"Oko Jelenia. Triumf lisa Reinicke" - fragment
Dodane: 18-04-2010 23:04 ()
Powieszą pewnikiem zaraz po Wielkanocy
Najpierw poczułem chłód, potem zorientowałem się, że leżę na czymś twardym.
W nozdrza uderzył mnie upiorny smród. Ale zaraz potworny ból głowy sprawił, że wrażenia zapachowe zeszły na dalszy plan. Pamiętałem wszystko. Zostałem aresztowany, dostałem w głowę pałą. No i najwyraźniej zostałem zapuszkowany...
Poruszyłem się ostrożnie.
Leżałem na cienkiej warstwie słomy, wyraźnie czułem nierówny kamienny bruk pod barkiem. Ostrożnie zmieniłem pozycję. Zabrzęczał łańcuch.
Za co mnie przykuli? Za nogę...
Uchyliłem powieki. Zrazu nic nie widziałem, potem wzrok trochę się przyzwyczaił.
Loch przypominał jako żywo odcinek tunelu. Strop murowany na krążynie, w najwyższym miejscu miał z pięć metrów wysokości. Ciągnął się gdzieś dalej, ginąc w ciemnościach, i chyba zakręcał. Tu, gdzie leżałem, było niemal jasno, odrobina światła wpadała przez malutkie zakratowane okno w ścianie szczytowej. Dobiegał mnie szmer rozmowy, nie rozróżniałem słów, chyba piętro wyżej ktoś coś gadał. W powietrzu wisiał zaduch. Zimno było jak w psiarni. Posiedzę tu dłużej, to murowany artretyzm, reumatyzm i gruźlica też niewykluczona, pomyślałem ponuro.
Leżałem na sienniku, powoli dochodząc do siebie. Głowa rypała mnie solidnie przy każdym ruchu. Tak to jest, jak się trafi na wyrywnego ceklarza z drewnianą pałą w łapie. Miałem tylko nadzieję, że nanotech, czy co tam mi łasica wpuściła, zdoła się uporać z takimi drobiazgami jak wstrząs mózgu.
– Hej, strażnik! Poproszę coś przeciwbólowego i szklankę wody – zażartowałem. – W ostateczności może być aspiryna. I proszę podkręcić ogrzewanie.
Nikt mi oczywiście nie odpowiedział. Ostrożnie zmieniłem pozycję. Zabolało, a przed oczyma zobaczyłem czerwone i zielone plamy. O, do licha... Opuściłem powieki.
Dobra. Pomyślmy logicznie. Zostałem zapuszkowany. Pochwycił i zamknął mnie urzędnik, ktoś w rodzaju detektywa, prokuratora, może sędziego śledczego. To nie jest pomyłka, bo przyszli właśnie po mnie. Na razie nie przedstawili mi żadnych zarzutów. Widać to nie ta epoka, tu nie ma takiego obowiązku.
Poruszyłem ostrożnie głową. Bolała jakby mniej, a może przywykłem jak do ćmienia bolącego zęba.
Przyjmijmy, iż mieszkańcy wiochy, z której pochodziła banda, poczekali do rana i widząc, że ich towarzysze nie wracają, poszli na plażę. Tam znaleźli trupy, dwanaście sztuk... Znaleźli też wrak okrętu. No i ślady wózka, którym odjechaliśmy do Gdańska. Przyjmijmy, że przybyli do miasta i sprzedali władzom sądowym jakąś płaczliwą historyjkę, żeśmy im przyjaciół wymordowali. Aparat ścigania skojarzył jedno z drugim, w dokumentach były zeznania Sadki i Borysa i pewnie jako świadka podali mnie... Tylko że wtedy dostałbym co najwyżej zaproszenie na przesłuchanie. A zatem?
Gdzieś daleko szczęknął zamek. Załomotały podkute buciory, ale zaraz wszystko ucichło.
A może grabieżcy wraków to prawdziwa mafia? – pomyślałem.
