"Cztery papierosy do świtu" - V miejsce w konkursie "Świt"

Autor: Joanna Pastuszka Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 10-06-2010 14:15 ()


Niektórzy twierdzą, że dziewczynka miała przy sobie złamany parasol. Inni, że drewnianego wilka. Pewnie znajdą się i tacy, którzy temu zaprzeczą, jednak wszyscy zgodnie potwierdzali, że dziewczynka miała żółte skarpetki. Jedną podciągniętą wysoko na łydkę, drugą zwiniętą wokół kostki, niczym wełniana bransoletka. Wykazywali przy tym gorączkową gorliwość, jakby to właśnie żółte skarpetki miały być ostatecznym dowodem na to, że dziewczynka była prawdziwa.

            Może i była.

            Z pewnością prawdziwe były jadowicie zielone różańce, które sprzedawały baby w kramikach na Sopockiej, tuż przed bramami kościoła pod wezwaniem świętego Karola Boromeusza. Zadrukowane wielkimi wołami kartki informowały, że różańce świecą w nocy i tym samym rozświetlają duszę. Uśmiechnęła się pod nosem i zapaliła papierosa - tam, skąd pochodziła takim różańcem straszyło się małe dzieci. Wypuściła kłąb dymu i ruszyła wzdłuż straganów, wypatrując odpustowych pierścionków z żółtym oczkiem. Koniecznie żółtym. Do skarpetek. Mrużąc oczy krążyła między budami, od czasu do czasu podnosząc jakiś przedmiot bliżej oczu, w cień kapelusza. Ostatnimi czasy słońce coraz bardziej przeszkadzało jej w patrzeniu, powodowało jakąś dziwną irytację i niepokój. Wujaszek uprzedzał, że tak się stanie, jeśli będzie za bardzo zapuszczała się w noc. Cóż, czasami nie było innego wyjścia.

            Wreszcie znalazła to, czego szukała – obrzydliwą tandetę z wielgachnym, kanarkowym szkiełkiem. Zapłaciła ponurej babinie i oddaliła się spiesznie w stronę kwatery. Słońce pięło się nieubłaganie po nieboskłonie, czyniąc spacer coraz bardziej nieprzyjemnym. Kryjąc się w cieniu budynków dotarła na plac, który zdawał się być tutejszym rynkiem, skręciła w prawo i zanurzyła się w cieniu wąskiej uliczki. Od rynku było zaledwie parę kroków do obdrapanej bramy, gdzie czekał na nią pachnący molami pokoik w lekko stęchłym mieszkanku. Właścicielka pokoju była antypatyczną, suchą i przechodzoną jędzą, która czas świetności miała już dawno za sobą i kurczowo trzymała się resztek wspomnień. Tosia wiedziała o tym, bo sny kobiety były wyjątkowo głośne – za samo to miała ochotę przydusić ją nad ranem, jak za dawnych, dobrych czasów, kiedy polowała bezmyślnie i na oślep. Teraz wiedziała, że wyduszone sny są towarem najgorszej jakości, jak kiepski narkotyk – nic dziwnego, że często potem siadała na oklep na zwierzakach wszelakich, ganiając do świtu po polach. Potrząsnęła głową – życie zmory sennej to pasmo nieustannego haju i głupot, doprawdy. Dobrze, że Wujaszek w porę ją złapał i przydusił, składając ofertę nie do odrzucenia: pracujesz dla mnie, albo w ogień. Cóż, każda istota wciśnięta do butelki zgodzi się na wszystko, co jej proponują, ale akurat praca u Wujaszka okazała się być ofertą co najmniej wspaniałą, jeśli nie najlepszą w życiu. Żadnych rzucających się wieśniaków, smrodu gnoju na butach i gorączkowego zastanawiania się rano, gdzie zostawiło się swoje ubranie. W zamian za to urok polowania, w miarę regularne posiłki i tyle snów, ile zdoła złapać. Zmora Antonina, czarci pomiot, tropicielka snów. Miała ważniejsze rzeczy na głowie niż podduszanie starych bab.

            Położyła się na łóżku, zapalając kolejnego papierosa. Ucieleśniony sen to marzenie każdego łowcy, prawdziwa uczta. Zazwyczaj z Wujaszkiem po prostu przeganiali inne zmory, rozwieszali łapacze snów, albo odsysali koszmary (które były gorzkie i przypominały w smaku spaloną lukrecję). Czasami jakieś ważne szychy płaciły za sprowadzenie konkretnego snu, architekci ścigali ulotne senne wizje, poeci i pisarze szukali natchnienia – raz jakiś Amerykanin zapłacił fortunę za sen o pękającym samolocie – ale zazwyczaj były to małe, nic nie znaczące sny.

            Tym razem wydawało się być inaczej. Jeśli ten sam sen zaczyna się śnić kilku niezależnym osobom w różnych miejscach, to może się zdarzyć, że nabierze swojej osobowości, a to nigdy nie jest zabawne. Owszem, zdarzają się takie nieszkodliwe, które objawiają się jedynie społeczną histerią w stylu tarantuli w bananach czy rakotwórczych żelków, ale te najgorsze potrafią wywoływać wojny, trzęsienia ziemi i inne kataklizmy. Tosia podejrzewała, że epidemie dżumy wywołał jakiś typ, który wcześniej ludziom wmówił, że koty to narzędzie szatana. Żywy sen jest istotą złośliwą i przebiegłą, za wszelką cenę chce się przedrzeć do realnego świata. Może wyglądać jak tylko zechce, ale kiedy nabierze formy jest już do niej uwiązany na zawsze, co może, ale nie musi pomóc w polowaniu. Wujaszek często wspominał, że jeden z potężniejszych snów, na jakie polował, miał nieszczęście przybrać formę karalucha i przykleił się na amen do plamy po syropie. Pech – skwitował całą sytuację Wujaszek, który nigdy nie przepuszczał okazji, by sypnąć z rękawa opowieścią. Tosia podejrzewała, że przygarnął ją między innymi po to, by nie gadać do ściany. A opowieści Wujaszek miał na kopy, nazbierało się ich w ciągu tych paru setek lat...

