"Krzyż Południa. Rozdroża" - drugi fragment
Dodane: 15-07-2010 08:20 ()
Jakub Ćwiek
Krzyż Południa. Rozdroża
(Fragment)
Księga pierwsza
BOGOWIE POŁUDNIA
Dobson i okolice czerwiec 1863
Rozdział 1
I
William Tarleton nie ustawał w swych wysiłkach, z każdym dniem jednak coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że nie zdobędzie żony, nosząc jedynie barwny mundur Gwardii Stanowej.
Okazało się bowiem, że serca większości młodych kobiet w wieku właściwym do zamążpójścia dawno już wędrowały z wybrankami po frontach, nawet jeśli panny nie były jeszcze oficjalnie przyrzeczone. Myśli dziewcząt, ich modły krążyły niczym kruki nad odległymi polami bitew, a godziny, dni, tygodnie mijały im na przygotowywaniu gwiazdkowych prezentów dla żołnierzy – eleganckich szarf, nowych bluz mundurowych z szarego sukna, płaszczy...
Dziewczęta z Południa – nawet jeśli nie skończyły jeszcze szesnastu lat – już zachowywały się jak Penelopy cierpliwie wyglądające swych Odyseuszów. Żadni adoratorzy czuwający na lokalnym posterunku nie mieli u nich najmniejszych szans.
A przecież Willa nie można było obarczyć najmniejszą winą za to, że znalazł się w straży, nie uczynił bowiem w tym kierunku nawet kroku. Owszem, bał się wyruszyć na wojnę, zwłaszcza po tym, jak dotarły doń pierwsze wieści spod Williamsburga – upatrywał też swojej wielkiej szansy w tym, że nagle zmniejszy się w hrabstwie liczba kandydatów do ożenku – ale wszystkie rozmowy, formalności i pisma podpisał za niego ojciec. Twierdził przy tym, że po pierwsze, sam w Meksyku zrobił tyle, że wystarczy dla trzech pokoleń, a po drugie uważał, że wojowanie pisane jest takim ludziom jak generał Beauregard, jego niegdysiejszy dowódca, i nie należy im odbierać miejsca w panteonie bohaterów.
– Są wojownicy, synu, i są królowie – tłumaczył stary Tarleton. – Twoim przeznaczeniem jest tron Władcy Bawełny.
Chłopak przyznał wtedy ojcu rację i zgodził się wziąć na siebie to jakże przecież ciężkie brzemię.
Tego dnia, a był to dokładnie siedemnasty czerwca tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku, William nie myślał jednak o koronie, wszystkie jego myśli skupione były bowiem na młodziutkiej Kathy Olson i tym, jak skraść jej całusa.
Bawił właśnie z rodzicami na proszonym obiedzie u jej rodziców, a że obie rodziny – mimo dzielącej je odległości – lubiły się bardzo, nikt nie przeszkadzał młodym, gdy po posiłku udali się na pobliski pagórek, pod dąb z huśtawką.
***
– Spójrz, Williamie – zawołała Kathy w chwili, gdy huśtawka uniosła ją ku niebu.
Palcem wskazywała na odległy zagajnik czy też las, jawiący się w blasku słońca jako czarna plamka, krosta na zielonym horyzoncie.
– Czy to możliwe, byśmy widzieli stąd Atlantę?
Młody Tarleton zawahał się i dwukrotnie pchnął nadlatującą huśtawkę, zanim udzielił bezpiecznej odpowiedzi.
– Kierunek jest właściwy, Kathy – stwierdził. – Więc całkiem możliwe, że ty jesteś w stanie ją wypatrzyć. Ja niestety nie mam aż tak dobrego wzroku.
Dziewczyna odwróciła głowę i spojrzała na niego z politowaniem.
– Biedaku – powiedziała. – Czy to dlatego nie wzięli cię do wojska?
