"Czarny horyzont" - fragment
Dodane: 23-08-2010 13:39 ()
Kareta
Głosy niewidocznych jeszcze ludzi przybliżały się z każdą chwilą. Wspólnie tworzyły dziwny dźwięk, jękliwy pogłos, równomierny i rytmiczny, rozpoczynający się cicho i powoli, rosnący i urywający nagle. I tak raz po raz, raz po raz, coraz głośniej i głośniej. Kajetan przyklęknął, lewą dłoń wsparł o mech, w prawą wziął pistolet. Rutynowo sprawdził, czy jest dostatecznie osłonięty, także od góry. Ludziom mogły towarzyszyć różne stworzenia. Wreszcie ich zobaczył, dwóch na przedzie, a za nimi kolejne pary. Szli powoli, pochyleni, z wysiłkiem. Byli niscy, ubrani jednolicie w zniszczone płócienne ubrania, niektórzy bosi. Nie potrafił ocenić ich wieku. Mieli wycieńczone twarze, rzadkie, wypłowiałe włosy i kościste kończyny, charakterystyczne dla nędzarzy żyjących w stanie permanentnego głodu. Tworzyli zaprzęg, składający się z pięciu par. Każdy nosił uprząż, opiętą na piersi i karku, do której przymocowane były grube czarne liny. Pomiędzy mężczyznami z każdej pary biegł cienki pręt z okrągłymi przelotami, przez które przechodziły sznury, zbiegające się na koniec w węzeł przymocowany do przedniej ściany ciągniętego pojazdu.
Była to kareta na dwóch kołach, niemal regularny sześcian bez okien, drzwi, czy kozła woźnicy. Jego czarną, chropawą powierzchnię pokrywały wyrysowane przerywaną białą linią wzory, przedstawiające skomplikowane geometryczne labirynty, które po dokładniejszych oględzinach zdawały się łączyć w kształty przemutowanych zwierząt: jelenie o sześciu nogach; niedźwiedzie z trójokimi łbami; wilki-bliźniaki zrośnięte bokami. Każdy wierzchołek sześcianu ozdobiony był fosforyzującą kulą o barwie jasnego czystego błękitu, dziwnie kontrastującej z mrocznym wystrojem samego powozu. Pojazd toczył się na czarnych, sporej grubości dyskach.
Cała ta konstrukcja musiała być bardzo ciężka, bo dziesięciu dorosłych, choćby i zabiedzonych ludzi, ciągnęło ją z najwyższym trudem. Idący w pierwszej linii mężczyzna w taktometrycznie równych, kilkunastosekundowych odstępach rozpoczynał zaśpiew, natychmiast podejmowany przez pozostałych. W rytmie znanym niewolnikom od tysięcy lat naprężali mięśnie i przetaczali karetę o kolejne metry. Nie była to szybka jazda i nie podróżom służyła. Rytuał. Okazanie władzy i woli. Czarni mogli zmusić ludzi do niewolniczej bezsensownej pracy, więc ich zmuszali. Być może w środku pojazdu nawet nikt nie jechał.
Teraz dopiero Kajetan zaczął wychwytywać treść zaśpiewu wyjękiwanego w zniekształconej niemczyźnie.
– Błaaagam cię… – napinały się karki i uda – Chwaaalę cię… – bose stopy zapierały w ziemię – Słuuucham cię… – liny naprężały się jednocześnie – Tyyyś mój pan! – równoczesne szarpnięcie przesuwało pojazd, a rytm pracy był tak zsynchronizowany, że ciężka bryła toczyła się równomiernie, choć powoli.
Dopiero po chwili Kajetan zorientował się, że prowadzący zaprzęg zapiewajło zamiast rąk ma dwa kikuty, odrąbane na wysokości łokci. Być może wypadek przy jakiejś innej pracy sprawił, że został ludzkim perszeronem. A może, ponieważ nim właśnie był, jego władcy ucięli mu dłonie, by nie myślał o innych zajęciach. Pozostali mężczyźni również nosili na ciałach znamiona władzy barlogów. Jeden miał obcięte ucho, inny nozdrza, zdarzały się i odrąbane palce, wyłupione oczy i wypalone na policzkach piętna.
