"Łowcy" Miroslava Żambocha - fragment

Autor: Miroslav Żamboch Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 11-04-2010 13:28 ()


 

Deinozuch

 

 

Wstaliśmy jeszcze przed świtem, a ponieważ Grimkov odmówił wydania wody na poranną toaletę, byliśmy gotowi do drogi wyjątkowo szybko. Wprawdzie Sofia Jegorovna protestowała, nie przebierając w słowach, ale wydawało się, że milczącego Rosjanina w ogóle to nie obchodzi. W końcu wyczarowała skądś duże opakowanie płatków kosmetycznych i udała się w ustronne miejsce za dżipami. Kiedy wróciła, miała na twarzy normalną, codzienną maskę. Gorzej z fryzurą, no ale cóż, w końcu dzisiaj musiała się obejść bez służącej. Nie obeszła się za to bez drogich perfum – wydawało się, że ma głowę owinięta obłokiem mdłego zapachu.

 

– Uwaga na moskity – ostrzegł ją Grimkov. – Taki zapach często je wabi.

 

– Tu są moskity? – zapytała Jegorovna, wlepiając spojrzenie w małżonka.

 

Ten skierował wzrok na Palfreya.

 

– Właśnie w mezozoiku owady rozwinęły się w takiej postaci, w jakiej znamy je dziś. Dopóki jednak nie przebywamy w pobliżu źródła wody, nie mamy się czego obawiać.

 

– Dzień jest krótki, chodźmy! – zarządził Jan Petr i wrzucił plecak do dżipa.

 

Po nocy na ziemi czułem się zmęczony – najbardziej bolały mnie plecy. Zazdrościłem mu entuzjazmu.

 

– Po śladach jaj? – zapytałem Palfreya.

 

– Brzmi komicznie, ale właśnie tak.

 

– Myślę, że nie musimy się sugerować śladami. W tamtym kierunku jest woda. – Grimkov wskazał na południowy zachód.

 

W nocy wulkany nie hałasowały, a teraz widzieliśmy obłoki sunące tuż nad ziemią.

 

– Mgła – wyjaśnił krótko.

 

Wsiadłem do samochodu i założyłem okulary. Byłem z nich bardzo zadowolony, chyba po raz pierwszy nie musiałem w tym względzie oszczędzać. Dzięki specjalnemu rozmiarowi szkieł miałem o wiele większe niż zazwyczaj pole widzenia, a ponadto były bardzo wygodne i lekkie, dzięki czemu właściwie zapominałem o ich istnieniu. Ostatni do samochodu wsiadł baron Mauschwitz. Jeszcze raz rzuciłem okiem na miejsce, w którym obozowaliśmy, a potem wyjechałem na skraj lasku, który udzielił nam schronienia w czasie naszej pierwszej nocy w dziczy. Jeśli chodziło o mnie, najchętniej wróciłbym prosto do obozu. Moja potrzeba przygód została zaspokojona, a poza tym chciałem usiąść na boku z laptopem i zastanowić się nad kilkoma nowymi pomysłami. Chyba odstawiłem moje operatory na zbyt długi czas i zaczynałem odczuwać symptomy zespołu abstynenckiego.

 

Jechaliśmy o wiele wolniej niż poprzedniego dnia, bo musieliśmy omijać coraz więcej cykasów. Pojawiły się też drzewa podobne do paprotników ze zdrewniałymi łodygami. Tuż przed dziewiątą dotarliśmy do płytkiej rzeczki o wolnym nurcie. Dostrzegliśmy ją z oddali, ponieważ rzadka roślinność sawanny przechodziła tu w pas niedostępnej dżungli. Cykasy na skraju gęstej formacji roślinnej były połamane, a niektóre pozbawione koron, jakby je ktoś wyciął.

 

– Pasły się tutaj zauropody. Jesteśmy na dobrym tropie! – rozentuzjazmowany Palfrey niemal krzyczał do nadajnika.