            Rozległo się pukanie w szybę. Dziewczyna podniosła głowę, spojrzała w stronę przybrudzonego okna. Na parapecie kręciła się wyraźnie nerwowa kawka. Tosia z westchnieniem zwlekła się z łóżka i uchyliła szybę, tak, aby ptak mógł wlecieć do środka. Kawka podreptała niepewnie w miejscu, rozłożyła skrzydła i dała nurka w ciemność pokoju. Usiadła na brzegu łóżka, chwilę poskakała, nastroszyła się i machnęła ptasią kupę prosto na poduszkę. Tosia skrzywiła się, zamachała rękami w stronę ptaszyska:

            - Cholero niewdzięczna, oby to ciebie obesrało – rzuciła w ptaka niedopałkiem. Ten pochwycił go zręcznie, zakasłał, nadął się, coś pyknęło, chrupnęło i po chwili na łóżku siedziała naga dziewczyna. Trzymając resztkę papierosa kącikiem ust wymamrotała przeprosiny, gorączkowo rozglądając się za czymś, czym można by było wytrzeć ptasi prezencik. Kiedy nie znalazła, spojrzała bezradnie na Tosię, która stała niewzruszona koło okna.

            - Zostaw to, potem posprzątam. Z którą z was rozmawiam? - Ze strzygami był ten kłopot, że ich dwie dusze nieustannie się ze sobą kłóciły, co przy okupowaniu jednego ciała sprawiało wrażenie lekkiej paranoi. Ta tutaj nie była wyjątkiem, Tosia przyłapała ją wczorajszej nocy, kiedy kłóciła się sama ze sobą nad zdechłym kotem. - Z dzienną czy nocną?

            - Z dzienną, ale nocna uparła się, żeby też słuchać. Nie lubię jej potem wszystkiego powtarzać, więc niech ma – ręka zaopatrzona w ptasi szpon zmiętoliła resztki niedopałka i rozsypała tytoń po pościeli. Tosia zazgrzytała zębami, ale postanowiła wytrwać do końca. Strzyga, jeśli się postara, jest świetnym zwiadowcą, głównie dlatego, że nigdy całkowicie nie sypia. - Sennica kręci się koło kapturników, tych wiesz, brązowych – Tosia skinęła głową, też podejrzewała, że sen będzie chciał się przedrzeć koło terenów klasztornych. Głównie dlatego, że mnisi mieli tendencje do medytowania również na jawie. - Może będzie chciała anioła odstawić, bo się koło wieży kręciła. Była już całkiem wyraźna, apetyczne białe ciałko, choć trochę chuda, jak na nasz gust. Prawie przeszła, ale usłyszała tę kretynkę, nocną, której się zebrało na pohukiwanie akurat w tym momencie... - oczy dziewczyny nagle uciekły w głąb czaszki, przez twarz przebiegł skurcz, ciało przeszyły dreszcze. Po chwili odezwała się ponownie, nieco niższym, bardziej chrapliwym głosem - … bo uznałam, że lepiej cholerę przestraszyć i na ciebie poczekać, a nie atakować jak napalony jeż szczotkę. Ludziska się jeszcze nie pokapowali, ale coś ich na wątrobie gniecie, bo się gapili dzisiaj cały dzień w stronę wieży. Jakby co, to mogę dziś też poczatować, ale sama wiesz, że w międzyświcie jesteśmy całkiem do dupy. Sowa już, a kawka jeszcze nie widzi. A po ludziowemu chodzić paskudnie. Idę spać. Jakby co, to pogadaj z dzienną, ona jest całkiem sensowna, tylko dawna szlachetność się jej czkawką odbija – oczy dziewczyny zmatowiały, kiedy opuściła je jedna świadomość, ciało zwiotczało na ułamek sekundy, jednak od razu pojawiła się dzienna, wyraźnie wkurzona, że przerwano jej opowieść.

            - Potrzebuję dokładnego opisu wieży i dachu – Tosia sięgnęła do kieszeni płaszcza, wyciągnęła kolejny papieros, zapaliła, zaciągając się głęboko. -  I to takiego, żebym wiedziała, gdzie gołębie srają, gdzie mech rośnie i na które dachówki lepiej nie stawać – strzyga zmarszczyła nos z niezadowolenia, ale Tosia ciągnęła dalej. - I ani mi się waż obijać, bo ja jestem miła, ale po mnie przyjdzie Wujaszek Wołodia, a wiesz, jak to z wampirami bywa... - zawiesiła znacząco głos i przejechała palcem po szyi. Strzyga wzruszyła lekceważąco ramionami, ale coś w jej wyrazie twarzy sugerowało, że jednak się przejęła. Wśród nocnego ludu Wujaszek był znany ze swej pobłażliwości, jak również z tego, że owa pobłażliwość dotyczyła tylko tych, którzy na nią zasługują. Utrata zaufania Wujaszka mogła się skończyć w najlepszym przypadku naganą, po której przez miesiąc nie miało się sił wstawać z leża. Tosia machnęła ręką na strzygę, wyganiając ją w stronę okna.

            - Leć, bo zimno w cholerę. Do wieczora niedaleko, lepiej, żebyś to zrobiła kawką, bo sowa gówno widzi. I wracaj od razu, będę tu czekać – machnęła jeszcze raz, poganiając strzygę, która tymczasem zamieniła się w ptaka, wyraźnie nastroszona. Tosia odczekała, aż kawka wyleci, po czym z ulgą zamknęła okno. Kontakty z ptakami zawsze wywoływały w niej atawistyczną chęć zmienienia się w łasicę.

            Rzuciła płaszcz i kapelusz na łóżko. Dopaliła papierosa, zdusiła go o parapet i zjadła niedopałek. Smolisty, gorzki smak tytoniu rozlał się jej po podniebieniu i języku, gasząc narastający głód. Na razie. Wujaszek często powtarzał, że dopóki potrafisz powstrzymać głód, dopóty jesteś bezpieczna w ciemności. Ci, którzy tracą kontrolę, prędzej czy później rzucają się do gardła śmiertelników, wypijając nienarodzone sny bezpośrednio z tętnic i należy ich odstrzelić jak wściekłe psy. Prawdziwy łowca potrafi czekać w bezruchu na dobry sen, który go nasyci na wiele dni. Grunt to cierpliwość. Tosia wiedziała, że Wujaszek ma rację (jak zwykle z resztą), bo nic nie smakuje tak dobrze jak sen złapany w międzyświciu i dla tego uczucia warto jest przetrzymać burczenie w brzuchu.