Jeżeli Will nauczył się czegoś na własnych błędach, to było to z pewnością powściąganie gniewu w towarzystwie. Kiedyś jeden z wybuchów kosztował go strzelbę i pięknego ogiera, którego ojciec kazał mu oddać jako zadośćuczynienie za nieobyczajne zachowanie. Od tamtej pory młody Tarleton opanowywał emocje i krył je za maską ogłady oraz dobrego wychowania.
Wrócisz do domu i wybierzesz się na przejażdżkę, powtórzył sobie w duchu, dla pewności dwa razy, i pchnął nadlatującą huśtawkę.
– Ależ ja sam nie chciałem do niego iść, moja droga – powiedział, szczerząc się w uśmiechu. – Nie mogłem dopuścić, by tyle pięknych pań zostało samych bez opieki. A bo to wiadomo, czy się jakiś zdradziecki Jankes nie przekradnie obok linii frontu? Albo czy nie zbuntują się Murzyni...
– Nasi na pewno nie, ojciec dobrze ich traktuje.
– Och, mój również – dodał Will pospiesznie, besztając się w myślach za tę ostatnią uwagę.
W całym hrabstwie mówiono o pobłażliwości Olsonów dla leniwych parobków, nawet wielebny Jackson wypomniał im to kiedyś z ambony. Nie, stanowczo przy Kathy nie powinien się źle wypowiadać o czarnych.
– Chodzi o to – zaczął wyjaśniać – że z Murzynami jest jak z dziećmi i łatwo ich skusić choćby karmelkiem. A Jankesi zawsze mają ich pełne kieszenie i...
– My też mamy cukierki. Dajemy je czasem Murzyniątkom za pilnowanie kur.
Will przejechał ręką po twarzy, wzdychając przy tym. Nagle zrozumiał, dlaczego istniała granica wieku, za którą dziewczynka stawała się panną na wydaniu. Kathy co prawda przekroczyła ją niespełna miesiąc wcześniej, ale wydawać by się mogło, że jej umysł nie doganiał lat.
Nie stanowiłoby to kłopotu, gdyby chociaż była olśniewająco ładna, ale na to miała zbyt odstające uszy, a do tego jeszcze cofnięty podbródek. Jakby się tak dobrze zastanowić, nie była najlepszą partią w hrabstwie.
Ach, żeby tylko panna Caroline Kennedy nie przyrzekła swego serca Thomasowi Colbertowi! Gdybyż nie zaręczyli się przed samym jego wyjazdem!
Will wierzył, że miałby u niej szanse większe nawet niż inni kawalerowie, bo pan Kennedy wciąż był dłużnikiem ojca. Obaj seniorzy byli już nawet umówieni na cichą rozmowę w kuluarach klubu w Dobson, do którego obaj należeli, ale potem ochotniczy oddział z hrabstwa został nagle wezwany do boju i wszystko się zmieniło. W obliczu Sprawy i jej dobra nawet najlepsze interesy poszły w odstawkę.
– Przestań już, Williamie, robi mi się słabo – poprosiła Kathy.
Will posłusznie zatrzymał huśtawkę i podał dziewczynie rękę, by mogła zejść. Obejrzał się przy tym ukradkiem w stronę domu, patrząc, czy ojcowie nie siedzą aby na werandzie. Jeśli dałoby się skraść Kathy choćby jednego całusa, całe to popołudnie nie byłoby może stracone. W zamian był nawet gotów puścić w niepamięć jej głupotki.
Korzystając z tego, że przez moment znaleźli się bardzo blisko siebie, pochylił się do przodu, układając usta w dzióbek i zamykając przy tym oczy. Już prawie czuł, jak ich wargi się stykają...
– Williamie Tarleton! Co ty sobie w ogóle wyobrażasz?!
Natychmiast otworzył oczy i rozdziawił gębę, niezdolny do wypowiedzenia choćby słowa. Dał się ponieść chwili, a teraz, widząc oburzenie na twarzy Kathy, kompletnie nie wiedział, co powinien zrobić. Zacząć się tłumaczyć? Błagać, by nie powiedziała ojcom o jego impertynencji? Pogrozić?