Może proceder był chroniony przez skorumpowanych urzędników z Gdańska? Może kumple łupieżców przylecieli ze skargą, a któryś radny czy ławnik, wkurzony, że mu skasowaliśmy dwunastu przynoszących dochód cyngli, postanowił się odegrać?
Ból mijał. Usiadłem. Powoli oswajałem się z faktem uwięzienia. Zawroty głowy słabły.
Nuda, która mnie ogarnęła, była potworna. Horrendalna.
Chyba po raz pierwszy w życiu nie miałem zupełnie nic do roboty. W głowie kłębiły mi się fragmenty przeczytanych kiedyś książek i sceny z obejrzanych dawno temu filmów. Więzienie...
Co mogę zrobić? Napisać gryps? Nie mam czym ani na czym. No i co najważniejsze, do kogo niby miałbym go wysłać? I po co? Mógłbym wzorem kolesia w żelaznej masce wyryć wiadomość widelcem na odwrocie cynowego talerza i wyrzucić go oknem. Przypomniałem sobie, jak jeszcze w liceum odwiedzałem w warszawskim Muzeum Literatury wystawę „Sybir Romantyków”.
W gablotkach leżały konspiracyjne gazetki szmuglowane niegdyś z celi do celi, ale także dziesiątki bezcennych pamiątek z więzień i katorgi. Drobne płaskorzeźby, które miesiącami dłubano krawiecką igłą w kawałku kości znalezionym w zupie. Mam wzorem zesłańców upleść różaniec z końskiego włosia? Kurczę, skąd oni, u licha, końskie włosie brali? Z sienników skubali czy co? Strażników poproś, zaśmiał się mój diabeł stróż. I oczywiście, skoro mienisz się inteligentem, leżąc na pryczy, powinieneś deklamować wiersze Niekrasowa i Jesienina, gdybyś tylko je znał i gdyby była tu prycza...
– Spadaj – mruknąłem.
W sumie nie było źle. Siedziałem tu sam jak palec. Żadnej grypsery, żadnych subkultur więziennych, żadnych rytuałów recydywy, za których złamanie można stracić kilka zębów. Zasypiałem, budziłem się, ból głowy słabł, aż stał się całkiem znośny.
Przed wieczorem przywleczono jakiegoś obdartusa.
Dwóch strażników brutalnie cisnęło go na bruk jakieś trzy metry ode mnie. Miał skute dłonie i stopy. Za nim wlókł się kawał łańcucha. Ceklarze przewlekli ogniwa przez kółko wpuszczone w mur i zapięli kłódką. Obdartus cały czas klął pod nosem po niemiecku. Scalak rozpoznawał z tych soczystych wiązanek tylko pojedyncze wyrazy.
Strażnicy odeszli. Więzień targnął wściekle pętami. I bluznął kolejną długą tyradą wyzwisk. Wreszcie trochę się uspokoił. Teraz dopiero spostrzegł mnie.
– Powieszą pewnikiem zaraz po Wielkanocy – powiedział markotnie. – A ciebie?
– Co mnie? – Wytrzeszczyłem oczy.
– No, kiedy powieszą? Czy może co innego zaplanowali?
– Nie wiem. – Wzruszyłem ramionami. – Na razie nie przedstawili mi żadnych zarzutów.
– Fit – gwizdnął. – Przepraszam, słyszę z mowy, że waszmość człek uczony, może i szlacheckiego rodu lub kupiec.
– Zwą mnie mistrzem Markusem – przedstawiłem się. – Jestem wędrownym poszukiwaczem mądrości.
Zabrzmiało to całkiem dumnie, a jednocześnie jakby prawdziwie.
– Fiuuu... – Pokręcił głową. – Klaus me miano. Z Norymbergi pochodzę... Waszmości to pewnie lepiej obsłużą, może mieczem zetną? Dobra kara, honorowa i boli tylko chwilę. A takiego łyczka jak ja na stryk... – rozżalił się. – A wcześniej zgodnie z wyrokiem ręce odrąbią i żelazem na policzkach napiętnują.