            Wyciągnęła torbę podróżną i sięgnęła po składniki pułapki na sen. Wyciągnęła na stolik kłąb wełny, liście herbaty, witki wierzbowe, ametysty, szklane dzwoneczki, piórka i inne pierdoły, które miały za zadanie otumanić sen zaplątany w sieć. Spojrzała na zestaw leżący na blacie i po namyśle sięgnęła po pudełko, które trzymała na dnie torby. Na razie odłożyła je na bok, po czym zabrała się do plecenia łapacza – specjalnej, ulepszonej wersji tych, które wieszała przy oknie polując na zwykłe opary senne. Żałowała, że nie ma wystarczającej ilości końskiego włosia, żeby wzmocnić całą konstrukcję, ale o porządne włosie było teraz cholernie ciężko, szczególnie, że tak naprawdę przydawało się jedynie te zebrane ze śpiącego konia. Kiedyś wystarczyło hycnąć przez płot i jazda, garściami ucinać, teraz wszędzie te cholerne kamery i prąd w ogrodzeniu, a ileż można wydać pieniędzy na to, by gospodarz oko przymknął na nocnego gościa bez wzbudzania podejrzeń... Tosia westchnęła ciężko. Trudno, z włosia zrobi jedynie podstawową konstrukcję, resztę będzie musiała załatwić surowa wełna spleciona z kocią sierścią. Koty śpią przez większość życia, czasem Tosia zastanawiała się, jak bardzo odjechane musiały być ich sny, skoro wolały w nich pozostać. Zresztą – odjechane, czy nie, czyniły z kociej sierści świetną barierę dla snów ludzkich, które przylegały do niej, jakby im coś kazało się kategorycznie zatrzymać i pogłaskać po brzuszku.

            Zmora zgięła witki w całkiem spory okrąg, zostawiając spory kawałek drewna na coś w rodzaju rączki. Gałązki były miękkie i łatwo poddawały się kształtowaniu. Pomagając sobie zębami Tosia zaplotła pierwsze pasma włosia tak, by konstrukcja nie rozwaliła się w trakcie tworzenia. Pracowała szybko, po chwili miała gotową pierwszą linię splotu. Połączyła włosie z wełną – teraz zaczęła się prawdziwa zabawa, bo wełnę trzeba było skręcić w palcach, dodając kocich kłaków. Tak naprawdę nie liczyła się fizyczna wytrzymałość urządzenia, tylko jego siła, dlatego Tosia dodawała tu i ówdzie dzwoneczek, piórko czy kamyk, pozornie bez ładu i składu. Czuła przepływ mocy, z początku słaby, w miarę upływu czasu coraz silniejszy i bardziej harmonijny. Nitki zwisały dość luźno, zbyt mocne naciągnięcie mogło spowodować, że sen wyszarpie się na wolność, albo rozerwie sobie powłokę i rozleje się po ziemi. W obu przypadkach koszmarne marnotrawstwo. Tosia naciągnęła jeszcze tu i ówdzie węzełek, po namyśle dołożyła jeszcze parę listków wierzby, rozkruszyła w palcach liście herbaty i posypała nimi sznurki, po czym strzepnęła nadmiar drobinek. Podniosła łapacza do światła i cmoknęła z zadowoleniem, sieć wydawała się bez zarzutu. Za chwilę najtrudniejsza część zabawy, ale do tego trzeba mieć pewne ręce i spokojną głowę. Położyła się na łóżku, z dala od ptasiej kupy i na wpół świadomie zaczęła zeskubywać i zjadać rozsypany tytoń z pościeli. Miała nadzieję, że skończy, zanim wróci kawka, bo potem może nie starczyć czasu.

            Poleżała chwilę, zastanawiając się nad czekającą ją konfrontacją. Sen będzie chciał się przedrzeć w międzyświcie, to pewne. Wtedy wszystkie stworzenia nocne udają się na spoczynek, a dzienne zaczynają się wybudzać. Dziwny, wręcz magiczny czas zawieszenia snu i jawy, minuty dzielące świt astronomiczny od świtu rzeczywistego. Czas, kiedy tarcza słońca pokonuje sześć stopni spod horyzontu aż do pierwszego promienia, który wystrzeli znad krawędzi Ziemi. Niezbyt długi okres, akurat tyle, żeby zdążyć wypalić cztery papierosy – sposób, którego Tosia nauczyła się od Wujaszka, który zawsze powtarzał, że nie ma lepszego zegarka dla łowcy, który kłębami dymu chce zagłuszyć ostry, smakowity zapach zwierzyny. Zmora była wdzięczna za tę radę, gdyż czasem na dobry sen trzeba było czekać miesiącami i bliskość ofiary mogłaby doprowadzić wygłodniałe zmysły do szaleństwa, a tak do końca można było zachować zdrowy rozsądek. Jeśli nie uda się złapać snu dzisiaj, to pewnie jutro pojawi się setki kilometrów stąd, albo zniknie zupełnie, a wtedy szlag trafi tygodnie planowania i tropienia.

            Zwlekła się z łóżka. Podeszła do okna i zaciągnęła zasłony. Półmrok wpełzł do pokoju, kładąc cienie miedzy meblami. Tosia oceniała ciemność przez chwilę, po czym sięgnęła po kapelusz, naciągnęła go mocno na czoło i ponownie usiadła przy biurku. Nachyliła się nad blatem, przysunęła do siebie czarne pudełko, kryjąc je prawie całkowicie pod rondem kapelusza. Namacała zamknięcie pudełka, nacisnęła. Otworzyło się z cichym trzaskiem, ze środka wydobył się mały obłoczek pyłu, który ciężko osiadł na blacie i rękach Tosi. W powietrzu uniósł się duszny zapach długo niewietrzonego pokoju i rozgrzanych ciał. Zmora bardzo ostrożnie wsadziła palce do pudełka, gdzie ciężką warstwą zalegała ni to mgła, ni to ciecz. Opuszkami trąciła powierzchnię substancji, która błyskawicznie do nich przylgnęła. Tosia podniosła palce, ciągnąc za sobą lepką smugę tajemniczej materii, po czym szybkim ruchem wtarła ją w sploty łapacza snów, gdzie błyskawicznie zastygła jak rozlana farba. Tosia powtórzyła manewr jeszcze parę razy, zwalczając narastające mdłości – zapach w pokoju powoli stawał się nie do wytrzymania. Między innymi dlatego nie lubiła używać resztek snów, tych wypoconych w autobusach, zebranych z siedzeń pociągów, snujących się ciężką mgłą w miejscach, gdzie ludzie ucinają sobie krótkie, nerwowe drzemki pełne koszmarów. W jej świecie takie sny były odpowiednikiem zgniłych odpadków, jednak nie na tyle zepsutych, by nie znalazł się jakiś chętny głodny typ.