W najgłupszym, szczeniackim odruchu sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej garść karmelków i dwie kostki cukru trzymane dla konia. Spojrzał na nie, jakby nieco zdziwiony, po czym wzruszył ramionami i wyciągnął przed siebie rękę. Raz kozie śmierć!
– Dam ci je wszystkie, jeśli nikomu nie powiesz – zaproponował.
Zaskoczenie z miejsca wyparło oburzenie – dziewczyna patrzyła przez dłuższą chwilę to na twarz chłopaka, to znów na jego rękę. W końcu upewniła się, że nie żartuje.
– Dobra, niech będzie – stwierdziła, po czym pochyliła się i ucałowała Willa w policzek. – A to, żebyś się potem nie smucił.
Zdobyte cukierki wsypała do maleńkiej torebki i czym prędzej pognała do domu.
Will patrzył za nią, kręcąc głową z niedowierzaniem. Teraz był już pewien, że z jej umysłem musiało być coś nie tak. Stał tam jeszcze przez chwilę, po czym podążył śladem dziewczyny. Miał nadzieję, że rodzice kończyli już wizytę, bo chciał wracać do domu. Im prędzej się tam znajdzie, tym szybciej będzie mógł wyruszyć na przejażdżkę.
– Czas najwyższy przypomnieć ojcu, że dzisiaj ma spotkanie w klubie – powiedział na głos, ruszając w dół zbocza.
II
Z zewnątrz, zwłaszcza od fasady, budynek przy Brzoskwiniowej w Dobson w stanie Georgia wyglądał jak waszyngtońskie muzeum. I nie był to do końca mylny trop, ponieważ posiadłość – okazała biała rezydencja ozdobiona kolumnami – budowana była na tych samych planach co dom prezydenta George’a Washingtona w Arlington w Wirginii. Ten zaś z kolei, choć nie pełnił funkcji oficjalnie, był w rzeczywistości pomnikiem ku czci zmarłego prezydenta.
Nieruchomość przy Brzoskwiniowej jednak, mimo oczywistej ku temu predyspozycji, nie była muzeum. Stanowiła siedzibę elitarnego klubu dla dżentelmenów z Dobson.
Podróżni zmuszeni do postoju na miejscowej stacji kolejowej – z jedynego peronu był doskonały widok na Brzoskwiniową i stojącą tam rezydencję – niejednokrotnie dziwili się, co w takiej okolicy, w środku wielkiej bawełnianej pustyni, robi podobna instytucja rodem ze Starego Kraju. Odpowiedź starego kolejarza Wicka brzmiała zawsze tak samo:
– W tym hrabstwie nie uświadczy pan ani jednego obywatela Stanów – mówił, raz po raz strzykając tytoniem na wysypane trocinami klepisko stacji. – To wszystko synowie i córki Królowej, którzy zjechali tu, by przywrócić stary ład i porządek. I dobrze, takie moje zdanie, bo to, co się tutaj wyprawiało, to Sodoma i Jeruzalem.
Staruszek dość mocno rozmijał się z prawdą, w jednym jednak miał rację. W zasadzie kogokolwiek by nie zapytać w Dobson i okolicach o pochodzenie, prawdziwie bądź nie wskazałby Koronę, a swój status w Ameryce określiłby mianem rezydenta tymczasowego. Tak, w Dobson znano takie słowa.
Czego by jednak nie mówili, jak bardzo by się nie zarzekali, tutejsi ludzie dawno już wsiąknęli w tę ziemię. Przywykli do czarnych, którzy pracowali w pocie czoła na miskę strawy i pajdę chleba, do luksusów, jakie zapewniała bawełna, i szacunku, jaki budzili u sąsiadów. Tu wreszcie mogli sobie pozwolić na to, co w Starym Kraju było dla wielu z nich kompletnie nieosiągalne. Byli arystokracją.
