"Rycerze Starej Republiki" tom 2: "Flashpoint" - recenzja
Dodane: 11-07-2010 11:52 ()
Cztery tysiące lat przed bitwą o Yanin, poszukiwany padawan Zayne Carrick wyruszył na misję, by oczyścić imię z zarzutu zamordowania swych towarzyszy Jedi. Ta wyprawa postawiła go naprzeciwko najbardziej przerażającej siły w galaktyce - Mandalorian! Mając u boku drobnego oszusta Grypha i zrzędliwego droida Elbee ze sporym bagażem problemów osobistych, Zayne okrętuje się jako pasażer na pokładzie „Last Resort”, wyjętego spod prawa statku pilotowanego przez zniedołężniałego geniusza Campera i jego dziką opiekunkę Jarael. Razem ta kolorowa załoga zmierzy się z porwaniami, kradzieżami, maniakalnymi naukowcami, mandaloriańskimi zdrajcami, chaotyczną braterską parą łowców nagród i kilkoma naprawdę sporymi eksplozjami.
Pytanie za sto punktów: która z wydawanych w ostatnich latach gwiezdno-wojennych serii komiksowych może się poszczycić klimatem najbardziej zbliżonym do klasycznej trylogii? Rozum podpowiada, że powinny to być „Empire” i „Rebellion” z historiami usytuowanymi zwykle pomiędzy „Nową nadzieją” a „Imperium kontratakuje”. Nie znajdziemy tam jednak żadnych dłuższych ‘story arców’, większej intrygi, czy ciągłości, nie wspominając już o grupce przewijających się bez przerwy postaci. „Republic” i „Dark Times” również się nie kwalifikują, głównie z powodu ustawicznej ponurości, braku szczęśliwych zakończeń i wszechogarniającego mroku. „Invasion” to także bez dwóch zdań kompletnie inna para kaloszy. To może „Legacy”? Blisko, ale bez oryginalnego humoru, nieco bardziej charyzmatycznych bohaterów i tła odmiennego od wielokrotnie maglowanych schematów, to nie ta sama liga. Co nam zostaje? „Rycerze Starej Republiki”. Trochę to ironiczne, bo mówimy o fabule sięgającej cztery milenia wstecz, ale nie o wystrój i erę tu w końcu chodzi. Chodzi o to, by czuć się podczas czytania komiksu tak, jak w czasie seansu Epizodu IV, V lub VI. „Początkowi”, pierwszemu tomowi obrazkowego KotORa, udało się to uczucie wywołać wyśmienicie. Czy ‘dwójce’, złożonej z trzech opowieści – liczącego w oryginale trzy zeszyty „Flashpoint”, „Powrotu do domu” i dwuzeszytowego „Spotkania” – też się udało?
Na samiutkim końcu pierwszego tomu Zayne Carrick obiecał swoim byłym mistrzom-mordercom, że dopóki żyje, nie zaznają spokoju. Ambitne obiecanki, tylko jak je spełnić, gdy ma się... pusty żołądek i deficyt na koncie bankowym? Tak zaczyna się tytułowy komiks drugiego tomu KotORa: od brutalnego, ale przy tym niesamowicie zabawnego i pasującego do awanturniczej konwencji sprowadzenia Zayne’a i jego przyjaciół na ziemię. Podobnie jak w „Początku”, komizm wydarzeń dość szybko przeradza się w prawdziwą desperację i tarapaty, które już trudno określić mianem „przygody”. Nie chciałbym ciągle odwoływać się do „Nowej nadziei”, bo i nie mam zwyczaju tak robić w recenzjach, ale to przeplatanie zabawnych sytuacji ze śmiertelną powagą, znowu nieodparcie przypomina pierwszy film Star Wars. Nie wiem, jak Wy, ale mnie, choć jestem entuzjastą nieodstępującego nas mroku i nakierunkowania na realizm we współczesnym Expanded Universe, taki powrót do korzeni bardzo się podoba. Nie zrozumcie mnie źle; fabuła „Flashpoint” raczej nie powali nikogo na kolana, ani nie wywoła żadnej czytelniczej ekstazy, jest natomiast świetnie skonstruowana – w czym niemałą rolę odgrywają dialogi, intrygi oraz postaci – i po prostu odświeżająca. Tyle i aż tyle.