 Wreszcie zamknęła pudełko, nakryła je kapeluszem, odskoczyła od biurka i gwałtownie rozsunęła zasłony. Otworzyła na oścież okno i wychyliła się, oddychając głęboko. Powstrzymała puste torsje, rozpaczliwie marząc o kolejnym papierosie, ale robota jeszcze nie była skończona. Kiedy obrzydlistwo zastygnie, trzeba będzie jeszcze raz sprawdzić balans łapacza i najprawdopodobniej coś poprawić. Na samą myśl zrobiło się jej znowu niedobrze. Ciekawe, jak kolekcjonerzy resztek potrafili wytrzymać w tym smrodzie, ktoś przecież to paskudztwo zbierał...

Tuż przed zachodem słońca usłyszała pukanie w szybę. Wstała – łapacz był już prawie gotowy, teraz musiał jedynie porządnie wyschnąć – i wpuściła do środka kawkę, która błyskawicznie zmieniła się w dziewczynę. Strzyga bez pozwolenia sięgnęła po leżące na biurku papierosy. Wsunęła jednego do ust i zaczęła intensywnie żuć.

            - Dzienna czy nocna? – zapytała Tosia

            - Dzienna. Zaraz ci dam plan, tylko skończę. Ech, nawet nie wiesz, co przeżyłam na tym dachu, tamtejsze gołębie mają pierdolca jakiegoś czy co, jeden zaczął mnie podrywać, inny po dziobie chciał nakłaść, paranoja... Te, mogę jeszcze jednego? Nie zdążyłam niczego wszamać, lepiej mi się śpi na pełny żołądek, serio, nie chciałabyś w raporcie wizji apetycznych dżdżownic czy mysich flaków, co? – Nie czekając na odpowiedź sięgnęła po kolejnego papierosa. Tosia spojrzała na paczkę i smętnie pomyślała, że musi koniecznie uzupełnić zapasy przed polowaniem. Strzyga żuła w milczeniu, przełykając łapczywie. Sięgnęła po jeszcze jednego papierosa, ale Tosia była szybsza i złapała ją za nadgarstek, ściskając boleśnie długimi palcami.

- Najpierw plan.

- No doooobra – jęknęła strzyga, starając się wyswobodzić rękę. – Jak to zrobimy? Mam ci narysować, opowiedzieć czy jak?

Tosia pokręciła głową i popchnęła strzygę w stronę łóżka.

- Wyśnij mi to. I niech ci nocna pomoże, może ona zauważyła coś, co ty przeoczyłaś. Nie patrz tak na mnie, wiem, że to będzie trudne, dlatego dostaniesz to – Tosia chwyciła mały nożyk, którym przycinała gałązki wierzby i zacięła się w palec. Strzyga patrzyła jak zahipnotyzowana na pojawiającą się powoli kroplę krwi, znać, że długo była na diecie zwierzęcej. Cóż, Tosia technicznie też nie była człowiekiem, ale strzyga nie musiała o tym wiedzieć. Dziewczyna przyssała się do palca, z wyraźną rozkoszą zlizując czerwonoburą ciecz. Po chwili upadła z westchnieniem na poduszki, cichutko pojękując i wyginając ciało. Krew łowcy, która głównie składa się ze snów, dodatkowo wzmocniona substancją z pudełka, musiała dać jej niezłego kopa. Pomruki rozkoszy szybko przeszły w nieregularny oddech, ciało strzygi wyprężyło się w spazmie rozkoszy, po czym opadło bezładnie wśród pościeli. Wkrótce oddech dziewczyny wyrównał się, a z okolicy prawej skroni zaczął się sączyć delikatny strumień białawego dymu. Tosia z wprawą chwyciła koniec snu i zaczęła nawijać go na palec, delikatnie, żeby nie urwać wątku. Po chwili pojawił się drugi obłoczek, nieco ciemniejszy, znak, że i druga dusza strzygi zaczęła śnić, uzupełniając sen bliźniaczej siostry. Tosia chwyciła go drugą ręką i rozdzieliła delikatnie oba wątki. Cierpliwie odczekała do momentu, kiedy sny przestały być regularne i zaczęły się skręcać w dziki, nieprzewidywalny sposób, po czym oderwała je jednym ruchem. Zdjęła z palców zawinięte motki i szybko zgniotła je w dłoniach, formując nieduże kulki. Lepka substancja zaczęła się już rozpływać, dlatego Tosia bezceremonialnie potrząsnęła strzygą, a kiedy nie doczekała się reakcji, zrzuciła ją na podłogę razem z pościelą, po czym sama usadowiła się na łóżku. Wrzuciła do ust oba sny, połykając je bez gryzienia, nie miała czasu na smakowanie, musiała dowiedzieć się jak najwięcej, zanim wyruszy na polowanie. Kulki spłynęły jej do żołądka. Tosia napięła mięśnie w oczekiwaniu na pierwszego kopa. Nagła eksplozja wrażeń zaskoczyła ją i zatrzęsła, praktycznie pozbawiając przytomności, straciła kontrolę nad swoim ciałem, które zaczęło drgać spazmatycznie. Wiedziała, że siedzi w pokoju na łóżku, ale równocześnie leciała nad miastem w stronę klasztoru, obraz dzienny i nocny nakładały się na siebie, przenikając i wirując. Była równocześnie trzema osobami, ale po chwili ta na łóżku przestała się liczyć, była niczym w porównaniu do świstu wiatru prześlizgującego się między lotkami, do gry światła i cienia w dziwnym, czarno-białym świecie, niczym wobec upajającej perspektywy posmakowania świeżej krwi nieostrożnego gryzonia. Tosia krążyła nad dachem klasztoru czując na sobie uważne spojrzenia tamtejszych gołębi, unosiła się nad dachówkami praktycznie muskając je końcówkami skrzydeł, wznosiła się, opadała, wypatrywała szczelin, nierówności. Poznawała dach centymetr za centymetrem, jasny, skąpany w świetle słońca, z nielicznymi przebłyskami mroku, kiedy sen nocnej duszy trochę różnił się od snu dziennej. Ciekawe, jak to jest kochać się z ptakiem? Jak to jest poczuć pazurkami chropowatość muru, opadać jak kamień do ziemi, by w ostatniej chwili użyć skrzydeł i wzbić się w powietrze? Gdzieś daleko coś, co było zmorą uznało, że wie już wszystko na temat dachu, po czym umilkło, pozwalając na nieskrępowane szybowanie i szaleńczy lot ku chmurom.