Członkowie klubu dla dżentelmenów stanowili trzon owej społeczności. Jak jeden właściciele potężnych plantacji, kilku weteranów wojny z Meksykiem, mężowie i ojcowie. Spotykali się każdej środy, blisko siedemnastej, by kultywować nie swoje tradycje picia herbaty – która szybko ustępowała miejsca brandy czy whiskey – czytania klasyków, dyskutowania o polityce oraz głośno krytykować nowe porządki, nowe obyczaje. Amerykanie ciałem i duchem... tylko nie słowem.
Zabawne, ale zarządcą klubu, jego opiekunem i zarazem kamerdynerem usługującym gościom był czystej krwi Irlandczyk, prawie siedemdziesięcioletni pan Abraham Donner. Zarówno za sprawą wieku, jak i dawnych żołnierskich nawyków nie nadawał się do żadnej z wyznaczonych mu funkcji, ale ponieważ kilku spośród członków klubu zawdzięczało staremu Donnerowi życie, wszyscy jakoś przymykali oczy na jego niedopasowany, wiecznie niedopięty i wygnieciony surdut, zgarbioną sylwetkę i fatalny akcent. Donner otrzymywał skromne wynagrodzenie, jeden z pokoi na piętrze na wyłączność, a do tego każdego dnia Murzyn któregoś z klubowiczów przynosił mu ciepły posiłek. W zamian Irlandczyk robił wszystko, by z uśmiechem nosić nie swoje buty.
***
Pan Blueberry, jak zwykle w każdą środę, stawił się w klubie jako pierwszy. Punktualnie o godzinie piętnastej jego powóz zaprzęgnięty w dwa białe konie zatrzymał się na środku ulicy Brzoskwiniowej. Z kozła zeskoczył Murzyn, rozłożył schodki, otworzył drzwiczki, derką nakrył wysychającą kałużę i wyprostował się, prężąc wklęsłą pierś.
Pan Blueberry – wysoki jegomość z gęstymi bokobrodami przechodzącymi w równie gęste wąsiska, z nieodłącznym monoklem w oku i laską, na której zwieńczeniu kulił się kalifornijski niedźwiedź – wstał i stał tak przez chwilę, jak zwykł to robić w każdą środę, patrząc na rozkwitającą ulicę Brzoskwiniową, jakby to były jego włości. Szary od nogawek spodni po cylinder, wyglądał jak samotny szczyt pośród rozległych pagórków, jak skała stawiająca opór falom u nabrzeży Maine.
Dopiero gdy już wszystko obejrzał, zarejestrował każdą zmianę, pan Blueberry zszedł po schodkach. Wsunął Murzynowi kilka drobnych do ręki i z laską pod pachą ruszył w stronę klubu. Tam, w progu, już czekał na niego Donner.
– Dzień dobry szanownemu panu – wyrecytował lokaj z ćwiczoną przez lata powagą.
Blueberry pamiętał, że jeszcze nie tak dawno temu staruszek, wymawiając te słowa, nieodłącznie parskał śmiechem. Ale cóż, czas jest najlepszym nauczycielem. W końcu, jak podobno mawiają w Starym Kraju, jeśliby tysiącowi Murzynów dać gęsie pióra i zaprząc ich do pracy, to w końcu któryś napisze wiersz. A Donner był przecież biały.
– Witaj, Donner. Jest już ktoś?
– Nie, proszę pana. Jest pan pierwszy.
To był taki ich prywatny rytuał. Zawsze zaczynali rozmowę w ten sposób, mimo iż obaj wiedzieli, że nikt nigdy nie zjawia się w klubie wcześniej. Następnym etapem była prośba Blueberry’ego o herbatę z kroplą mleka dla smaku, a na koniec – już w bibliotece – krótka opowieść Donnera z czasów wojny.
Tym razem jednak nie wszystko potoczyło się zgodnie z niepisaną tradycją.