Los ludzi żyjących pod władzą Czarnych.
Karawan zbliżał się do miejsca, w którym czekał Kajetan. Wtedy uwagę geografa zwróciło nowe zjawisko. Rozległ się przenikliwy, wibrujący dźwięk, jakby ktoś wrzasnął w wylot metalowej rury. Tył pojazdu lekko wybrzuszył się, a białe malowidła na ścianach zaczęły się wyginać i przemieniać. W tym samym momencie jeden z pociągowych ludzi wrzasnął głośno, gubiąc melodyjny rytm zaśpiewu. Zachwiał się na nogach, kolana ugięły się pod nim, bardziej zawisł na uprzęży, niż nadal ją sam napinał. Trząsł głową rytmicznie, zagryzł wargi tak mocno, że strużka krwi spłynęła po jego policzku. Pozostali mężczyźni nie przejęli się tym zbytnio, ani nie próbowali mu pomóc, ani pogonić do dalszej pracy. Być może tylko mocniej jeszcze napięli mięśnie, by zrównoważyć fakt, że jeden z nich przestał ciągnąć z pełną siłą.
Kajetan przyłożył do oczu lornion, przestrajając kryształy szkieł na opcję nazywaną potocznie „zwidzeniem”. Teraz mógł obserwować także to, co zakryte było przed ludzkimi, niemagicznymi oczami. I zobaczył. Z przedniej ściany powozu wyrastał mglisty kształt, skomplikowany układ kwadratowych ogniw, tworzących siłowy, rozgałęziający się łańcuch. Niektóre z jego końcówek drgały w powietrzu, jak węże, którym fakir puścił muzykę techno. Inne wiły się, szukając celu, omiatając głowy mężczyzn, wyginając się ku ich twarzom i kroczom. Najdłuższa wić dotarła do krzyczącego człowieka, opięła mu głowę, zawijając się na czole i oczach, przecinając usta. Ogniwa zmieniały kolory, pulsując miedzy krwistą czerwienią, a jaskrawą żółcią. Całą długością łańcucha przepływały jakieś fale, zgrubienia rodzące się we wnętrzu czarnego pojazdu i tłoczone niczym krew przez żyły.
W chwili, gdy mężczyzna wył najgłośniej, niemal już nie idąc, a jedynie wlokąc się po ziemi, wybrzuszenie na tylnej ścianie powozu napęczniało i gęstą czarną, tętniącą kroplą, po której powierzchni przepływały białe linie, spłynęło na ziemię.
Niewolnik barlogów przestał krzyczeć, przez chwilę jego ciałem miotały dreszcze, ale zaczynał dochodzić do siebie. Mocniej stanął na nogach, zaparł się, szarpnął obrożą, jakby chciał dać zmianę swoim towarzyszom, którzy przez ostatnie minuty pracowali za niego. Po chwili znów śpiewał.
W tym czasie łańcuch spełzł z jego twarzy, zaczął się kurczyć, aż wreszcie zniknął w przedniej ścianie powozu, jak kabel nawijany na niewidzialny kołowrotek.
Kajetan znów przestroił lornetkę. W miejscu, w którym powóz wypuścił swą wydzielinę, leżał mały czarny kamyk pokryty skupiskami małych kryształów, którego mniej baczny obserwator nie odróżniłby od kawałka bazaltu. Nie minęło dziesięć sekund, gdy kamyk zaczął się zanurzać w ziemi, powoli, jakby tonął w płynnej smole. Wkrótce zniknął. Jednak geograf czuł zimną moc bijącą z tego miejsca.
Ludzie stawiają menhiry i rzeźbią w nich krzyże. Sadzą dęby i wieszają na nich kapliczki z frasobliwymi świątkami i promiennymi Maryjami. Budują kościoły, ryjąc w ziemi fundamenty, murując ściany z betonu i cegieł, dzwonnice z polnych kamieni. A potem modlą się tam, biorą śluby i odprawiają pogrzeby, składają wota i honorowe obietnice. Tak naznaczają swój świat, utwierdzają go, zabezpieczają przed wrogim wpływem. Ustawiają bariery, przez które barlogi nie mogą się przedrzeć.