Obudziła się parę godzin później, z dziwnym uczuciem bólu mięśni, których nie posiadała mając postać humanoidalną. Na zewnątrz noc powoli zmierzała ku punktowi kulminacyjnemu. Tosia rozejrzała się, po strzydze nie było ani śladu, podobnie jak po papierosach, a otwarte na oścież okno mówiło samo za siebie. Pokonując ból głowy i ociężałość mięśni zwlekła się z łóżka, opierając się ciężko o blat stolika. Z roztargnieniem spojrzała na rozbebeszoną pościel, dostrzegając kolejne plamy ptasiego guana. Później się tym zajmie, teraz pora nieco otrzeźwieć. Prawdę mówiąc nie czuła się najlepiej, głód i zmęczenie zrobiły swoje, poza tym chyba nie powinna zjadać obu snów naraz, ale bała się, że po pierwszym zapomni, że ma zjeść drugi. W dodatku sen najwyraźniej należał do jakiegoś pośledniego gatunku, bo zostawił jej w ustach nieprzyjemny posmak stęchlizny. Tosia wykonała parę skłonów, wsunęła pościel nogą pod łóżko i zrobiła kilka przysiadów. Koszmarny głód, który dotychczas czaił się gdzieś głęboko, przyduszony papierosami, zaczął wypełzać na powierzchnię. Sesja ze snem strzygi tylko go zaostrzyła. Tosia zaklęła szpetnie pod adresem ptasiej koleżanki i zaczęła zbierać się do wyjścia. Jeden rzut oka na gwiazdozbiory powiedział jej, że ma akurat tyle czasu, żeby skoczyć jeszcze po papierosy do pobliskiego sklepu nocnego.

Zebrała potrzebne materiały, łapacza owinęła papierem pakowym tak, żeby można go było wydobyć jednym ruchem. Wokół rączki okręciła mocny rzemyk – kiedy będzie na miejscu przywiąże sobie drugi koniec do nadgarstka, żeby atakująca sennica nie mogła pozbawić jej broni. Spojrzała do torby, kreda, sól morska w płóciennym worku i parę otoczaków, sznurek konopny – powinno wystarczyć. Założyła płaszcz, namacała pierścionek w kieszeni. Po chwili namysłu odłożyła kapelusz, bo i tak się jej nie przyda w nocy, a do świtu powinno być na tyle ciemno, że nie będzie potrzebować ochrony przed słońcem. Tak, jest gotowa na spotkanie ze snem. Zarzuciła torbę na ramię, łapacza wsadziła pod pachę i wyruszyła w miasto.

W sklepie nocnym ospały sprzedawca, z wyglądu niedożywiony student, podał jej trzy paczki papierosów i źle wydał resztę, co spostrzegła dopiero parę metrów za sklepem. Na razie machnęła ręką, nie było sensu się wracać, ale obiecała sobie solennie, że przy najbliższej okazji siądzie chłopczynie na piersi i wydusi z niego to i owo. Na razie najważniejsze to dostać się w okolice klasztoru, dlatego lawirowała między uliczkami, aż wyszła poza gęstą zabudowę centrum. Wzięła azymut na majaczącą w oddali dzwonnicę i przyspieszyła kroku.

Dotarła do klasztornego muru. Przywiązała łapacza do nadgarstka, pozwalając, by swobodnie zwisał jej przy dłoni. Sprężyła się do skoku, wydłużając nogi i ramiona – sztuczka bardzo przydatna, kiedy się spędza noce ujeżdżając na wpół oszalałe krowy – i dała susa w górę. Z łatwością sięgnęła górnej krawędzi murku, dalej poszło już łatwo, bo stare cegły dawały dużo oparcia dla stóp. Prawdziwym wyzwaniem będzie dostać się na dach klasztorny bez wzbudzania niepotrzebnego hałasu. Na szczęście pamiętała ze snu, że od wschodniej strony ścianę klasztoru porastał stary bluszcz, a rynny wyglądały na całkiem solidne. Miękko wylądowała po przeciwnej stronie murku i, przykurczając ramiona, pobiegła w stronę upatrzonej ściany. Ciężka torba obijała się jej o plecy, któryś z kamieni postanowił chyba odbić jej nerkę, a jeśli dodać do tego resztki sennego otumanienia, które wędrowały jej pod czaszką, to nic dziwnego, że do bluszczu dotarła nieźle wkurzona. Musiała koniecznie zapalić, ale to dopiero na dachu, kiedy skończy pułapkę. Westchnęła i zaczęła się wspinać, początkowo łatwo, niestety im wyżej się wdrapywała, tym bardziej zdradliwe stawały się pnącza, często odrywały się w najmniej oczekiwanym momencie. Nieźle spocona dotarła do rynny i z niemałą ulgą chwyciła jej miedzianą powierzchnię. Trzeba było wspinać się od razu po rynnie, a nie skakać jak wiewiórka, skarciła się w myślach, pokonując kolejne metry i starając się nie zważać na niepokojące skrzypnięcia, jakie wydawała z siebie miedziana rura. Namacała palcami krawędź dachu, wrzuciła torbę i podciągnęła się na obolałych rękach. Leżała ciężko oddychając, czekała, aż mięśnie przestaną drżeć po wysiłku. Po chwili przewróciła się na bok, potem na brzuch i na czworakach popełzła w stronę dzwonnicy, ciągnąc za sobą torbę i przede wszystkim starając się nie stracić równowagi na lekko pochyłym dachu.