 

– Przeszły przez rzekę, czy poszły wzdłuż? – zapytałem.

 

– Gdyby przeszły, na pewno byśmy zauważyli. Oczywiście pod warunkiem, że były podobnej wielkości co ta kruszynka, którą spotkaliśmy wczoraj.

 

– Racja – przytaknąłem i dodałem gazu.

 

Już od jakiegoś czasu nie próbowałem omijać skupisk roślin. Przez te mniejsze i przynajmniej z wyglądu słabsze po prostu przejeżdżałem. Skrzypienie i odgłosy pękania gałęzi towarzyszyły nam niemal nieustannie. Na szczęście po kilku godzinach jazdy trafiliśmy na coś, co chyba najlepiej oddają słowa: „wydeptana ścieżka”. Od czasu do czasu dało się na niej zauważyć odciski łap, których wielkość robiła piorunujące wrażenie.

 

Upał robił się coraz bardziej nieznośny, mimo uchylonych okien twarze wszystkich pasażerów błyszczały od potu. Po kolejnych trzydziestu minutach jazdy dżungla po lewej stronie kończyła się, czy raczej urywała, jakby ktoś wykarczował dziurę o szerokości kilkuset metrów. Wydeptana ścieżka prowadziła wprost do tej wyrwy i dalej w stronę wody.

 

Słońce odbijało się w lustrzanej tafli, z której gdzieniegdzie wystawały niskie wysepki. Ich powierzchnia zdradzała, że czasami woda zakrywa je w całości. Mniej więcej dwieście pięćdziesiąt metrów od nas zieleniał przeciwległy brzeg.

 

– Dotarliśmy tu w porze suchej – zauważył Palfrey.

 

– A jak się przedostaniemy na drugą stronę? Pieszo, czy samochodami? – zainteresował się baron.

 

– Jeśli przeszły tędy dinozaury, to nam też się uda – stwierdził Henry Wirgan.

 

Jan Petr spojrzał na mnie pytająco.

 

Wiedziałem, co oznacza ten wzrok. To ja byłem kierowcą i to ja miałem najlepszą orientację, co potrafią nasze samochody.

 

– Na podstawie pewnych śladów stwierdzono, że dinozaury – mam na myśli wielkie zauropody podobne do tego, którego spotkaliśmy wczoraj – potrafiły się poruszać na dwóch kończynach. Drugą parę unosiły w górę i dzięki niej utrzymywały równowagę. Uważa się, że właśnie tak pokonywały przeszkody wodne. Przy swojej wielkości niestraszne im były zbiorniki o głębokości wielu metrów – Palfrey ostudził nieco zapał Wirgana.

 

– Przemądrzały doktorek – usłyszeliśmy niewyraźny, ale zrozumiały tekst z radia.

 

– Tu nie wygląda zbyt głęboko – wtrącił się Grimkov.

 

– Mamy wyciągarki, więc mogę spróbować przejechać. Jeśli się nie uda, wyciągniecie mnie – zaproponowałem i niemal natychmiast uświadomiłem sobie, że ta propozycja na pewno przypadnie wszystkim do gustu. Nikt chyba za bardzo nie miał ochoty pchać się do wody, w której nie wiadomo co się czai.

 

Podjechałem na sam brzeg rzeki, podczas gdy reszta uczestników wyprawy rozsiadała się na brzegu. Zaczepiłem linkę holowniczą o hak defendera Grimkova.

 

– Czy w tym okresie żyły jakieś wodne dinozaury? Chodzi mi o drapieżniki – zapytał Wirgan. Trzymał potężną strzelbę na kolanach.

 

– Dinozaury nie, ale różne gatunki drapieżnych gadów wodnych jak najbardziej. O wiele większe niż najbardziej okazałe i niebezpieczne aligatory żyjące w naszych czasach. Znajdowały się bardzo blisko szczytu piramidy pokarmowej. Znane są pochodzące z Afryki szczątki tak zwanego sarkozucha, który osiągał długość dwunastu metrów i wagę ośmiu ton.