Podobnie Czarni. Też odprawiają rytuały, w które wpisany jest terror i ból. Znaczą okupowane ziemie cierpieniem, składają w niej mroczne jaja, diamenty ciemnej przyszłości. Chronią swe terytoria przed kontrofensywami połączonych armii ludzi i elfów.
Obecność rytualnego wozu mogła oznaczać, że dotarł już w pobliże chronionego obszaru.
Teraz kareta znalazła się tuż pod miejscem, w którym czuwał Kajetan. Mężczyzna wychylił się, starając wykorzystać naturalne osłony, bo choć nie wyczuwał, żadnych fagowych pól, wolał nie używać magii do ochrony. Jeszcze raz przestroił lornetkę. Teraz uważniej przyjrzał się konstrukcji wozu. Koła, które pierwotnie wziął za dyski, tak naprawdę były czarnymi obręczami ze szprychami, wirującymi szybko niczym żyroskopy, tak że ich obraz zlewał się w jedną całość. Kajetan nadał kryształom lornetki stosowną wibrację i teraz cały obraz przed jego oczami zwolnił i zamarł niemal w bezruchu. Ludzie zastygli w pół kroku, z nogami zawieszonymi w powietrzu, wygięci do przodu. Wyglądali jak zamrożone figury, które zaraz przewrócą się, nie złapawszy równowagi. Gałęzie drzew widoczne w okularze również nie drżały, za to na ich czarnozielonym tle bardzo, bardzo powoli przesuwały się włóczkowe pasma, wyznaczające linie podmuchów wiatru. Koła karety kręciły się teraz w tempie ćwierci obrotu na sekundę i Kajetan mógł dokładnie przyjrzeć się ich konstrukcji. Szprychy nie miały jednakowej średnicy, w niektórych miejscach wytoczono je grubiej, w innych zwężono do wałeczka o średnicy ludzkiego palca. Ten rytm nie był jednak przypadkowy. Parametry każdej z dziewięciu szprych obliczono bardzo starannie, tak by obracając się wytwarzały ściśle zsynchronizowane fale fagów. Układ szprych i wzorów na nich zmieniano w zależności od przeznaczenia wozu. Inny na bojowych rydwanach, gdy miał generować pola morderczej mocy. Inny na wozach transportowych, gdzie zwiększał nośność i szybkość. Tu spełniał zapewne odmienne funkcje – ładował wóz energią niezbędną do wytwarzania czarnych kamieni.
Kajetan mógł się nieco dokładniej przyjrzeć rysunkom ozdabiającym karetę. Wyglądały jak labiryntoidalne figury z Nasca, tyle że wyrysowane nie łagodnymi łukami, a ostro zakręcającymi łamanymi. I one – po przestrojeniu lunety – ujawniły swój drugi, prawdziwy kształt. Biała farba zsiniała, teraz wyglądała bardziej jak ciąg rys wydłubanych w gładkiej powierzchni sześcianu. Tym systemem kanalików powoli przelewały się krople kredowego płynu, łączyły na skrzyżowaniach, rozdzielały w labiryntowe ścieżki. Każda poruszała się niezależnie, a jednak widać było, że oddziaływują na siebie, razem tworzą wspólny puls. Mogły być odsłoniętym systemem krwionośnym pojazdu, którego rytm wybija ukryte serce.
– Błaaagam cię… – krzyczeli mężczyźni pociągowi, w rytmie okrutnej szanty. – Chwaaalę cię… Słuuucham cię… Tyyyś mój pan!
Zaprzęg minął Kajetana i zaczął się oddalać. Droga skręcała łagodnie w prawo, omijając skarpę. Było jasne, że za dwie, trzy minuty kareta zniknie mężczyźnie z oczu. I gdy już to niemal miało nastąpić, rytm śpiewu ponownie został zaburzony krzykiem jednego z niewolników, a tylna ściana pojazdu zaczęła się wybrzuszać.
To dlatego mężczyźni wsparli wtedy swego towarzysza. Po prostu moc pojazdu atakowała ich jednego po drugim, by ból i bezsilność przetrawiać w swe straszne odchody. Kiedy jeden słabł, pozostali ciągnęli także dla niego, wiedząc, że za chwilę i ich spotka ten los.