– Powieszą? Za co?
– No, za głowę. To znaczy za szyję chyba.
No tak. Bo jeszcze można za nogi, uświadomiłem sobie. Za szczególnie ciężkie przestępstwa wieszają głową w dół i czekają, aż serce wysiądzie albo w mózgu popękają żyłki...
– Miałem na myśli, cóżeś, człowiecze, uczynił – doprecyzowałem.
– Lenistwo temu winne. – Wzruszył ramionami. – Ot, czułem, że już nazbyt długo fortuna mi sprzyja. Ze zbyt wielu opresji cało wyszedłem. Szczęście wiecznym nie jest, zasób jego wyczerpuje się wcześniej czy później – filozofował. – Tedy pomyślałem, ruszać pora, nowe miasta poznać, pod nowym niebem głowę złożyć. Alem trzepot skrzydełek fortuny nad uchem słyszał i zbyt długom z decyzją udania się w podróż zwlekał.
Nie bardzo kapowałem, o czym gada.
– Oto naszedł mnie justycjariusz Grzegorz Grot, gdym się do drogi już zbierał. Pech prawdziwy, żem łachy na grzbiecie miał z pewnego martwego kupca zdjęte, do tego w skrzyni i worku trochę dobytku leżało, któren mi w ręce przy okazji niejako wpadł. I przy innych okazjach też coś tam się zebrało. Okazanie fantów krewnym ubitego urządził. Inni ludzie pewnikiem dodatkowo mnie obciążyli.
Znaczy się złodziej i morderca schwytany na jakiejś melinie, w dodatku wraz z łupami. Milusie i cacane towarzystwo, pomyślałem markotnie.
Z drugiej strony trochę miałem farta, przypięli go na krótkim łańcuchu, nie miał żadnej szansy mnie dosięgnąć.
– I pewnie powiesz, że to przypadek, a sam jesteś niewinny
– zakpiłem. – A wszystko, co znaleziono w skrzyni, wrogowie podrzucili?
– Ja bym tak powiedzieć chciał – westchnął ciężko. – Kłopot w tym, że gdym się po jednej z robót z workiem na plecach oknem spuszczał, służący kupca mnie spostrzegli i pech to prawdziwy, przy okazaniu rozpoznali i winę potwierdzili. Do tego człek jeden, co ode mnie to i owo zakupił, w ręce ich wpadł niedawno i by głowę ratować, na szczerość zbędną się zdobył, czym sobie nie pomógł, a mnie pogrążył ostatecznie... Tedym się po pochwyceniu nawet nie upierał, to i męczyć nie brali. A waszmość nie domyśla się nawet za co?
– Parę trupów na plaży zostawiłem – mruknąłem. – Zwady z nami szukali i zostali tam na wieczność. Niewykluczone, że istotnie w imieniu burmistrza coś na szyję mi założą – popisałem się czarnym humorem.
Rozmowa wygasła jakby sama. Nadchodził wieczór. Wnętrze lochu wypełniała coraz gęstsza ciemność. Współwięzień mamrotał coś pod nosem. Chyba się modlił.
Jak trwoga, to do Boga, pomyślałem. Ale żeby tak na co dzień żyć według przykazań, to już za trudne...
W tym aspekcie niewiele ta epoka różniła się od mojej.
Tragedia prawdziwa
Był późny ranek. Z nieba siąpił paskudny kapuśniaczek.
Woda płynęła rynsztokami, unosząc wszelkie zimowe brudy do kanału. Marta spojrzała przez uchylone okno i skrzywiła się.
– Trzeba iść – powiedziała.
– Może później, gdy niebo trochę się przetrze? – zaproponowała pani Agata.
