Baltimore – miasto „edukacji fantastycznej”

Autor: Marcin "Mazgarox" Garbowski Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 30-11-2006 09:36 ()


 

W ostatnim raporcie z zachodniej strony Oceanu Atlantyckiego opowiadałem o miejscowym konwencie poświęconym przede wszystkim literaturze fantastycznej, zorganizowanym przez skromny klubik z Waszyngtonu, którego od niedawna jestem członkiem. Tym razem chciałbym wam przedstawić trochę ciekawostek z mojej podróży do niedalekiego Baltimore, odbytej w bardzo ważny dla Polaków dzień 11 listopada.

Moim przewodnikiem i szoferem był poznany na Capclave'ie Lance Oszko, de facto polskiego pochodzenia - wielki przyjaciel Polski i Polaków. Co ciekawe, był on w Polsce 11 razy, między innymi na kilku Nordconach i na gdyńskim Euroconie w 2000 roku - został nawet dożywotnim honorowym członkiem GKF-u. Z zawodu inżynier (jak wielu tutejszych fanów), a z zamiłowania organizator różnych tematycznych imprez na konwentach, np. polskiej, pirackiej, itd., przywoził z Polski bursztyn, a z Czech szklane paciorki. Jego ojciec był pod Iwo Jimą (dla niedoinformowanych - najbardziej krwawa bitwa z udziałem Amerykanów w czasie II wojny światowej), a sam Lance pracuje teraz nad powieścią poświęconą podróży w czasie, w której specjalni agenci mają powstrzymać efekt cieplarniany i przyśpieszyć zakończenie drugiej wojny światowej. Życzę mu powodzenia - może coś ciekawego z tego wyniknie.

            W każdym razie rozpoczęliśmy podróż od wędrówki po antykwariatach, które jak wszędzie nie są placówkami przynoszącymi wymierne zyski, więc musieliśmy często całować klamki z powodu krótkich godzin otwarcia. Czasami też w ogóle były zlikwidowane, jednak kiedy dojechaliśmy do samego Baltimore, które jest IMHO znacznie ładniejszym miastem od stolicy USA, zawitaliśmy do niesamowitego miejsca, które powinno stać się Mekką każdego bibliofila - „The Book Thing". Miejscu temu warto poświęcić akapit - jest to bowiem magazyn mieszczący w sobie dziesiątki, może nawet setki tysięcy książek: od romansów do tajników wojskowości i, co najciekawsze - wszystkie za darmo (są specjalnie opieczętowane, aby nikt w przyszłości nie mógł ich sprzedać). No i oczywiście pomiędzy nimi musiał znaleźć się dział SF.

W tej chwili pauza na dygresję: sam pomysł założenia tego miejsca zrodził się w głowie miejscowego barmana, który bardzo kochał książki i, widząc paczki z woluminami wystawione obok śmieci na ulicy, zabierał je i zostawiał w swojej knajpie. I tak, dzięki pomocy jego klientów, przedsięwzięcie to urosło do rozmiarów pokaźnego antykwariatu, gdzie w weekendy pracuje sporo wolontariuszy. Kolekcja „The Book Thing" jest cały czas uzupełniana i nawet stosując prawo Sturgeona (90% wszystkiego to chłam) można znaleźć tutaj dużo ciekawych i wartościowych tytułów. Dla Cytadeli Syriusza wziąłem kilkanaście numerów kultowego pisma publikującego fantastykę „Analog" z lat 60-ych i 70-ych, czyli starszych od większości naszych klubowiczów, parę książek Heinleina, antologię wydaną na 30-lecie magazynu „Science-fiction & Fantasy" z opowiadaniami takich pisarzy, jak Aasimov czy Dick i innych, które powinny dojść jako spóźniony prezent świąteczny ode mnie dla stowarzyszenia.

            Opuściwszy to niezwykłe miejsce z ponad dwudziestoma różnymi książkami, kontynuowaliśmy naszą podróż przez centrum Baltimore, oglądając po drodze niesamowite stadiony futbolowe i baseballowe, olbrzymie centrum konferencyjne, gdzie odbył się między innymi Worldcon '98 (7000 uczestników) oraz okolicę portu, gdzie znajduje się sporo budynków z czasów kolonialnych. W Baltimore istnieje znacząca społeczność polska, o czym świadczy fakt, że jeden z lokalnych banków (w Stanach większość banków jest lokalnych i nie mają więcej niż kilkadziesiąt oddziałów) nosi imię Tadeusza Kościuszki.

W końcu zawitaliśmy do nieco podejrzanej okolicy niedaleko Johns Hopkins University, gdzie znajduje się siedziba klubu Baltimore Science Fiction Society. To ewenement, żeby klub posiadał własny budynek: w ich folderze informacyjnym jest napisane, że jedynie klub z Los Angeles i Nowej Anglii znajdują się w równie luksusowej sytuacji. Konkretniej - stowarzyszenie posiada już od kilkunastu lat szeregowiec, który jest przez cały czas do ich dyspozycji, ale jest wykorzystywany jedynie przez 9 dni w miesiącu.