Kajetan wiedział, że to dobrze. Tworzą zespół. Z przymusu, zniewoleni telepatyczną presją, na pewno bez szansy odmowy. Ale – w swoim strasznym trudzie – są drużyną. A zespół to choćby odrobina lojalności, to może cień współczucia, to prawdopodobnie ślad empatii. To błysk dobra w krainie koszmaru. Nadzieja.
Tak jak teraz, gdy jeden z nich, nie ten sam co poprzednio, miotał się i wył, niemal wyrywając ze swojej uprzęży. Uderzenie bólu musiało być na tyle silne, że i jego reakcja okazała się wyjątkowa. Zmylił krok, zaburzył rytm marszu i pieśni. Bulwa tworząca się na tyle pojazdu zadygotała gwałtownie i przestała rosnąć.
Kajetan podniósł się ostrożnie. Pchnął do Tytusa uspokajający sygnał, a sam zaczął się przesuwać wzdłuż krawędzi skarpy, by lepiej zobaczyć, co się wydarzy. Niemal zrównał się z karetą, gdy błękitne światła na jej rogach zamigotały.
Wytrysnął z nich strumień fagów, tak mocny, że rozjarzył nawet zwykłe powietrze. Popłynął ku wciąż wijącemu się mężczyźnie. W locie rozdzielił się i uformował w sztywne pręty. Ostrza ominęły mężczyzn pociągowych, którzy teraz jeszcze bardziej spuścili głowy, skurczyli, bezskutecznie próbując ukryć się przed karą. Trafiły wyjącego człowieka prosto w plecy, wydzierając z jego płuc jeszcze jeden jęk, weszły w ciało i zniknęły. Jednocześnie opadła obroża z jego grzbietu.
Mężczyzna runął na ziemię. Już nie krzyczał, a jedynie dygotał w spazmach gnących go w pół i wykrzywiających kończyny na wszystkie strony.
– Błaaagam cię… – pieśń została podjęta na nowo. – Chwaaalę cię… Słuuucham cię…Tyyyś mój pan!
Wóz potoczył się dalej.
Skazaniec konał. Kajetan wiedział, co go uderzyło. Magiczne groty, rozpryskujące się w ciele niczym pociski dum-dum, wlewały ogień w każdą komórkę, miażdżyły bólem mózg. Ale nie zabijały. Miał tu konać, dopóki nie zabije go pragnienie i głód. I cierpieć. A fagi poniosą jego ból do rodzinnej wioski, wtłoczą w umysły sąsiadów, może rodziców, może dzieci. Oto kara barlogów. Oto wola jegrów. Oto przestroga dla niewolników.
Jegier
Ruszył ku obozowisku. Nisko pochylony, przemykał od drzewa do kępy krzaków, od zwalonego murku do porośniętej trawą kupy gruzu. Jegrzy zbudowali swoją bazę na trupie miasta. Teraz resztki jego szkieletu miały pomóc człowiekowi. Kajetan podziękował mieszkańcom miasta, których przed laty pochłonęła zagłada. Nawet udało mu się zmówić krótką modlitwę za ich dusze. Dotarł na odległość stu kroków od pierwszego słupa strażniczego, teraz zneutralizowanego. Wystarczy. Chyba. Ściągnął z pleców markebuz, załadował dwoma pociskami. Przyklęknął, przyłożył kolbę do ramienia, moszcząc dla niej gniazdo we własnym ciele. Czule pogładził lufę.
Znów ogarnął go smutek, znów przed oczami migały mu twarze, których nie chciałby teraz widzieć, i znów poczuł na policzkach łzy. Miał wszak zniszczyć taką piękną konstrukcję, wytwór cudownej techniki, maszynę, której postawienie wymagało tak wiele wysiłku. To smutne, naprawdę, bardzo, naprawdę, bardzo, bardzo...
– Ojciec! – powiedział, krzyknął prawie. – Tata! Robert! Uciekł od niego, może nawet zdradził, ale tu, teraz, jak zwykle w takich sytuacjach, mógł przypomnieć sobie jego twarz, ostrożny, jakby zawsze lekko niepewny głos. Nawet zapach.
– Ojciec! – powtórzył i to na powrót go uspokoiło. Dziękuję, Robert. Dziękuję.