– Lepiej teraz, z rana wybór większy, a i deszcz ludzi odstraszy, naprawdę ładnego, świeżego jesiotra będzie można wybrać – uparła się służąca.
Zależy jej, pomyślała leniwie Hela. Może jakiś chłopak od rzeźnika czeka, by zamienić z nią choć słowo. A może nawet pocałują się ukradkiem. Albo spotka przyjaciółkę na targu i poplotkują sobie chwilę beztrosko.
A może zwyczajnie lubi nas i chce zdobyć na obiad rybę jak najlepszą.
– Weź, proszę, moje okrycie – powiedziała. – Staszek kupił je w Trondheim. Ten płaszcz dobrze mi służył, nawet gdy szłam przez kopny śnieg w wysokich i dzikich norweskich górach. Jest z grubej wełny, poszyty i gęsto tkany, nie przemokniesz ani nie zmarzniesz. Obok drzwi na kołku wisi.
– Dziękuję!
Przeszły w trójkę do sieni. Marta zarzuciła płaszcz na ramiona, głowę skryła w kapturze. Okręciła się na pięcie, najwyraźniej ciesząc się pożyczonym strojem.
– Zajdź jeszcze do krawca Hansa – poleciła wdówka.
– Zapytaj, czy koszule już gotowe.
– Dobrze, pani.
Otworzyła drzwi i niespodziewanie zgięła się wpół, a potem z jękiem powoli osunęła na kolana. Uniosła dłonie, jakby chciała złapać się za pierś, ale ręce opadły bezwładnie i wolno przewróciła się na bok. Głowa głucho uderzyła o rozłożony przed drzwiami kobierczyk.
Deszcz pluskał na kamiennych schodkach. Gdzieś daleko rzemieślnik stukał młotkiem w kowadło. Zaszczekał pies. Pachniało deszczem, kurzem, trochę jeszcze zimą, a trochę już wiosną. Lekko skrzypiały zardzewiałe zawiasy. Z pozoru nie zmieniło się nic. I tylko śmierć uderzyła nagle jak żmija.Marta leżała na ceglanych płytkach sieni. Czepek spadł i cienkie, puszyste włosy rozsypały się po podłodze. Zadarta spódnica odsłaniała przetartą pończoszkę.
Obie kobiety patrzyły na to w osłupieniu. Przez uchylone ciągle drzwi delikatnie zacinał drobny deszczyk.
– Yyy? – wykrztusiła Agata. – Ale...
Jak zahipnotyzowana ruszyła w stronę wejścia. Hela ocknęła się momentalnie. Uderzyła ramieniem, odpychając wdówkę na bok. Kopnęła rozpaczliwie w okutą krawędź skrzydła i na szczęście zatrzasnęła drzwi. Uczyniła to dosłownie w ostatniej chwili. Coś uderzyło w deski gwałtownie, aż zatrzeszczały.
– Artur! – krzyknęła. – Na pomoc!
Rozległ się tupot, brat gospodyni zbiegał po schodach z kordem w ręce. Hela zerknęła ostrożnie przez okienko w drzwiach, ale nie zobaczyła nikogo. Zamachowiec lub zamachowcy najwyraźniej już uciekli.
– Co? – Chłopak wyrósł obok niej. – Co się dzieje?
– Zabili Martę! – rzuciła ostro. – Na progu waszego domu!Przyklękła nad dziewczyną. Artur przełknął głośno ślinę i, uchyliwszy ostrożnie drzwi, wyjrzał na ulicę.
Zlustrował wzrokiem najpierw prawą, potem lewą stronę zaułka.
– Bądź ostrożny! – krzyknęła Agata. – Ci łajdacy mają kusze!
– Kimkolwiek byli, zdążyli uciec – orzekł Artur. – Deszcz, to i niewiele widać. Nie wiem nawet, w prawo czy w lewo. Ani ilu ich było? Nawet tupotu już nie słyszałem. Jesteście pewne? Może słabo się jej w nogach zrobiło, czy coś...