 

– To już prawie gabaryty większego autobusu – powiedział z uznaniem Wirgan. – Polowały na dinozaury?

 

– Nie można tego wykluczyć, ale przypuszcza się, że były bardzo podobny do gawiali żywiących się rybami. Istotny element ich diety stanowiły również żółwie.

 

– To musiały cholernie duże ryby. – Wirgana ewidentnie bawiła ta rozmowa.

 

– Owszem, przeciętnie osiągały długość czterech metrów i wagę kilkuset kilogramów. Ale prawdziwy łowca dinozaurów żył, a właściwie żyje na terenie dzisiejszej Ameryki Północnej. Deinozuch. Wyposażony w masywną szczękę, jakby zaprojektowaną do miażdżenia wielkich, grubych kości. Na podstawie ostatnich znalezisk jego długość szacuje się na piętnaście metrów, a wagę na…

 

– Wydaje mi się, że nie chcę tego wiedzieć – wyrzuciłem z siebie i mimowolnie zbladłem.

 

Wirgan wyszczerzył zęby w uśmiechu. Cieszył się, jakby obchodził podwójne Boże Narodzenie. I to na mój koszt. Czterometrowe ryby, drapieżne autobusy ukrywające się w bagnie… Jezus Maria, gdzie ja trafiłem! Nagle oddychanie zaczęło mi sprawiać trudność, i to nie z powodu upału.

 

– Byłoby rozsądniej, gdyby razem z kierowcą pojechał ktoś z bronią – zaproponował lord Campbell i zaczął się gramolić na miejsce pasażera.

 

Alice siedziała obok Wirgana z głową zwróconą w moją stronę. Ukrywała oczy za okularami słonecznymi, więc trudno było powiedzieć, czy na mnie patrzy.

 

W ogóle nie miałem ochoty się zamoczyć i w duchu przeklinałem głupkowaty pomysł. Wyciągnąłem strzelbę z uchwytu przy siedzeniu, odbezpieczyłem i z powrotem schowałem na miejsce. Lord pokiwał z uznaniem głową. On trzymał broń lufą w stronę oka, a obydwa kurki wyglądały na odciągnięte.

 

Obejrzałem się na Grimkova. Pokazał kciuk, dając mi znać, że linka została zaczepiona. Ruszyłem bardzo powoli. Chlupot pod kołami i regularne obroty silnika o dziwo nieco mnie uspokoiły. Do pierwszej wysepki rzeka była płytka, a dno stosunkowo płaskie. Woda sięgała jedynie do kołpaków.

 

– Dziewicza kraina… – powiedział rozmarzonym głosem Campbell, kiedy czekaliśmy na drugiego defendera. Z jednej z najwyższych wysepek wzbiło się nagle w powietrze całe stado bardzo małych istot. W czasie lotu co chwilę traciły wysokość, by po chwili odzyskać ją z największym trudem.

 

– To nie pterozaury, ale pierwsze ptaki! – z nadajnika dolatywał nas głos rozentuzjazmowanego Palfreya, któremu towarzyszyło wyraźne cykanie migawek aparatów. Zabezpieczenie wciągarki od czasu do czasu trzeszczało, kiedy lina zbyt mocno się naprężała.