Przymierzył i nacisnął spust. Uwolnił moc. Z lufy markebuza wytrysnęła biało-czarna struga, która po chwili zaczęła formować się w kształt ptaka. Do dziś wielu nie rozumie, po co nanokadabrowa magia szuka kształtów i zużywa się na budowę form zwierzęcych czy symbolicznych? Czemu jegier umiera, gdy dotknie krucyfiksu? Dlaczego nie przekroczy muru, na którym wymalowano powstańczą kotwicę? I traci siły, gdy wchodzi do budynku oznaczonego czerwonym krzyżem?
To proste.
Moc jest jak woda. Buduje bądź burzy, rzeźbi lub przełamuje, daje życie albo zabija. Woda potrzebuje kształtu – koryta rzeki, szklanej flaszki, cembrowiny studni – by istnieć jako życiodajna energia lub śmiertelny żywioł. Kształt nadaje jej funkcję, dookreśla ją ostatecznie, sprawia, że jest nosicielką nadziei bądź strachu. Tak i magia potrzebuje skorupy wyobrażenia, w którą wlewa się jak plastik w fabryczną formę. Opakowaniem może być obraz, słowo, znak, melodia albo ułożenie ludzkiego ciała. I tysiąc innych rzeczy, nazw, symboli.
Systemy obronne jegrów wciąż milczały. Czarno-biały kształt formował się coraz wyraźniej, błysnęła w nim też czerwień. Potężniał ponad rozmiary swego pierwowzoru. Powietrze wokół migotało od nanokadabr. Wreszcie ptak stężał ostatecznie. Dopiero kiedy lewym skrzydłem zdematerializował maszt ochronny, słudzy barlogów zorientowali się, że zostali zaatakowani. Kajetan podniósł się zza zasłony i zaczął ostrzeliwać obóz, a potężny bojowy bocian mknął wprost ku trebuszowi wrogów.
Kajetan wciąż był smutny. Jegrów nie wolno się bać. Czerpią siłę ze strachu przeciwników. Przed jegrami nie należy uciekać. Są mistrzami pościgu za słabszą ofiarą. Nikt mądry nie poddaje się jegrom, bo to oznacza straszną śmierć. Naprzeciw Czarnych trzeba stawać dzielnie, wspierać towarzyszy, pamiętać, o co się walczy. Wtedy jest łatwiej, wzrasta moc egid, a pociski stają się celniejsze.
Starał się więc myśleć pozytywnie. Wspomniał słowa Roberta. „Nie walczymy z barlogami jako emisariusze dobra. Przecież nie jesteśmy jakoś szczególnie dobrzy. Grzeszymy, błądzimy, szukamy. Ale oni na pewno są źli. Więc walczymy z nimi jako emisariusze normalności. Obrońcy ludzi, którzy po prostu pragną żyć w pokoju. Chcą pracować, chować dzieci, robić zawodowe kariery, całymi dniami oglądać telewizję albo pisać naiwne wiersze. Jak ci nasi przodkowie, którzy stawali naprzeciw Lenina czy Hitlera. Przecież nie byli aniołami ani ich Polska nie była rajem. Lecz to nie znaczy, że zasłużyli na piekło, które im zgotowano. Tak jak nam. Więc walczymy, bo nie mamy innego wyboru. Pamiętaj o tym, gdy bijesz się z jegrami. To dodaje sił”.
Wciąż czekał z wystrzeleniem drugiego bociana. Musiał oszczędzać naboje, bo nie wiedział, kiedy zdoła uzupełnić ładownice. Na szczęście na razie nie musiał, pierwszy pocisk niepowstrzymanie sunął przez obóz, dezintegrując dwóch Czarnych, którzy niebacznie znaleźli się w cieniu jego skrzydeł. Pozostali już otrząsnęli się z zaskoczenia. Nie mieli czasu, by nałożyć bojowe zbroje, ale sprawnie ułożyli ciała w wojenne figury. Każdy inaczej, zgodnie z wewnętrznym rytmem synchronizującym. Zamarli w bezruchu, ich sylwetki zamigotały, zadrżały, rozdwajając się i rezonując. Obok jegrów zaczęły formować się kształty zmór. Fagowe stwory zrazu przypominające zgęstki dymu, potem tężały w galaretowatą substancję, by ostatecznie nabrać ciała i barw. Zmory klanu inżynieryjnego zazwyczaj przyjmują format oktocentaura – niby‑konia na krótkich nogach, z którego szyi, miast głowy, wyrasta otoczona ośmioma wijącymi się mackami gardziel.