Urwał, patrząc na bełt wbity w deski. Kolejny chwiał się, tkwiąc koniuszkiem w miedzianym wzmocnieniu drewnianej framugi.W tym czasie Hela z Agatą pospiesznie rozchyliły ubranie Marty. Służąca oddychała chrapliwie, na jej ustach pękały banieczki śliny. Spomiędzy piersi sterczał długi bełt.
– Medyka? – bąknął chłopak. – Czy księdza raczej? Pobiegnę do Świętej Brygidy, najbliżej będzie.
Stał nad nimi bezradnie, ciągle z obnażonym kordem w dłoni. Palce powalane miał atramentem, widać rozpaczliwy krzyk Heli oderwał go od pracy.
– Za późno – pokręciła głową jego siostra. – Ona za chwilę umrze. Ani ksiądz, ani medyk nic już tu nie pomogą.
Hela rękawem ocierała łzy cisnące się do oczu. Nadbiegła kucharka zaalarmowana krzykami. Na widok leżącej na ziemi podopiecznej stanęła jak wryta i pobladła.
Marta uchyliła powieki. Potoczyła wokół półprzytomnym spojrzeniem brązowych, sarnich oczu. Sine wargi ułożyły się w lekki uśmiech. Usta poruszyły się, ale dziewczyna nie miała siły wydać z siebie głosu. Hela, klęcząc obok, trzymała jej dłoń w swoich rękach. Agata delikatnie gładziła umierającą po twarzy. Marta odetchnęła głębiej, przez ciało przebiegł mocny skurcz.
– Amen – szepnęła wdówka, zamykając oczy.
Zagrzmiało i niebo przecięła błyskawica. Piorun uderzył gdzieś daleko. Deszcz lunął jak z cebra, jakby samo niebo zapłakało nad losem nieszczęsnej służącej.
– Pani – wychrypiała leżąca – duszno mi... Cała pierś boli, jakby kto pięścią uderzył, i mroczki przed oczyma latają... Pomóżcie mi wstać.
– Ale... – zaczęła Hela.
Spojrzała na haftowany stanik zasłaniający dekolt sukni. Sięgnęła pod niego i złamawszy bełt, wydobyła szkaplerzyk kryjący modlitewnik. Grot przebił książeczkę prawie na wylot, ale aplikacja z mosiądzu zdobiąca okładkę i kilkadziesiąt kart cienkiego pergaminu zdołały go zatrzymać.
– Wszelki duch – szepnęła Agata. – Cóż za uśmiech fortuny, żeś się czytać wyuczyła. Albo i opatrzności zrządzenie, gdyż to Zbawiciel własną piersią od zguby cię osłonił...
Bełt, uderzywszy w sam środek okładki, zniszczył wygrawerowany na blaszce wizerunek Chrystusa.
Szlachcianka wraz z kucharką i Arturem przenieśli dziewczynę do sypialni na piętro. Chłopak doniósł jeszcze łóżko i siennik. Agata pomogła jej się rozebrać. Marta cicho skarżyła się na bóle w piersi.
– Mostek i żebra całe – stwierdziła Hela, fachowo obmacawszy kości. – Ale uderzenie tak silne mogło płuca oraz chrząstki odbić, a narządy wewnętrzne nadwerężyć.Śledziona szczęśliwie niżej jest, bo gdyby pękła...
Śmierć pewna.
– Widzę, że znasz się na tym? – Agata pokręciła głową z podziwem.
– Tak.
Hela przypomniała sobie kurs medyczny. Wiedzieli, że powstanie potrzebować będzie sanitariuszek. Nie ukończyła go. Na dobrą sprawę niewiele zdążyła skorzystać.
Za wcześnie się to wszystko zaczęło. Ale podstawowe rany i urazy omówiono...
– Co zatem robić?
– Niech poleży dwa lub trzy dni i rosołu trza nagotować z cielęciny, tak gęstego i zawiesistego, by galaretą się ścinał.