– Słyszał pan o konkursie literackim dla członków klubu? – zapytał tego dnia Donner, zajmując miejsce w fotelu naprzeciwko Blueberry’ego, jednym z dwóch ustawionych tuż przy kominku.
Godzinę później to siedzisko nie będzie już dla niego dostępne, ale teraz mógł sobie pozwolić na odrobinę luksusu.
– Nie, Donner. – Blueberry pokręcił głową i odłożył na bok tomik poezji Blake’a.
Uczynił to z ulgą, bo już pierwsze słowa Pieśni doświadczenia – którą wziął do ręki przez wzgląd na tytuł – przyprawiały go o zawrót głowy i zniechęcały do dalszej lektury. Pan Blueberry podobnie odczuwał obcowanie z większością książek. A w zasadzie z wszystkimi, jeśli chodzi o ścisłość. Była to jego najgłębiej skrywana tajemnica. W zaciszu domowym unikał nawet gazet.
– Kiedy go ogłoszono? Kto? Żadne słuchy do mnie nie dotarły.
– Ach, faktycznie! Przecież pomysłodawcą był pan Ackerman. – Donner pacnął się w czoło, jakby właśnie dotarła do niego oczywista prawda.
Rzeczywiście bowiem niechęć, jaką darzyli się dwaj najbogatsi członkowi klubu – czyli panowie Ackerman i Blueberry właśnie – dla nikogo nie była tajemnicą, mało kto był więc skłonny do informowania jednego o inicjatywach drugiego. Spór obu plantatorów sięgał podobno trzech pokoleń wstecz i brał swój początek jeszcze w Starym Kraju.
Blueberry upił łyk herbaty i ze znakomicie udanym żalem spojrzał w stronę dwóch regałów z książkami, długich i wysokich od podłogi po ozdobny sufit.
Paradoksalnie tylko on i Ackerman wiedzieli, że spora część woluminów, zwłaszcza te z wyższych półek, to jedynie oprawione w skórę atrapy. Był to skutek dokonanego przez obu panów pospołu nierozważnego zakupu biblioteczki od wędrownego oszusta. Nie chcąc narażać się na śmieszność, wyjątkowo zgodnie zdecydowali się ustawić książki wysoko i nieustannie sabotowali jedyną w klubie drabinkę. Jednocześnie obaj, z tym że tu już każdy na własną rękę, zaangażowali ogromne środki finansowe celem znalezienia identycznie wyglądającej, ale już prawdziwej kolekcji. Szybko jednak odkryli, że wcale nie muszą się tak śpieszyć; przez ponad rok nikt nawet nie próbował sięgnąć wyższych półek.
Filiżanka cichutko zabrzęczała o spodek.
– Cóż, mimo iż konkursy literackie to mój konik od czasów akademickich, w tym projekcie nie wezmę chyba udziału – stwierdził Blueberry. – Ale rozumiem, że jest jakiś powód, dla którego pytasz. O co chodzi?
Donner podniósł się z fotela, podszedł do barku i nalał sobie do kieliszka brandy. Wypił jednym haustem, uzupełnił, wrócił na fotel. Usiadł.
– Bo ja tak sobie pomyślałem... – zebrał się w końcu na odwagę. – Pan Ackerman powiedział, że sztuka nie zna podziałów na klasy, więc ja...
– Napisałeś coś, tak? – dokończył Blueberry. Oparł się wygodnie, zachęcił lokaja gestem, by zrobił to samo. – Jeśli tak i jeśli chcesz poznać na ten temat moją opinię, z przyjemnością posłucham.
Staruszek wyszczerzył się i wyjął z kieszonki kamizelki pozginaną w kostkę kartkę. Rozłożył, przeprasował kantem dłoni na kolanie. Wreszcie podsunął pod sam nos, choć Blueberry gotów był postawić belę bawełny przeciw zgniłym śliwkom, że Donner zna swój tekst na pamięć.
– Czytaj.
I Donner zaczął czytać.
– Powtórne narodziny Jeremiaha Crossa, autor Abraham Donner...
***
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...