Zmory ruszyły w kierunku Kajetana. Nie stanowiły śmiertelnego zagrożenia, o czym zapewne ich stwórcy doskonale wiedzieli, ale miały zmęczyć człowieka i dać jegrom czas na przygotowanie kontrataku.
Kajetan wciąż wykrzykiwał egzorcyzmy. Kule tryskały z lufy peemu jasną linią, niczym woda pod dużym ciśnieniem z gumowego szlaucha, jak chybotliwie giętki promień lasera. Za plecami formował własne enpisy bojowe, czuł już ich nanokadabrowe mrowienie na karku. Pierwsza pojawia się czarna pantera, potem tygrys, wreszcie lew. Ojciec nazwał je kiedyś Bagheera, Khan i Mufasa. Wspierający wojownicy, czaromaty z osnowy Planu Ziemi przetworzonej przez magię elfów. Koty sunęły w powietrzu, poruszając łapami jakby biegły, choć tak naprawdę nie dotykały ziemi. Nie mruczały ani nie ryczały. Mięśnie pod ich fantomową skórą napinały się w sprężynowym ruchu prawdziwych kotów.
Grzywa Mufasy płonęła. Z oczu Bagheery strzelał strumień białego światła przepalający zmory. Khan jednym kłapnięciem paszczy rozgryzł na miazgę głowę jegra, który stanął na jego drodze. Kajetan chciał swojego lwa nazwać Aslan, ale Robert powiedział: „Mufasa”. Przystał na to, wtedy jeszcze słuchał tego, co mówi przybrany ojciec.
Koty właśnie włączały się do walki, gdy sam obóz Czarnych wyprowadził kontratak z dwóch wciąż działających masztów ochronnych, których sylwetek Kajetan nie zneutralizował wcześniej pierścieniami. Poczuł ból paraliżujący lewą rękę. Przebiegł w prawo, kryjąc się za Khanem. Promień wież trafi ł w ciało kota, zasyczały wypalane egidy, czaromat zaczął się kurczyć i zniekształcać, jakby był fi gurką z plastiku wsadzoną do mikrofalówki. Zginął, cały czas jednak zajmując taką pozycję względem wież, by osłaniać swego pana. Ból minął.
Przed Kajetanem stanął jegier. Wróg. Przeciwnik. Nieszczęsna ofiara barlogów. Kiedy walczysz z Czarnymi, musisz się nad nimi litować. To trudne, naprawdę, ale wzmacnia. O ile zdołasz się przełamać, widząc przed sobą maskę jegra, a w jej wizurze – wtopionego w oko symbiotycznego robaka. Jeśli choć przez moment pomyślisz o człowieku, którym kiedyś był. O dziecku, zaledwie dwuletnim, odbieranym rodzicom, których zawsze zabijano. Na pewno nie urodzonym w roku przestępnym i nie wtedy, gdy Mars jest w koniunkcji z Jowiszem, i nie w czasie wiosennych lub jesiennych przesileń. Takie dzieci się nie nadawały, nie wiadomo zresztą dlaczego. Po prostu nie.
Dziecko, któremu implantowano robaka, musiało mieć dokładnie siedemset dwadzieścia dziewięć dni, trzy do potęgi szóstej. Ponoć barlogi twierdziły, że ludzkość od zarania dziejów źle oblicza długość słonecznego roku. Że trwa on tak naprawdę trzysta sześćdziesiąt cztery i pół doby, a porywane dzieci mają dokładnie dwa ziemskie lata. I że to w szczególny sposób poddaje je poniżeniu i cierpieniu. Dlaczego? Po prostu tak.
