"Niezniszczalni" - recenzja

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Raven

Dodane: 05-09-2010 21:13 ()


Sylvester Stallone mimo upływu lat jest nie do zdarcia. Sześćdziesięcioczteroletni aktor postanowił jeszcze raz zadziwić wszystkich kręcąc dzieło hołdujące obrazom kina akcji minionego wieku. Mało tego, zaprosił do wspomnianego przedsięwzięcia gwiazdy i gwiazdeczki niegdysiejszych produkcji, obecnie szwędające się na dalekich peryferiach Hollywoodu. Jak sobie poradził z tym wyzwaniem?

Patrząc na imponujący dorobek filmowy włoskiego ogiera, trudno uwierzyć, że bohater kina akcji lat ’80 i ’90 był bliski zakończenia kariery w obrazach klasy Z. Sięgając po ikony popkultury, które uczyniły go sławnym, Rocky’ego Balboę i Johna Rambo, Stallone odbudował wizerunek, udowadniając że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Swój powrót postanowił przypieczętować ambitnym projektem, pozwalając przy tym odpocząć wysłużonym kreacjom wojennego weterana i legendarnego boksera. Powołał do życia grupę najemników, której zadaniem jest obalenie lokalnego watażki w południowoamerykańskim państwie. Zaawansowani wiekowo, sterydowi bohaterowie muszą ponownie udowodnić swoją wartość.

„Niezniszczalni” w sferze fabularnej oferują standardowy pakiet spotykany w prawie każdym podobnym filmie. Straceńcza misja, elitarna grupa wojowników, których kręte ścieżki życia nie raz sprowadziły na manowce, piękna kobieta, „bad guy” do odstrzału oraz mieszanie się we wszystko tajnych służb Wujka Sama. Stallone nie silił się na oryginalność, ale całość podał w zjadliwej formie, puszczając niejednokrotnie oko w kierunku widza. Podszedł do projektu na sporym luzie dostarczając solidną rozrywkę dla amatorów kina klasy B. Przerysowana przemoc, niekiedy bardzo brutalna, kiepskie, kiczowate dialogi, wręcz nieśmiertelne postaci, których kule się nie imają, z precyzją rozwalają zastępy wroga na strzępy. Tornado przy nich to niewielka anomalia pogodowa.

Zebranie „doborowej” obsady było nie mniejszym wyzwaniem niż przygotowanie fizyczne. Sly mimo upływu lat prezentuje się wyśmienicie, czemu dał przykład obsadzając się w kilku wymagających pracy mięśni scenach. Sekwencjom walk nie można wiele zarzucić, bo dzieje się sporo i na najwyższych obrotach. Ostatnie dwadzieścia minut przypomina prawdziwe piekło na Ziemi – flaki latają dosłownie wszędzie. Duet Stallone-Statham poczyna sobie w najlepsze, rozumie się bez słów. Tym samym Sly dokonuje nieoficjalnego namaszczenia swojego następcy.

Natomiast zastrzeżenia można mieć do pozostałej warstwy filmu. Stallone nigdy nie był wybitnym scenarzystą, a braki w warsztacie są szczególnie widoczne w nierównej ścieżce dialogowej. Spora część kwestii jest trywialna, a dowcipy nie zawsze są w stanie zamaskować ich miałkość. Finalna scena rozgrywająca się w salonie tatuażu – gdzie gagi i słowne utarczki wznoszą się na nieco wyższy poziom, udowadnia, że niektóre elementy można było dopracować. Ponadto potencjał takich aktorów jak Jet Li czy Mickey Rourke nie został w pełni wykorzystany.

Warto również wspomnieć o symbolicznej scenie spotkania niegdysiejszych bożyszczy – Bruce’a Willisa, Arnolda Schwarzeneggera i Sylvestra Stallone’a. Ten krótki moment aż ocieka autoironią, pokazując z przymrużeniem oka dokąd zaprowadziła rywalizacja „wielką trójcę". Gubernator Kalifornii widząc zmierzch kariery postanowił przekwalifikować się, realizując swoje polityczne aspiracje. Willis zdecydował się na flirt z innymi gatunkami kina, ale w kryzysowym momencie i tak sięgnął po kultową postać Johna McClane’a. Natomiast Sly tak naprawdę nigdy nie odciął się od wizerunku twardziela, nawet jeżeli oznaczało to udział w podrzędnych produkcjach. Pozostał wierny profesji, która wychodzi mu najlepiej, co zaowocowało niespodziewanym, acz zwieńczonym sukcesem powrotem.   

Nie ulega wątpliwości, że wraz z aktorami zestarzała się sama idea kina akcji, nadmiernie eksploatowanego na początku lat ’90 ubiegłego stulecia. Powtarzalne fabuły, nieustanne mordobicie, papierowe postaci kalkowane na różne sposoby czy niewyszukane dialogi to etykieta niniejszego gatunku. Jak wyglądałoby kino bez Stallone’a i jego ekranowych kompanów? Jedno nie ulega wątpliwości, byłoby o wiele uboższe. „Niezniszczalni” zgrabnie rozliczają się z minioną epoką, pokazując że świat filmu jest na tyle bogaty i pojemny, że zawsze znajdzie się w nim miejsce na widowiska podobnego pokroju. Niektórzy z sentymentem będą odwoływać się do ery umięśnionych herosów, ale XXI wiek niewątpliwie będzie należał do zdobyczy techniki, a nie wysłużonej armii najemników. Niemniej jednak łezka się w oku kręci na widok bohaterów dawnego rynku kaset video.

Wszyscy miłośnicy kina kopanego i emerytowanych gwiazd powinni być usatysfakcjonowani mogąc podziwiać swoich idoli, a także otrzymując zdrową dawkę adrenaliny. Nie zmienia to jednak faktu, że „Niezniszczalni” stanowią łabędzi śpiew Stallone’a i spółki. Czas najwyższy odstawić giwery do piwnicy, a  zająć się niańczeniem dzieci i wnuków. W innym przypadku hołd złożony ikonom kina akcji, może łatwo przemienić się w pościg geriatryków za utraconą szansą i czasem.

6/10

                                                                                                Korekta: Ania Stańczyk

Tytuł: "Niezniszczalni"

Reżyseria: Sylvester Stallone

Scenariusz: Sylvester Stallone

Obsada:

  • Sylvester Stallone
  • Jason Statham
  • Mickey Rourke
  • Jet Li
  • Dolph Lundgren
  • Giselle Itié
  • Eric Roberts
  • Bruce Willis
  • Arnold Schwarzenegger
  • Steve Austin
  • Charisma Carpenter

Muzyka: Brian Tyler

Zdjęcia: Jeffrey L. Kimball

Czas trwania: 103 minuty

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...