielojęzykowa konwentu. Informowanie wyłącznie po czesku o odwołaniu telemostu z anglojęzycznym autorem, to spory błąd. Podobnie problemy z tłumaczami/prelegentami, czy uzyskaniem informacji przez anglojęzycznych gości. Dlatego też jako Eurocon ocena nie jest pozytywna. Jako kolejny Polcon konwent nie wypada tak źle. Było naprawdę dużo punktów programu, o sporej rozpiętości tematów. Nie zauważyłem problemów z odwołaniami czy przeciąganiem prelekcji. Poziom prelekcji był różny – zdarzały się kiepskie punkty programu, ale były też naprawdę dobre. Niestety w porównaniu z poprzednimi Polconami blado wypadła sala komputerowa, games room i stoiska sprzedawców. Przy kilku niewykorzystanych salach na wysokim parterze i piętrze (oraz drugim budynku – tam gdzie była przez pierwsze dwa dni akredytacja) dziwi mnie dlaczego tak mało miejsca przeznaczono na te sprawy. Nie było więc  źle, ale też i nie specjalnie dobrze.

Powiem tak - był to kolejny konwent, na którym nie żałuję, że byłem. Spotkałem się z znajomymi i uczestniczyłem w kilku dobrych punktach programu. Nic jednak poza akredytacją nie wyróżniało pozytywnie tej imprezy z kilku innych organizowanych co roku w Polsce, więc jako Tricon, po którym sporo sobie obiecywałem, wypadł on nieco blado.

korekta: Motyl/Spider

 

 

Paradoks był patronem medialnym imprezy.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...