Powietrze pachniało mokrymi, starymi dachówkami, mchem i gołębimi odchodami. Dzięki pamięci strzygi Tosia znała praktycznie każdy załomek tej nieco stromej powierzchni. Wiedziała, że szczyt dachu nie schodził się pod kątem, ale tworzył raczej coś w rodzaju długiego pasa startowego, który sięgał aż do dzwonnicy. Tam też trzeba będzie zastawić pułapkę. Po chwili stromizna ustąpiła płaskiej powierzchni szczytu dachu. Tosia usiadła, z niesmakiem otrzepała ręce. Przyciągnęła torbę i wygrzebała kawałek kredy, odwiązała łapacza i włożyła go do środka – teraz tylko przeszkadzał, a tak przynajmniej nagły podmuch nie zrzuci go z dachu. Położyła torbę, ciężar kamieni raczej wykluczał, że wszystko radośnie poleci na dół, zostawiając ją z kawałkiem kredy w garści i litanią przekleństw. Wstała chwiejnie i ruszyła w stronę dzwonnicy. Na szczęście w nocy widziała nawet lepiej, niż w dzień, dlatego ocena odległości nie sprawiała jej problemu. Jakieś piętnaście kroków od pionowej ściany wieży zatrzymała się. Według strzygi właśnie tutaj sen próbował się przebić wczorajszej nocy. Dotknęła dachu, lekko przesuwając palcami po powierzchni, starając się wyczuć charakterystyczne wibracje nadwyrężonej czasoprzestrzeni. Odkryła je pół metra dalej, mruknęła coś na temat precyzji głupich ptaszorów i zaczęła kredą nanosić wzór pułapki.

Tak naprawdę plątanina kresek i symboli nie byłaby w stanie zatrzymać żywego snu, który nie był ani demonem, ani upiorem, ani tym bardziej wampirem, ale mogła go nakierować w odpowiednią stronę. Oczywiście zawsze istniało ryzyko, że sen zlekceważy znaki, ale w tym przypadku raczej do tego nie dojdzie, gdyż wszystko wskazywało na to, że przybierze on postać małej dziewczynki. Znaki powinny ją trochę oszołomić, a Tosia miała szczerą nadzieję, że dziewczynka będzie miała parasol, a nie drewnianego wilka, bo na takie cudo nie było odpowiednich symboli. Choć może były, ale ona ich nie znała. Na wszelki wypadek dodała parę symboli myśliwego, których używa się do straszenia wilkołaków, ale zrobiła to bez większego przekonania. Dotarła prawie do ściany dzwonnicy. Odwróciła się, by ocenić swoje dzieło – linie lekko błyszczały w nikłym świetle gwiazd. Już nie raz przekonała się, że kreda zmieszana ze srebrem potrafi uratować skórę łowcy, kiedy to, na co się zaczaił niekoniecznie okazuje się tym, czego się spodziewał. Ocena wypadła zadowalająco, teraz tylko rozłożyć odpowiednio kamienie i podsypać tu i ówdzie solą – świetna, gruboziarnista sól prosto z Jordanii trzymała jak przyklejona i aż szkoda było jej na głupi sen, ale mus to mus. Wróciła do torby, zarzuciła ją na ramię i jeszcze raz przemierzyła całą długość wzoru, od czasu do czasu sięgając po kamień czy garść soli, raz musiała poprawić kredą niedokładny rysunek, ale wszystko wydawało się być bez zarzutu. Teraz tylko zapamiętać dokładnie którędy biegną linie, żeby ich nie zetrzeć przypadkiem podczas konfrontacji, która – Tosia wyczuwała to całym ciałem – nadchodziła wielkimi krokami.

Usiadła na samym początku wzoru, naprzeciwko dzwonnicy, wyciągnęła z kieszeni pierścionek. Wygrzebała z torby konopny sznurek i zaczęła przeplatać go przez otwór pierścionka, tworząc coś w rodzaju pętelki. Docisnęła mocno węzeł, na wszelki wypadek dodała jeszcze jeden, miała już gotowy wabik. Przywiązała ponownie do nadgarstka łapacza snów. Wreszcie sięgnęła po papierosy, wyjęła pięć i włożyła po dwa za każde ucho. Ostatni papieros wypaliła, zaciągając się łapczywie. Noc chyliła się ku końcowi, Tosia poddała się rytmowi doby i znieruchomiała w oczekiwaniu na pierwszy świt.

Bardziej wyczuła go niż zobaczyła. Pojawiło się podniecenie i coś w rodzaju nieznośnego napięcia, które zdawało się narastać z każdą sekundą. Sięgnęła po pierwszego papierosa, zapaliła go i włożyła w kącik ust, po czym wstała i przygotowała się na spotkanie ze snem, który praktycznie niezauważalnie zaczął sączyć się z miejsca, które Tosia wcześniej otoczyła pierwszym półokręgiem. Tarcza słońca znajdowała się teraz dokładnie sześć stopni poniżej linii horyzontu. Rozpoczął się świt. Zmora zaczęła huśtać trzymanym w ręku sznurkiem, jednak na razie nie ruszała się z miejsca. Wpatrywała się w punkt, gdzie szaroperłowa masa zdawała się wybrzuszać i rozciągać otaczającą ją rzeczywistość, tak jakby setki małych dłoni naciskały od wnętrza na powłokę przezroczystego balonu. Towarzyszyło temu nieprzyjemne uczucie zatkanych uszu i ostry zapach ozonu. Masa stawała się coraz bardziej widoczna, zaczęła powoli nabierać kształtów i kolorów, jednak nie potrafiła przyjąć kształtu ostatecznego, gdyż przeszkadzały jej niewidzialne mury nakreślonych znaków. Falująca substancja zaczęła się cofać w stronę dzwonnicy, dokładnie tak, jak chciała tego Tosia. Zmora postąpiła krok naprzód, potem jeszcze jeden, nie spuszczając wzroku z materializującego się snu. Nagły podmuch wiatru przyniósł jej zapach sennicy i Tosia poczuła się, jakby ktoś ją rąbnął w żołądek, który skurczył się spazmatycznie z głodu. Zanim jednak straciła opanowanie zagrzmiał jej w głowie kategoryczny głos Wujaszka, nakazujący jej czekać – gdyby teraz zaatakowała mogłaby co najwyżej rozerwać osnowę rzeczywistości, sen zdążyłby się wycofać, a ona sama pewnie wpadłaby w powstałą szczelinę, na wieki znikając w międzybycie. Zamknęła oczy i zaciągnęła się mocno papierosem, wypuszczając dym nosem. Pomogło. Zrobiła jeszcze dwa kroki w stronę snu, który tymczasem przybrał prawie rozpoznawalne kształty i wciąż się cofał w stronę dzwonnicy. Wreszcie z cichym „plop” przybrał kształt ostateczny, momentalnie wskakując w rzeczywistość.

