"Mediapolis" Tomasza Kopeckiego - recenzja
Dodane: 24-04-2010 17:26 ()
Choć „Mediapolis” Tomasza Kopeckiego nie jest debiutem literackim, jest to pierwsza wycieczka tego autora na pole szeroko pojętej fantastyki. Poprzednia jego pozycja, „Psy i rycerze”, była powieścią przygodową osadzoną w czasach I wojny światowej. W swojej nowej książce autor sięga po realia z zupełnie innej beczki - dystopijne miasto przyszłości. Tekst umieszczony przez wydawcę na tylnej stronie okładki zapowiada nam nie lada gratkę: połączenie „Roku 1984”, „Łowcy androidów” oraz „V jak Vendetta”. Czy porównanie do tak uznanych pozycji jest uzasadnione?
Skojarzenia z Orwellem narzucają się natychmiast. Złota Republika, pseudokraj ograniczony do granic jednego tylko miasta, jest światem bezustannej inwigilacji. Rząd, kierowany przez zepsutego Pierwszego Kapłana, ma dostęp do każdej sfery życia swoich obywateli, prowadząc ciągły podgląd poprzez niemożliwe do wyłączenia ekrany telewizorów. Społeczeństwo jest świadomie i celowo sprowadzane do poziomu zidiocenia i kompletnej niezdolności do formułowania własnych poglądów i idei. Za wszystkim stoi narzucony przez korporację IRN cel: zwiększenie oglądalności reality show, jakim jest w rzeczywistości życie mieszkańców Złotej Republiki.
Nawiązania do „1984” widać gołym okiem, z wątkiem obserwacji poprzez telewizory zapożyczonym bezpośrednio i praktycznie bez zmian. Jednak to, co u Orwella było jeszcze nowatorskie i intrygujące, dziś stało się standardem – swoistym „krótkim programem obowiązkowym” gatunku. Jedyny pomysł, mogący odróżnić „Mediapolis” od innych pozycji o tej samej tematyce: inwigilacja służąca stworzeniu zarabiającego na całe państwo programu telewizyjnego, pozostaje niewykorzystany. Rzeczywistość przedstawiona w powieści jest szkicowana bardzo grubą kreską. Czytelnik szukający ciekawej wizji społeczeństwa czy analizy problemów technicznych wiążących się z konstrukcją takiego świata będzie musiał obejść się smakiem. Opis życia zwykłych obywateli Złotej Republiki ogranicza się do kilku krótkich wzmianek na przestrzeni całego tekstu.
Zamiast tego fabuła zapoznaje nas z Ablem, wybijającym się ponad przeciętność swoją inteligencją i inicjatywą mieszkańcem miasta. Poszukiwanie utraconej miłości wplątuje go, wbrew woli, w walkę z aparatem władzy. Niestety, postać bohatera powieści pozostawia wiele do życzenia. Na jednej z pierwszych stron dowiadujemy się z opisu, iż przemoc napełnia go obrzydzeniem. Akceptuje ją jednak jako codzienną konieczność wynikającą z życia w mieście. Mogłoby się wydawać, że autor wykorzysta tę cechę do budowy ciekawej, rozwijającej się postaci, stającej w toku akcji przed licznymi dylematami. Niestety, nic z tych rzeczy – opisany przed chwilą bohater już kilkanaście stron dalej bez skrupułów strzela uciekającemu bandycie w plecy, co u wrażliwego człowieka brzydzącego się przemocą powinno zaskakiwać. Te problemy rozciągają się też na inne postaci w książce. Bohaterom i przedstawianym wydarzeniom często brakuje spójności.
Przykładem może być sytuacja, w której kompania Rufusa (współpracownika tajnej policji) zostaje schwytana przez wyznawców Zła. Sam Rufus, jeszcze przed chwilą sparaliżowany strachem o własną męskość, po zupełnie przypadkowym zwycięstwie w pojedynku nabiera nieoczekiwanego rezonu – do tego stopnia, że nie boi się znieważać i kpić w dość niewyszukany sposób ze swoich niedoszłych oprawców, którym przed chwilą zamordował kolegę. Co ciekawe, reakcja wspomnianych oprawców – przypominam, wyznawców Zła pisanego z wielkiej litery! – ogranicza się do zwrócenia Rufusowi wyposażenia (w tym broni) zgodnie z honorową umową i potulnego opuszczenia lokalu, bez słowa protestu.
Sytuacji nie poprawia dość niezręczny język, jakim książka jest napisana. Dialogi często wypadają nienaturalnie, czytelnik ma chwilami wrażenie, że autor walczy ze swoimi postaciami. Trafiają się też niezrozumiałe konstrukcje, które zmuszają do cofnięcia się do początku akapitu i przeanalizowania opisu jeszcze raz. Zdarzają się również przykre wpadki w rodzaju użycia zwrotu „śmiercionośny sztuciec” do opisania sprężynowego noża.
Wiemy więc już, że nie jest to książka dla szukających interesującej konstrukcji świata czy ciekawych, głębokich kreacji postaci. Dla kogo więc jest?
Wielbiciele akcji i brutalności będą czuli się jak w domu. „Mediapolis” obfituje w opisy kul łamiących kręgosłup w drodze przez ciało, trupy padają na lewo i prawo, a najmniejszy kaliber pistoletu jaki występuje w książce to 44. Fabuła, mimo że momentami niespójna, nie jest zbyt przewidywalna i może czytelnika wciągnąć, szczególnie jeśli preferuje on czystą akcję, nieskrępowaną filozoficznymi wynurzeniami. Niesprawiedliwością byłoby też stwierdzenie, że powieść zupełnie nie skłania do myślenia – zawiera przynajmniej kilka interesujących (choć typowych) wątków, które są przyjemnym przerywnikiem pomiędzy starciami Abla z różnego rodzaju przeciwnikami.
Ogólnie rzecz biorąc, nie jest to książka zła. Choć do każdego z elementów z osobna można się przyczepić, całość jak najbardziej nadaje się do przeczytania. „Mediapolis” polecałbym jednak tylko czytelnikom „początkującym”, nie mającym jeszcze doświadczeń z książkami czy filmami o podobnej tematyce, dla których może ona posłużyć jako bezbolesne wprowadzenie. Z kolei w oczach bardziej wymagających czytelników lektura ta wypada blado. Tematy poruszane w książce były już przedstawione dokładniej w innych pozycjach, jak choćby wspomniane już „Rok 1984” czy „Truman Show”, a autor nie prezentuje zbyt wielu nowych pomysłów. Odbiorców szukających tego jakże ważnego w fantastyce powiewu świeżości książka Tomasza Kopeckiego zwyczajnie nie zainteresuje.
Tytuł: Mediapolis
Autor: Tomasz Kopecki
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data wydania: 05.2009
Liczba stron: 280
Format: 135x205 mm
Oprawa: miękka
ISBN: 978-83-7506-281-6
Cena: 29,90 zł
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...