Nachwaliłem scenarzystę i w innej sytuacji z pewnością ogłosiłbym go najmocniejszym ogniwem zespołu tworzącego komiks. Ale nie tutaj. W opowieści „Flashpoint” rządzi bowiem Dustin Weaver i jego wspaniałe, oszałamiające rozmachem, nasyceniem detali i inwencją w portretowaniu Mandalorian rysunki. Z przykrością stwierdzam, że należę do pokroju ludzi, którym nie podobają się w komiksach udziwnienia w prezentowaniu rzeczywistości, jakieś powykręcane facjaty postaci i nadmierna prostota – czyli to, co nazywa się górnolotnie artyzmem i oryginalnością. Lubię za to szczegóły i szczególiki w odległym tle, bliskie perfekcji odwzorowywanie tego, co już kiedyś widzieliśmy w innej formie, maksymalnie wiarygodne ukazywanie sylwetek bohaterów, tym podobne rzeczy. I dlatego prace pana Weavera robią na mnie ogromne wrażenie. „Flashpoint” jest pełen plansz, w które mógłbym się wpatrywać godzinami – nie tylko dlatego, że są piękne, co rozumie się samo przez się, lecz także z tego względu, że artysta na szóstkę wykonał pracę domową. Gwiezdne wojny w jego wydaniu są Gwiezdnymi wojnami, które chciałbym widzieć w każdym jednym komiksie Star Wars: bliskie autentyczności, z licznymi nawiązaniami do innych dzieł (na czele z okrętami Mandalorian i Republiki) i świetnymi, autorskimi pomysłami. Jeśli można postawić Weaverowi jakikolwiek zarzut, to taki, że od czasu do czasu twarze bohaterów są nazbyt kwadratowe, a one same odrobinkę zbyt symetryczne jak na żywe istoty. Nic więcej złego nie jestem w stanie powiedzieć, słowo honoru.
Następny komiks z drugich RSR, „Powrót do domu”, to jedna z tych niewielu opowieści w kanonie Star Wars, w których możemy spojrzeć na rzeczywistość oczami czarnego charakteru, niejako zajrzeć za kurtynę zła. Tutaj postacią tą jest były mistrz Zayne’a, Lucien Draay, a przypatrujemy mu się tak z perspektywy teraźniejszości, jak i przeszłości, za pomocą retrospekcji. Metoda stara jak świat, ale zaprzęgnięta do fabuły przez kogoś z talentem, wciąż robi piorunujące wrażenie. „Powrót do domu” jest tego najlepszym dowodem, i to nawet mimo faktu, że historia Luciena do nadzwyczajnych nie należy, jego motywy i intencje są zaś jedynie nieznacznie pogłębione w stosunku do „Początku”. To jednak tylko jeden kawałek układanki; komiks wprawdzie nie popycha zdarzeń w żadnym nowym kierunku, zapoznaje nas jednak z trójką bohaterów, którzy bez wątpienia odegrają jakieś role w serii: Kryndą Draay, matką Luciena, Haazenem i Revanem. Tak, tym Revanem, przyszłym Mrocznym Lordem Sithów z pierwszej części gry, bez której „Rycerzy Starej Republiki” nigdy by nie było. Pojawia się na krótko – tak samo jak kapitan Saul Karath i Mandalore Ostateczny we „Flashpoint” – ale jest kolejnym interesującym „elementem historycznym” tego cyklu komiksowego, zakotwiczającym przygody Zayne’a w kluczowym dla galaktyki okresie, gdy rozpoczęły się Wojny Mandaloriańskie, a w Zakonie Jedi dokonał się rozłam na zwolenników interwencji mistrzów Mocy i tych, którzy chcieli przeczekać wojnę.