Stojąca przed Tosią dziewczynka przybrała natchniony wyraz twarzy i rozpostarła ręce, nawet zaczęła delikatnie świecić. Faktycznie chce się bawić w anioła – pomyślała Tosia, równocześnie z zadowoleniem stwierdzając, że po parasolu, a tym bardziej po wilku, nie było ani śladu. Za to skarpetki raziły wręcz jaskrawą żółcią. Dziewczynka otworzyła usta, by oznajmić swoją obecność, ale nie wydała z siebie ani jednego dźwięku. Zaskoczona rozejrzała się. Dostrzegła Tosię, chwilę potem – znaki narysowane srebrzystą kredą. Natchniona łagodność znikła z jej twarzy i ustąpiła miejsca dzikiej wściekłości. Zasyczała, obnażając zęby, wyjątkowo ostre i w ilości zdecydowanie nieodpowiedniej dla małej dziewczynki. Tosia poczuła, że parzy ją niedopałek papierosa, sięgnęła powoli za ucho i włożyła drugi papieros do ust, odpalając od poprzedniego. Na razie linie pułapki trzymały mocno, czas zacząć ofensywę.

- Hej dziewczynko, nieładnie tak łazić w nocy po dachach, co powiedzą na to twoi rodzice? – krok do przodu. Sznurek z pierścionkiem zataczał coraz szersze koła. Dziewczynka nadal patrzyła na Tosię, jej nienaturalne rysy wykrzywiała nienawiść. Linie skutecznie blokowały jej drogę ucieczki na bok, mogła się tylko cofać. Krok za krokiem umykała przed Tosią, równocześnie szukając wzrokiem najdogodniejszego sposobu ataku. Zmora kontynuowała:

- Małe dziewczynki powinny teraz spać grzecznie w swoich łóżeczkach, a nie wystawać tyłki na zimno. Taka śliczna, mała dziewczynka powinna teraz się przytulać do swojego misia i marzyć o pięknym księciu na białym koniu, który przyniesie jej magiczny pierścionek...- machnęła mocniej sznurkiem, tak, że pierścionek przez chwilę zawisł między nimi. Dziewczynka spojrzała na niego, oczy jej zabłysły pożądaniem. To dobrze, forma, którą przybrała, zaczęła brać górę nad naturą snu. Tosia zrobiła jeszcze krok do przodu, sen znowu się cofnął. Za wolno to idzie, pomyślała zmora, czując, że żar z drugiego papierosa zaczyna niebezpiecznie zbliżać się w kierunku jej ust. Trzeba przyspieszyć sprawę, bo jak tylko padnie na nią pierwszy promień słońca, to kształt się utrwali i Tosia ze swoim superłapaczem będzie mogła się wypchać. Nagłym ruchem rzuciła końcówkę sznurka w stronę dziewczynki. Ta pochwyciła pierścionek, przytuliła go do chudej piersi i zaczęła się nieporadnie oddalać, klucząc między splątanymi liniami wzoru. Tosia pozwoliła, by sznurek swobodnie przesuwał się między palcami, odpaliła kolejnego papierosa. Kilkoma susami znalazła się za dziewczynką, zwijając równocześnie sznurek. Sennica wycofała się prawie pod ścianę dzwonnicy, kucnęła próbując odplątać węzły trzymające pierścionek. Tosia sięgnęła po zwisającego do tej pory swobodnie łapacza, wydobyła go z papieru i skierowała w stronę dziewczynki. Teraz będzie najtrudniejsza część, bo sny bywają zabójczo szybkie – jeden niepotrzebny ruch i można skończyć z flakami na wierzchu. Co prawda Tosia była prawie pewna, że narysowane linie nie powinny dawać małej zbytniej swobody ruchu, ale lepiej dmuchać na zimne. Sprężyła się do ataku, szarpnęła sznurek, chcąc odwrócić uwagę dziewczynki od nagłego ruchu, równocześnie rzucając się z łapaczem do przodu.

Plan był idealny: dziewczynka powinna śledzić wzrokiem uciekający pierścionek i dać się zaskoczyć zmorze, która uwięziłaby ją w łapaczu. Sęk w tym, że nie było czego śledzić wzrokiem, bo dziewczynka trzymała pierścionek w żelaznym uścisku i Tosia zamiast zgrabnego susa wykonała pokraczny piruet, upadając boleśnie na lewe kolano. Sennica zasyczała ponownie, tym razem z tryumfem, a Tosia odkryła, że chroniąc się ręką przed całkowitym upadkiem rozmazała jedną z linii, naruszając tym samym równowagę całości. Sennica skoczyła dziko w stronę zmory, odbiła się jednak od silniejszego kawałka wzoru i szponiasta dłoń, która przed chwilą była małą rączką, minęła twarz Tosi zaledwie o parę centymetrów. Tosia machnęła na oślep łapaczem i pokonując ból w kolanie uskoczyła w bok. Cholera by to wzięła, teraz trzeba będzie zagonić ją ręcznie – jęknęła w duchu i zaczęła okrążać sennicę, która tymczasem wróciła do rozplątywania pierścionka, pomagając sobie ostrymi pazurami. Tosia kulejąc przemieściła się na środek dachu. Nie spuszczała wzroku z twarzy snu. Uderzyło ją jak bardzo podobna jest w swoim skupieniu do prawdziwej małej dziewczynki, ale równocześnie jakby inna, z nieokreślonym elementem obcości. Tosia uniosła łapacza i zamachnęła się w je stronę. Dziewczynka zgrabnie odskoczyła do tyłu, teraz, gdy konstrukcja była zachwiana, przemieszczała się o wiele łatwiej. Tosia machnęła po raz kolejny, bez większej nadziei na sukces, ale tak naprawdę chodziło o to, by zagonić sen pod samą dzwonnicę. Wypluła niedopałek, nie było czasu na zapalanie czwartego papierosa, będzie musiała liczyć na wewnętrzne poczucie czasu i samodyscyplinę. Bez kojącego dymu zapach żywego snu drażnił zmysły i doprowadzał do szaleństwa. Kusił, wabił i pozbawiał zdrowego rozsądku. Sennica zaczęła grać na czas, wiedziała, że międzyświt skończy się lada moment, a wtedy jej wróg będzie bezsilny, dlatego głównie uskakiwała przed łapaczem snów. Ruchy Tosi stawały się coraz bardziej nieskoordynowane, machnięcia coraz rzadsze. Pragnienie zatopienia zębów w dziewczynce powoli przejmowało nad nią kontrolę, tak bardzo pragnęła rozrywać gołymi rękami powłokę snu, zlizywać z palców jego esencję... wypuściła z rak łapacza, zatrzymała się. Dziewczynka praktycznie dotykała plecami cegieł dzwonnicy, ale już się nie bała. Czekała teraz na ruch przeciwnika. Tosia na wpół przytomnie wyciągnęła ręce, zrobiła kilka kroków do przodu i upadła na kolana. Z misternej sieci nie zostało nic, sennica mogła robić, co chce, ale ona czekała na pierwszy promień słońca. Mierzyły się przez chwilę wzrokiem, podczas gdy niebo zaróżowiało się nieubłaganie. Tosia wyciągnęła rękę, mocno przełykając ślinę. Sennica od niechcenia machnęła szponami, rozcinając wewnętrzną stronę dłoni Tosi.