– Post mamy – zauważyła Agata. – Ale dla chorej przecież wolno... Tylko skąd cielęcinę weźmiemy? Rzeźnie zamknięte!
– Może od Żydów? – zaproponowała szlachcianka.
– Pójdę i popytam – odezwała się kucharka. – A jak się nie uda, to z rybich łbów galaretę nagotuję. To pomoże?
– Wzmocni ciało, jeśli chrząstki nadpękły, pomoże im się na powrót posklejać i szybko do zdrowia przywróci.
Ranna poleżała, pojęczała i wreszcie usnęła. Wróciły do saloniku. Hela usiadła na ławie. Westchnęła ciężko.
Do tej pory trzymała się dzielnie, teraz grube łzy popłynęły jej po policzkach.
– Co cię gryzie, moja droga? – zapytała wdówka, obejmując przyjaciółkę ramieniem.
– Marta...
– Tragedia prawdziwa, iż ubić ją próbowali, i szczęśliwe losu zrządzenie, że modlitewnik dobrej sprawie...
– Pani. To moja wina.
– Co ty mówisz?
– To ja sprowadziłam niebezpieczeństwo pod twój dach. Wyszła z domu w moim płaszczu. Ktoś chciał zabić mnie, a prawie pozbawił życia Martę. Po czym spostrzegłszy omyłkę, dwakroć jeszcze strzelał.
Wdowa milczała bardzo długo.
– To być może – powiedziała wreszcie. – Lecz nie ma w tym twojej winy. Nie mogłaś tego przewidzieć, nie mogłaś temu zapobiec. Zły człowiek to uczynił.
– Płaszcz. Gdybym nie dała jej swego płaszcza...
– Ta napaść...
– Sprowadziłam niebezpieczeństwo pod twój dach, pani – powtórzyła Hela. – Muszę odejść. Nie darowałabym sobie, gdyby przeze mnie...
– Szlachetny zamysł, ale zrobimy inaczej...
Hela uniosła pytająco wzrok.
– Ojciec mój stary już i trochę zniedołężniał. Brat zaś młody jeszcze, choć strzela dobrze, a i kordem robić umie. Cztery kobiety pod ich opieką pozostają. Kucharka Anna rękę ma ciężką i powiadają, że kiedyś na targu w pośladek klepnięta tasak porwała, a bezczelny zalotnik trzy palce stracił. Tyś bronią władać przyuczona. Ja jeno z krócicy strzelać potrafię. Marta nic... Sił naszych mało, by kolejną napaść odeprzeć.
– Poproś, pani, kuzyna o ceklarzy do ochrony.
– Prawa miasta tego zabraniają. Ale myśl twa w dobrym kierunku dąży. Potrzeba nam rękodajnego. W dodatku kogoś, komu zaufać możemy bezwzględnie, gdyż pod naszym dachem zamieszkać musi. Mężczyznę wpuszczać między trzy młode i ładne kobiety to jak lisa do kurnika zapraszać. Wynajęłabym Kozaków, ale oni odjechali. Pozostaje twój narzeczony.
– Staszek...
– Tak. Artur słyszał, że Samiłło i Maksym robić szablą go uczyli.
– To prawda. Dużo już umie. I ma pistolety, swój i Marka. Nie wiem tylko, jak strzelać potrafi.
– Ufasz mu?
– Jak mało komu na świecie.
– Tedy przed wieczorem pójdę po niego.
– Wy, pani?
– Marta chora. Ciebie ubić próbowano. Artur zostać tu musi, by was bronić. Kucharka mięsa niech szuka. Ty przyjaciółki naszej doglądaj i domu strzeż. Drzwi zawrzyjcie i zawsze sprawdzaj, kto puka.
– Dobrze, pani...
Zdusiła w sobie nagły lęk.
Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za udostępnienie fragmentu do publikacji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...