Każdy jegier był kiedyś takim dzieckiem, nim stał się janczarem Czarnych. Warto wspomnieć o tym, gdy stajesz naprzeciw niego. Przez chwilę pomyśl o tych wszystkich strasznych procedurach, które zmieniają ludzkie sieroty w bezwzględnie posłusznych żołnierzy barlogów. O bólu, który jest im zadawany, o próbach, które muszą przetrwać, by przeżyć, o rytuałach, w jakich uczestniczą. Ulituj się. Teraz. Przed pierwszym ciosem. W trakcie walki to i tak nie ma żadnego znaczenia.
Jegra okrywał szczelny strój, niczym gumowy kombinezon nurka, opięty tak ściśle, jakby był zrośnięty ze skórą. Rysowało się pod nim szczupłe, żylaste, ale mocno umięśnione ciało, zniekształcone guzami i naroślami. Po ich wielkości i liczbie można było poznać wiek Czarnych, tak jak wprawny dendrolog ocenia wiek drzewa na podstawie pokrywających je hub i mchu, bez konieczności cięcia pnia i liczenia słojów.
Kajetan był drzewoznawcą jegrów, umiał precyzyjnie oszacować ich wiek. Ten miał trzydzieści lat, dokładnie tyle co sam geograf. Po powierzchni kombinezonu przepływały smugi jeszcze gęstszej czerni, jakby cienie chmur. Pozornie chaotyczne, tak naprawdę układały się w symbole ataku najsilniejszych klątw bojowych – komy, trądu, jasona.
Na piersi jegra wykwitało kilka kępek kolorowych włókien, małych ukwiałów nieustająco poruszających ramionami. To elektrody fagowe, non stop wysyłające i odbierające drgania magicznych pól, sterujące zmorami i samymi jegrami. Czarny zaatakował, jego pałasz przeciął ochronne egidy otaczające człowieka.
Koniec litości. Koniec żalu. Walka.
Kajetan przerzucił peem do lewej dłoni, wciąż strzelał, ale struga kul rozprysnęła się na zbroi jegra. Sięgnął za plecy po miecz. Wykrzyknął zaklęcie, aby pochwa wypuściła ostrze. Zwykłe pochwy chronią oręż przez zewnętrznym światem, przed brudem i wilgocią, rdzą i szczerbami. Ta pochwa z jesionowych łupek, z mithrilową szyjką i trzewikiem pokrytymi nanorunami wyżłobionymi przez najlepszych elfich snycerzy chroni świat przed mieczem Kajetana. Miecz nazywał się Kieł i miał trzy tysiące lat. Pochodził z Planu, który elfy nazywają Garottą i do którego boją się chodzić. Kajetan Kłobudzki zajrzał za jego próg i umknął, unosząc to ostrze. Tę historię też warto kiedyś opowiedzieć.
Nie teraz.
Kajetan odbił uderzenie tak, że pałasz jegra rozprysnął się jak sopel kryształu trącony żelazem. Wbił ostrze w maskę Czarnego. Poczuł smród. Usłyszał płacz dwuletniego dziecka. Zobaczył szarą limfę. Znów zabolało, to wieże wartownicze ponownie przebiły egidy. Jasonowy cios wszedł w ciało geografa jak maczeta i rozrąbałby je na pół, gdyby nie czaromaty ochronne Kajetana. W porę zmieniły częstotliwość osnowy świata i na krótki moment Plan barlogów i Ziemi stały się światami równoległymi, przenikającymi się, ale niemogącymi ze sobą reagować. Mufasa rozszarpał jegra i po ułamku sekundy Kajetan wrócił. Ruszył ku kolejnemu przeciwnikowi. Skoczył w bok, gwałtownie przykucnął, naprowadzając Czarnego na linię wiązki z masztu. Jegier zaskowytał, gdy musnął go promień własnego systemu obronnego, a potem zwinął się i sczezł jak palony w ognisku kawałek papieru.
Czy czuł, że płonie? Czy jegrzy cierpią? Czy ból dotyka kogoś, w kim na co dzień smak cudzej męki płynie niczym krew w żyłach człowieka, dając siłę i życiową energię? Kajetan nie wiedział. Ale widział, jak ciało jegra dygocze, jak wokół jego pleców parują fagi, jak maska pokrywa się siecią pęknięć, a potem rozpryskuje na dziesiątki kawałków. Jeden fragment upadł tuż obok i geograf dostrzegł poszarpany strzęp ciała przyrośnięty do zasłony od wewnątrz.