Poza standardową biblioteką (7000 skatalogowanych książek) i filmoteką posiadają sporą salę zebraniową, magazyn z jeszcze większą ilością książek (głównie duplikaty) oraz sprzętem wykorzystywanym w czasie ich konwentów. Oprócz tego mają salę telewizyjną z telewizorem w stylu lat pięćdziesiątych. Z ciekawszych rzeczy mają także barek, automat z napojami w puszkach, zgniatarkę do puszek oraz budkę telefoniczną, stylizowaną na taką, w której przebierał się Superman - ponoć już takich w Stanach nie ma.

Wieloletnim prezesem klubu jest Martin Deutsch, który niemalże wtopił się w konwencję, wygląda bowiem niczym gnom z Harry'ego Pottera: w kaszkiecie, okularach i spodniach na szelkach. Sam klub powstał jako odprysk Waszyngtońskiego stowarzyszenia z ludzi mieszkających w Baltimore, którym nie chciało się dojeżdżać godzinę do D.C., a stało się to na początku 1963 roku, czyli na amerykańskie warunki późno. W chwili obecnej klub skupia ponad stu członków o średniej wieku mniej więcej 50 lat, ale pomimo tego są bardzo aktywni. Konwent przez nich organizowany - Balticon - ma średnią liczbę uczestników w okolicach 2000, przyznają własną nagrodę dla młodych pisarzy - debiutantów imienia Comptona Crooka oraz współpracują z wieloma klubami na świecie, m.in. z ŚKF-em i GKF-em (w ich bibliotece można znaleźć archiwalne Gwaihiry i Aiglosy). Ich siedziba i stowarzyszenie nie są opodatkowane, bowiem stanowią edukacyjną placówkę użytku publicznego. Jak już zdążyłem się przekonać, średnia wieku fanów literatury s-f jest tu bardzo wysoka, a na samym konwencie procent młodych ludzi jest również wyjątkowo niski - wszyscy uciekają do mangi i anime (moim skromnym zdaniem coś, co mogłoby przyciągnąć młodzież to konwentowe konkursy z nagrodami, których w Stanach brak).

Jak zwykle natknąłem się na szereg ciekawych ludzi - np. faceta, którego córka pracuje jako tłumacz przy zawodach rowerowych na chińskiej wysepce Hanoi. Natomiast jegomość o wyglądzie klasycznego krasnoluda, z siwą brodą, który jest emerytowanym kontrolerem jakości żywności, opowiadał mi ze szczegółami o tym, jakie ciekawe rzeczy można w niej znaleźć, ale ze względu na delikatne podniebienie niektórych czytelników, pominę szczegóły jedzeniowe w tym wywodzie.

Największą pozytywną niespodzianką było ujrzenie czarnoskórego, emerytowanego sierżanta US Army. Dowiedziałem się, że jest w trakcie pisania powieści w klimatach arturiańskich oraz w ramach hobby również maluje. Było to dla mnie szczególnie ciekawe, bo do tej pory w tamtejszych klubowych strukturach nie spotkałem się z przedstawicielem tej rasy (na samym CapClave wśród uczestników naliczyłem się raptem trzech - poniżej 1% uczestników). Victor, bo tak miał na imię ów czarnoskóry fantasta, mieszkał przez spory czas w garnizonie pod Monachium i miał znajomka pod Krakowem.

Około godziny dziewiętnastej zaczęło się zasadnicze spotkanie podzielone na dwie części. Pierwsza była poświęcona czynnościom organizacyjnym związanym z przygotowaniami do Balticonu (w tym miejscu zaoferowałem swoją pomoc przy organizacji konwentu - mam nadzieję, że moje skromne doświadczenie przy organizowaniu lubelskich konów może okazać się przydatne, a na pewno doświadczenie zdobyte tutaj zaprocentuje po powrocie do Polski). Więcej o Balticonie postaram się powiedzieć bliżej imprezy, a na pewno jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, przyślę obszerny raport na przełomie maja i czerwca. Ciekawą sprawą był powód nieobecności pewnej liczby członków BSFS na spotkaniu - mianowicie odbywający się równocześnie konwent o bliskiej nam nazwie EuroQuest. Impreza ta przyciągnęła sporą liczbę fanów gier planszowych ze starego kontynentu - Osadnicy z Catanu również są tutaj wielkim przebojem.

Warto zauważyć, że koordynowanie konwentów nie jest zwykle sprawą „prezydenta", który w Baltimorskim klubie zajmuje się budynkiem i administracją, tylko wybieranego rokrocznie duetu prezesa i vice-prezesa. Prawdopodobnie podobna tendencja uformuje się w naszym klubie wraz z dojrzewaniem młodych kadr (kwestia 5-10 lat) i na koniec tylko wspomnę, że roczny budżet tego stowarzyszenia wynosi 68 tysięcy dolarów...

W każdym razie pewnie wrócę do tego miejsca, które bardziej jest traktowane jako miejsce propagowania kultury fantastycznej niż klub towarzyski. Nie sądzę, żeby tego rodzaju organizacja była postrzegana jako sekta, ale podeszły wiek jej członków skłania do smutnej refleksji - dla nich pewnie przyciągnięcie młodych ludzi jest równie trudne jak dla nas zdobycie dużych pieniędzy. A zatem dobra rada: troszczcie się o swoją młodzież.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...