 

Trochę pewniejszą nogą dodałem gazu. Jechałem na dwójce, obroty silnika wydawały mi się idealne na panujące warunki. Kiedy pokonaliśmy jedną trzecią odległości od przeciwległego brzegu, woda zaczęła sięgać do podwozia, a po chwili wlała się pod pedały. Niemrawy dotąd nurt w jednej chwili zaczął nas znosić. Wrzuciłem luz. Po chwili mocowania się z drążkiem zdołałem zablokować mechanizm różnicowy. Defender uspokoił się i w ślimaczym tempie ruszył w obranym kierunku. Wody przybywało, coraz częściej czułem, że tracę grunt pod przednimi kołami. Tutaj, na środku rzeki, prąd był przecież najsilniejszy. Zacisnąłem ręce na kierownicy, chociaż tak naprawdę nie było to potrzebne. Pedał gazu tylko lekko muskałem nogą. Po plecach ściekał mi pot. Spływał też z czoła do oczu, ale nawet na chwilę nie odwróciłem głowy i cały czas wpatrywałem się w wodę. Wreszcie kontakt kół z podłożem wyraźnie się polepszył i samochód znowu zaczął mnie słuchać. Wyjechaliśmy na brzeg, opony zostawiły w przybrzeżnym bagienku głębokie bruzdy.

 

– Udało się – odetchnąłem z ulgą.

 

– Owszem. Brawo, młody człowieku. – Campbell spojrzał na mnie z uznaniem. – To była prawdziwa próba charakteru.

 

– Następnym razem trzeba od razu otworzyć drzwi, żeby do kabiny wciekło więcej wody i żebyśmy nabrali ciężaru – powiedziałem automatycznie pierwsze, co mi przyszło do głowy.

 

– Brzmi nieco dziwnie, ale chyba ma pan rację – zgodził się ze mną. Był przemoczony do kolan, tak samo zresztą jak ja.

 

– Możemy? – usłyszeliśmy głos Grimkova.

 

Radio i instalacja elektryczna działały, mimo że nie były specjalnie zabezpieczone na wypadek takiej przeprawy. Wspaniały wóz.

 

– Możecie, ale uważajcie, tam jest naprawdę głęboko – ostrzegłem.

 

Drugi defender do połowy drogi radził sobie o wiele lepiej niż my, prawdopodobnie ze względu na większe obciążenie ludźmi. Potem jednak zupełnie niespodziewanie lina się napięła – coś ją ciągnęło wraz z nurtem rzeki. Samochód obsunął się, woda częściowo zakryła maskę.

 

– Uważajcie! – krzyknąłem, mimo że nie bardzo wiedziałem, co się dzieje.

 

– Coś nas trzyma i ciągnie za sobą!

 

Krzyk z radia zmieszał się ze skrzekiem mknącym ponad powierzchnią wody. Już wiedzieliśmy, co było nie tak – jaszczur, który płynął spokojnie z prądem, zaczepił się o linę i teraz chciał ją zerwać. W trakcie szamotaniny uniósł się nad wodę – widziałem wyraźnie kilkumetrowy grzbiet, ostre grzebienie z wielkich łusek. Głowa i ogon cały czas znajdowały się pod wodą.

 

Z powodu szarpaniny defender zaczął się trząść, a potem pomału osuwać po bagnistym brzegu w głąb rzeki. Campbell bez zastanowienia wyskoczył z samochodu i przymierzył. Wystrzelił w stronę potwora dwa razy.

 

– Odczepcie się! Odczepcie! – krzyczałem.

 

Defendera zniosło już o kilka metrów, woda sięgała drzwi.

 

Grimkov wysiadł i ruszył w stronę maski, walcząc z nurtem. Nagle pod powierzchnią wody dostrzegłem ruch. Kawałek dalej wynurzył się z rzeki potężny pysk o długości dorosłego mężczyzny, w którym zmieściłoby się trzech dorosłych ludzi.

 

Kolejne strzały, Campbella wspierali już Martinez i Jan Petr, pozostali nie mieli jak. Zwierzę zaparło się o dno i dalej wciągało land rovery do wody. Teraz widziałem olbrzyma niemal w całej okazałości – porównanie do autobusu nie było przesadzone.

 

Otworzyłem skrzynię z narzędziami i wyciągnąłem siekierę. Grimkov bezskutecznie mocował się z mechanizmem wyciągarki, który znikł pod wodą, a maksymalnie napięta lina niebezpiecznie trzeszczała.