Ból otrzeźwił tylko na moment, ale moment wystarczył. Zmora sięgnęła za ucho i włożyła do ust papierosa, rozrywając papier tak, by jak najwięcej tytoniu rozsypało się po języku. Mocny smak przytępił głód, Tosia zamknęła oczy i na oślep sięgnęła obok siebie, zgarniając sporą garść soli, która ze świdrującym bólem rozpaliła zadrapanie na dłoni. Koncentrując się na bólu zmora pozwoliła, by sól nasiąkła świeżą krwią, po czym otworzyła oczy i – błyskawicznie oceniając zasięg  - położyła się na dachówkach, mażąc otwartą dłonią szeroki łuk tuż przy stopach dziewczynki, przeturlała się nieco w bok i kontynuowała rysowanie prymitywnego okręgu, aż jej dłoń zatrzymała się na ścianie. Sennica zawyła z zaskoczenia i bólu, kiedy uderzyła w nią pradawna magia snu i krwi, jednak po chwili zaskrzeczała z tryumfem, gdyż w powietrzu rozległ się dźwięk, którego nie można pomylić z niczym innym – świst pierwszych promieni słońca ślizgających się po horyzoncie, budzący przerażenie wśród stworzeń nocy. Tosia spojrzała z rozpaczą na okrutną radość, jaka rozjaśniła oblicze dziewczynki, zdążyła pomyśleć, że tak właśnie wygląda koniec, że Wujaszek będzie wściekły i... że wschód słońca znajduje się dokładnie po przeciwnej stronie dzwonnicy, więc technicznie ciągle tkwiły w międzyświcie.

Tosia podciągnęła łapacza do zdrowej dłoni, uniosła się na kolana i machnęła z całej siły w stronę sennicy, która najwyraźniej nie spodziewała się, że łapacz może zadziałać. Pułapka, zamiast odbić się od niej, przykleiła się mocno, wbijając się w miękką powłokę wyciągniętej ręki snu. Dziewczynka zaczęła się szarpać, jej skrzek stawał się coraz bardziej rozpaczliwy i pełen bólu, kiedy Tosia zaczęła przyciskać łapacza coraz mocniej do jej nibyskóry. Wolna szponiasta dłoń bezsilnie młóciła powietrze, raz złapany sen stawał się bezsilny i – co najważniejsze – zostawał tylko snem. Pozostało czekać, aż całkiem straci siły i kształt, wtedy będzie można bezpiecznie ją przetransportować. Sennica rzucała się jeszcze, ale z jednej strony ograniczał ją łapacz, z drugiej nieregularny krąg krwi. Jej ręka natrafiła na ścianę i na dziecięcej twarzyczce pojawił się błysk nadziei, a Tosia zorientowała się, że nie zamknęła kręgu od tamtej strony. Przycisnęła mocniej łapacza, siłując się zawzięcie z wijącą się sennicą, która rozpaczliwie rozdzierała materię świata, by umknąć przed łowcą. Rozległo się charakterystyczne trzaśnięcie i sen zaczął wyciekać przez szczelinę, począwszy od nóg, podczas gdy głowa ostrymi zębami rozszarpywała nadgarstek uwięzionej dłoni. Szczelina stawała się coraz szersza, już połowa snu zdołała uciec, kiedy Tosia, której zmysły torturowane były słodko-ostrym zapachem sączącym się z ran sennicy, ostatecznie straciła nad sobą kontrolę. Szarpnęła łapaczem, odrywając z ciepłym mlaśnięciem resztki dłoni od ciała dziewczynki i rzuciła się na oślep w stronę szczeliny. Wbiła palce w miękką powłokę snu, darła, szarpała, ciągnęła, sięgała coraz dalej i dalej, nie zważając na przerażony pisk sennicy, który żywo przypominał płacz małego dziecka. Gdzieś daleko poniżej rozległy się ludzkie krzyki, ale Tosia raz za razem zanurzała się w szczelinie, wyszarpując kolejne kawałki ciała, łapczywie pakowała je do ust, połykała nie przeżuwając, aż wreszcie została jej w rękach tylko głowa sennicy, która spojrzała na nią z wyrzutem i rozpłynęła się w bezkształtny worek. Zmora spojrzała na resztki snu i nieprzytomnie pomyślała o torbie, że musi zabrać coś dla Wujaszka, że zaraz będzie tu kupa ludzi, którym trzeba będzie wytłumaczyć się z tego, że siedzi naćpana i utytłana krwią na środku podejrzanego kręgu. Ale to zaraz, teraz zapakuje gluta, a potem pozwoli, by promienie słońca wypaliły posokę snu z jej ubrania, twarzy, rąk i włosów. A przede wszystkim sobie usiądzie i będzie miała odjazd życia. Wrzuciła skórę snu do torby, po czym usiadła i wyciągnęła papierosa z nieco zmaltretowanej paczki, popatrzyła na niego i wyrzuciła daleko przed siebie. Sądząc po uczuciu w żołądku nie będzie potrzebować ich przez długi czas. Wystawiła twarz ku słońcu. Bolało bardziej niż zazwyczaj, pewnie niedługo stanie się nie do wytrzymania i Tosia zamieni się w wampira, jak Wujaszek. Wtedy będzie musiała sobie znaleźć jakąś naiwną zmorę czy strzygę, która będzie dla niej polować na sny. Na razie była syta, szczęśliwa i bezpieczna, więc powoli pogrążyła się w narkotycznych oparach pożartego snu, tak, że po chwili nie czuła już nic.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...