Mufasa skoczył przed Kajetana, grzywa lwa wybuchła jaskrawym płomieniem, łeb zmienił się w kulę białego ognia, który wypalił na ziemi szczątki i jegra, i jego robaka.
Poszukał wzrokiem kolejnego wroga, ale w tym momencie światem wstrząsnęła eksplozja. To bojowy bocian uderzył w trebuszet jegrów z całym impetem swej nanokadabrowej konstrukcji. Kajetan przypadł do ziemi, Mufasa i Bagheera przykryły go ciałami, wchłonęły. Znalazł się we wnętrzu swoich enpisów, dobrowolnie połknięty za życia, chroniony ich fantomowymi trzewiami i skórą jak przeciwogniowym kombinezonem. Trebusz wybuchł, a w zasadzie – rozchlapał się. Bociani pocisk zniszczył jego strukturę, roztopił, nadając jegierskiej konstrukcji konsystencję cieczy. Atramentowa fontanna bluznęła na wszystkie strony, a jej krople, wciąż przesycone magią, zdewastowały inne obiekty w bazie. Upadały maszty ochronne, waliły się baraki macic i działające jeszcze jegierskie zmory.
Zuch bociek! pomyślał Kajetan, bo kiedy walczy się z jegrami, dobrze jest docenić to, co się udało, i tych, którzy byli dzielni.
Poczuł, jak koty zsuwają się z niego. Też ucierpiały od wybuchu. Mufasa kulał, Bagheera lizała wypalony prawy bok. Lecz ruszyły bezgłośnie i dzielnie, by do końca oczyścić teren. I Kajetan podniósł się, wysuwając przed siebie ostrze. Kieł.
Ostatnie oktocentaury wiły się na ziemi, gasnąc i rozpuszczając. Ich panowie nie żyli, więc zabrakło umysłów podtrzymujących istnienie zmor i wlewających w nie zdolność do samodzielnego działania. Gdyby zginął Kajetan, zniknęłyby i jego koty. Nie musiał już walczyć, nie miał z kim. I czuł się lepiej. Smutek zniknął. Nie miał wyrzutów sumienia. Wykonał kawał dobrej roboty. Zlikwidował groźną bazę, zabił kilku jegrów. Zapewne ocalił wielu ludzi.
Każdy jegier był kiedyś dzieckiem. Ale już nie jest. Tak, to okrutne, lecz nie ma innego wyjścia. Musimy ich zabijać po to, by móc normalnie żyć. Świat wokół uspokajał się. Kajetan zaczął zwalniać czary bojowe. Dwa koty skurczyły się i zniknęły, roztopione w powietrzu jak mglista fatamorgana. Kieł się nasycił – dostał krew, może wracać do pochwy, w ciepło i wilgoć najtajniejszych kunsztów. Jesion na trzaski obrabiały kobiety elfów przez dwa lata w milczeniu, według tajemnych procedur przywiezionych z zaświatów. Nanoruny na mithrilu więziły potężne czary.
Kajetanowi oferowano wiele za miecz. Jeszcze więcej dawano za Klucz Przejścia. Płacono majątek za czar uaktywniający trzy koty. Ludzie i elfy. Odmawiał.
Kilkakrotnie obszedł teren bazy, sprawdzając, czy nie ocalały jakieś działające elementy infrastruktury i czy nie przetrwał żaden symbiotyczny robak. Te pasożyty, swoiste aksony dominującego barloga, czyniły z jegra jedynie wyspecjalizowane organellum Gehenny. Mogły przetrwać bez nosiciela, zaatakować inną istotę, choćby zwierzę, i wrócić do swojego pana. Kiedy geograf przekonał się, że wszystko jest w porządku, skierował się do swojego obozu na wzniesieniu. Musiał się spakować i jak najszybciej oddalić od tego miejsca. Na pewno pojawią się tu podjazdy jegierskie i ludzkie, a Kajetan nie szukał ani walki, ani kontaktu z polskim wojskiem.
Jeszcze przed zmrokiem ruszył ku zachodzącemu słońcu. Elfy lubią oglądać westerny i zalecają to żołnierzom Rzeczpospolitej.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...