 

Odbezpieczywszy zatrzask haku, starałem się uderzeniami od spodu ściągnąć z niego linę.

 

Zwierzę podniosło się jeszcze wyżej. Ogromny ogon biczował powierzchnię rzeki, woda rozbryzgiwała się jak przy eksplozji granatów. Jeszcze jedno uderzenie siekierą od dołu, oczko na końcu liny w końcu zeskoczyło z haka i pod wpływem ogromnego napięcia lina natychmiast zniknęła pod wodą.

 

Po przeraźliwych zgrzytach napiętego i przeciążonego żelaza zapanowała cisza. Rzeka uspokoiła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Staliśmy jak skamieniali, oddzieleni od siebie dwudziestometrowym pasem wody. Dwadzieścia metrów – niewiele brakowało, żeby te dwadzieścia metrów oznaczało śmierć. Jako pierwszy z szoku otrząsnął się Grimkov. Usiadł za kierownicą i ruszył w naszą stronę. Silnik na szczęście przez cały ten czas pracował. Dojechali do nas bez żadnych problemów.

 

Przez chwilę wszyscy na siebie patrzyliśmy – trupio blade twarze, palce kurczowo zaciśnięte na broni. Na broni, która okazała się nic nie warta. W miarę, jak opadała adrenalina, coraz bardziej się bałem. Wydawało mi się, że sobie z tym nie poradzę. Żeby o tym nie myśleć, umocowałem linę, usiadłem za kierownicą i razem z lordem Campbellem ruszyłem w dalszą drogę.

 

Jazda była dość uciążliwa, ale uniknęliśmy kolejnych problemów i niespodzianek – jeśli pominąć fakt, że ciśnienie skoczyło mi mniej więcej do dwustu i tylko o włos uniknąłem zawału.

 

– Co to był za potwór? Jakiś groźny zaur – odezwał się Jan Petr, kiedy zrobiliśmy postój i jak jeden mąż, bez wcześniejszych ustaleń usiedliśmy na nagrzanym piasku. Wyczerpani spoglądaliśmy na niemal nieruchomą taflę wody.

 

Nagle wydałem się sobie mały, nieistotny i bezbronny. Defendery, nasze mobilne bastiony, nasze stalowe rumaki okazały się złomem w starciu ze straszydłami mezozoiku. Po chwili zorientowałem się, że nie tylko mnie drżą ręce, choć przecież zażegnaliśmy niebezpieczeństwo. Ja mogłem to tłumaczyć wysiłkiem fizycznym. Fakt, że potrafiłem cokolwiek w tej sytuacji zrobić, był dla mnie niezwykle sprzyjający. Nie chciałbym bezczynnie siedzieć w drugim defenderze i czekać na rozwój wypadków, na które nie miałem najmniejszego wpływu.

 

– A zatem cóż to był za potwór? – Palfrey powtórzył pytanie Jana Petra z wyraźną ulgą. – Jak już wspominałem, znamy kilka rodzajów płazów, które pasowałyby do opisu. Nie są to dinozaury, laicy często je mylą. Za mało jednak widziałem, żebym mógł stwierdzić coś ze stuprocentową pewnością. Osobiście stawiałbym na deinozucha, powszechnie znanego jako „zabójca dinozaurów”, chociaż wydawało mi się, że jego czasy miały dopiero nadejść. Ale luki w faktografii paleontologicznej są ciągle zbyt duże i to może być po prostu jakiś ogromny gad, nieznany współczesnej nauce.