„Powrót do domu” i pierwszą połowę „Spotkania” narysował Brian Ching, czołowy twórca grafiki w „Rycerzach Starej Republiki”. O jego charakterystycznej kresce pisałem nie raz i nie dwa (np. w recenzji „Bitwy o Jabiim”, czy, rzecz jasna, „Początku”). dlatego ograniczę się do dwóch krótkich stwierdzeń. Po pierwsze pan Ching nie wypadł z formy. Po drugie wciąż błyszczy pomysłowością, co pokazał chociażby kreując wspaniałą planetę Telerath. Na jego tle zaskakująco dobrze wypada Harvey Tolibaro, który z konieczności dokończył „Spotkanie”. Sama roszada rysowników woła o pomstę do nieba, skoro jednak musiało do niej dość, powinniśmy się cieszyć, że na zastępstwo wybrano Tolibara. Przyjemna dla oka kreska tego pana jest trochę nierówna – świetne, bogate plansze krzyżują się ze słabymi, niedopracowanymi – Zayne zaś miejscami przypomina zniewieściałego lalusia. W ostatecznym rozrachunku jednak plusy przeważają nad minusami. Jeśli chodzi o samą opowieść, „Spotkanie” to najsłabszy punkt drugiego tomu „Rycerzy Starej Republiki”. Dochodzi w niej do zbyt wielu niewiarygodnych zbiegów okoliczności, poważnie szwankuje logika, a i nowe, w zamierzeniu ciekawe, postacie nie wywołują pozytywnych odczuć. W „Spotkaniu” wyraźnie brakuje tego pięknego zbalansowania między humorem i powagą, z którym stykaliśmy się dotąd w „Początku” i „Flashpoint”, co przy znaczącej przewadze tego pierwszego elementu, powoduje, że po lekturze komiks szybko odchodzi w niepamięć.
W odniesieniu do „Początku”, druga odsłona cyklu, dziejącego się cztery tysiące lat przed erą Skywalkerów, to twór fabularnie odrobinkę gorszy, wizualnie zaś odrobinkę lepszy – czyli ogólnie tak samo dobry, wspaniale kontynuujący wątki z „jedynki” i włączający do zabawy sporo znanych już, kanonicznych bohaterów. Narzekać można wyłącznie na „Spotkanie”, ale mam nadzieję, że to tylko jednorazowy spadek formy twórców cyklu. No właśnie, po przeczytaniu dwóch tomów komiksowego „Knights of the Old Republic”, zaczyna się rzucać w oczy pewien ciekawy trend. Otóż w przygodach Zayne’a, Jarael, Grypha i innych, w fabule górę zdecydowanie bierze rozwój postaci, inteligentne dialogi i rozwiązywanie trudnych sytuacji za pomocą sprytu, a nie brutalna siła i ciągłe, niekończące się pojedynki, walki i bitwy, których mamy od groma choćby w „Dziedzictwie”. Jest to kameralne podejście do lekko bombastycznego wszechświata George’a Lucasa, a komiksy takie właśnie jak „Rycerze Starej Republiki” pokazują, że podejście to się sprawdza i jest atrakcyjne. Dlatego nie pozostaje nam nic innego, jak tylko z utęsknieniem czekać na kolejne tomy obrazkowego KotORa.
- Ogólna ocena: 8,5/10
- "Flashpoint": 10/10
- "Powrót do domu": 9/10
- "Spotkanie": 6/10
Star Wars: Rycerze Starej Republiki
Tytuł: "Flashpoint" tom 2
Scenariusz: John Jackson Miller
Rysunki: Dustin Weaver, Brian Ching, Harvey Tolibao
Tłumaczenie: Jacek Drewnowski
Wydawca: Egmont
Data publikacji: 21.06.2010 r.
Oprawa: miękka
Objętość: 144 strony
Format: 150 x 228 mm
Cena: 39 zł
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...