 

Palfrey mówił bez zająknięcia, ale ważył każde słowo. Natomiast Wirgan tracił nad sobą panowanie i robił się coraz bardziej blady. Miałem wrażenie, że wynika to z poczucia bezradności, bo zwykle los swój i wszystkich ludzi wokół trzymał we własnych rękach. Przynajmniej w czasie polowania, chociaż z drugiej strony dla niego całe życie było jednym wielkim polowaniem. Z zaskoczeniem zauważyłem, że kiedy zacząłem się zastanawiać nad różnymi rzeczami, przestały mi drżeć ręce. A może w ogóle się nie bałem, a przyczynę nerwowej reakcji stanowił niedobór cukru we krwi? Gdyby tak wymazać z pamięci kilka ostatnich chwil, może nawet bym w to uwierzył…

 

– Czyli pan to wszystko wiedział, a mimo to pozwolił, żebyśmy wjechali do rzeki? – nie wytrzymał Wirgan. – Największy krokodyl naszych czasów ma mniej więcej osiem metrów długości i waży jedenaście cetnarów. Myślałem, że pan nas tylko zabawia jakimiś akademickimi dyrdymałami!

 

– Jestem tylko przemądrzałym doktorkiem, panie Wirgan – odpowiedział od razu Palfrey – ale jednocześnie profesjonalistą, i dlatego nie mam w zwyczaju podawać niepotwierdzonych naukowo hipotez jako faktów. Jeśli mówię, że deinozuch osiąga długość do dwunastu, a czasami nawet piętnastu metrów, to opieram wiedzę wyłącznie na znaleziskach kostnych. Nie zajmuję się powiększaniem zasobów paleontologicznych o fałszywe eksponaty, jak na przykład robią to niektórzy myśliwi.

 

Wirgan był już gotów do skoku, ale Alice położyła mu dłoń na ramieniu. Z jakiegoś głupiego powodu sprowokował mnie ten gest i postanowiłem włączyć się do dyskusji.

 

– No, chyba czas ruszać w drogę – rzuciłem i wstałem. – Teraz już wiemy, że łączenie dżipów liną bywa niebezpieczne i powinniśmy wyciągnąć z tego naukę. Będziemy potrzebowali doświadczonych strzelców na obu końcach liny, w razie gdyby komuś zadrżała ręka. – Spojrzałem wymownie na Wirgana, który trząsł się ze wściekłości. – Nigdy nie wiadomo, kiedy się pojawi kolejny deinozuch czi inne zwierzę, które jednemu ze strzelców wyda się zbyt ciężkie.

 

Wirgan zostawił broń w dżipie, więc nie mógł mnie zastrzelić, ale jego spojrzenie prawie wystarczyło, by przebić mnie na wylot. O dziwo w ogóle mi to jednak nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie – pomagało wziąć się w garść po przeżytym stresie. Nagle poczułem się wspaniale – przerośnięty czy nieprzerośnięty krokodyl, co za różnica.

 

Wsiadłem do samochodu. Przez chwilę siłowałem się z kluczykiem w stacyjce – szlag, przecież w defenderze przekręca się w drugą stronę!

 

Do dżipa podszedł Jan Petr.

 

– Nigdy bym nie przypuszczał, że taki z ciebie chojrak. Lepiej uważaj, rozwścieczyłeś Henry’ego bardziej, niż ci się wydaje. Dwa strzały w pysk już raczej nie załatwią sprawy.

 

– A czemu zawdzięczam taką troskę? – zapytałem, kiedy silnik wreszcie zapalił.

 

– Chciałbym, żebyście mieli równe szanse – powiedział Jan Petr i dziwnie się przy tym uśmiechnął.

 

– OK. Będę uważał, obiecuję.

Grimkov też zapalił samochód i Jan Petr szybko wskoczył na swoje miejsce. Znowu jako pierwszy ruszyłem ja. Doświadczony łowca stwierdził zapewne, że rozumiem się i z wozem i terenem dużo lepiej od niego. Nie wiedziałem tylko, czy mam się z tego cieszyć, czy jeszcze bardziej bać. 

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za udostępnienie fragmentu do publikacji. 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...