"Eremanta" - fragment

Autor: Joanna Skalska Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 01-04-2010 08:17 ()


 

 

Od samego początku centrum imprezy znajdowało się w wielkim salonie na parterze. Wspominano inne spotkanie, w którym brała udział większość zgromadzonych, zdaje się, wyjątkowo udane. Padały imiona: Łukasz, Kuba, Michał, Ewa, Agnieszka, zaraz potem rekordy wypitych piw. Marcin rozsiadł się w fotelu na środku pokoju i kiwał głową. Ożywił się, gdy rozmowa zeszła na pracę.

—   W tej fabryce śmierdzi i śmierdzi — skarżyła się wymalowana blondynka. — Stoję, nadziewam to mięso na patyki i prawie mdleję od tego smrodu.

—   No tak, szaszłyki — westchnął ktoś inny. — Barbekju sizon.

—   Trzeba coś z tym zrobić, powiadomić inspekcję pracy — odezwał się Marcin.

—   A właściwie co tak śmierdzi? — zainteresował się ten od barbekju sizon.

—   Mięso.

—   Aha...

—   Najgorzej śmierdzą ryby — tonem eksperta oznajmił ktoś z boku.

—   Eee tam, ryby... Hindusi! — zaprotestował krótko ostrzyżony, rudawy chłopak. — Hindusi, Pakistańczycy, Bangla..., ci z Bangladeszu. Jak mi taki wejdzie do autobusu, choćbym miał zamknięte oczy, od razu rozpoznam.

—   Kary. Jedzą dużo kary, to śmierdzą.

—   Jakie kary? Nie myją się!

—   I nie rozumieją — pieklił się dalej rudy. — Mówię takiej cenę biletu, a ta nic, tylko się gapi. Łan serti, powtarzam, i znowu nic. A ja mam rozkład i na następnym przystanku muszę być za cztery minuty, inaczej menedżer znowu mnie na rozmowę weźmie. Więc mówię takiej: autobus to nie kino, tu się jeździ, nie patrzy. Noł sinema!

—   Ha, ha! — Śmiech rozniósł się po całym pokoju.

—   Jak menedżer będzie się znowu czepiał, daj znać — powiedział Marcin. — Pogadam z nim, bezproblemowo.

—   Hindusi to małe piwo — oznajmiła jedna z kuzynek Sylwii. — Najwredniejsi są Murzyni, jak Kler.

—   Agata sprząta w firmie Kler — wyjaśniła Sylwia.

Reszta towarzystwa pokiwała głowami z taką miną, jakby wredota Clare była im znana aż za dobrze.

—   Chwili spokoju nie mam — żaliła się Agata. — Chodzi za mną jak pies, w każdy kąt zajrzy, ale sama niczego nie sprzątnie, nawet się nie schyli. Tylko palec wystawi i mówi: hir, hir. I tak przez cały dzień.

—   Ona nie ma do tego prawa — pocieszał Marcin. — Każdemu przysługują przerwy w pracy. Jeśli chcesz, zamienię z nią na ten temat parę słów.

Magda ledwo słuchała. Nikt się nią specjalnie nie interesował, można było odnieść wrażenie, że gospodarzem imprezy był Marcin, nie tylko służący radą w sprawie każdego nieszczęścia, niesprawiedliwości czy kataklizmu, ale również rozdający drinki i częstujący czipsami.

 —   A ty? Co właściwie tu robisz?

Zanim zorientowała się, że pytanie było skierowane do niej, Marcin wyręczył ją w odpowiedzi.

—    Jak to co? Pilnuje tego domu. — Rozsiadł się wygodniej w fotelu i wskazał na ściany salonu, jakby prezentował swoją własność. — Stary Sławiński sprowadził ją specjalnie z Polski, jakby nikt spośród siedmiuset tysięcy Polaków w Londynie nie nadawał się do pilnowania jego posiadłości. To chyba najlepiej pokazuje, że tacy jak on, cała ta stara emigracja, ma nas głęboko w dupie. Ja się czuję osobiście urażony. I to dużo bardziej niż wtedy, kiedy odmówił podpisu pod podaniem o grant do kansilu. Pamiętacie? Chciałem założyć klub polski. W dzień kawiarenka internetowa i punkt kontaktowy dla nowo przybyłych, wieczorem bar. Ale kulturalnie. Żeby po pracy spotkać się przy piwie we własnym gronie albo urządzić imprezę imieninową. Myślałem, że kasę na rozkręcenie dostanę z urzędu miasta, oni każdego roku rozdają tysiące funtów na multikalczeral soszial integrejszon. Napisałem wniosek i myślę sobie, że przydałby mi się podpis kogoś takiego jak Sławiński. Profesor, tyle lat tu już siedzi, ludzie go znają... Ale on powiedział, że klub polski to żadna integracja i że nie podpisze. Pieniędzy oczywiście nie dostałem.

Marcin był wyraźnie wzburzony, jego obuta w masywny traper stopa szorowała po podłodze.

Sylwia popatrzyła na Magdę, jakby to ona osobiście odmówiła Marcinowi dotacji.

—    No, ale Magda nie jest przecież winna, że jej pracodawca ma nas za głupich ciołków ze wsi, którzy nie pasują do jego salonów. — Chłopak roześmiał się, rozluźnił i tylko jego but wciąż jeździł po miękkim dywanie. Później Magda musiała przesunąć fotel, żeby ukryć zmechacony kawałek.

—    A w Polsce? Co tam robiłaś? — zapytała Sylwia, już przyjaźnie, jakby próbując się zrehabilitować.

Magda zawahała się. Tak jak kiedyś wśród znajomych Kaśki, doktorantów i pracowników uniwersytetu, tak i teraz, między sprzątaczkami, murarzami, kierowcami i tymi na zmywaku, wspominając o Horyzontach, czuła się nieswojo. Choć zupełnie z innych powodów.

—    Pracowałam w administracji w biurze podróży — powiedziała wreszcie.

—    Wyrzucili cię. — Ktoś ni to zapytał, ni to oznajmił współczująco.

Magda jeszcze bardziej skuliła się na krześle. Jak przyznać się tym, których nikt w Polsce nie chciał, których niedawno zwolniono albo którzy od lat kiblowali na bezrobociu i z każdym poniedziałkiem zaznaczali coraz mniej kółek wśród ogłoszeń lokalnej „Gazety Praca”? Jak im powiedzieć, że sama zrezygnowała, właściwie bez powodu, bo praca była zupełnie w porządku i wcale nie najgorzej płatna.

Choć nie, powód istniał. Agnieszka Zawadzka, magister iberystyki mogąca się również pochwalić licencjatem z turystyki i udokumentowaną certyfikatami znajomością angielskiego. Nowa pilotka w Horyzontach.

Kiedy Magda dowiedziała się, że jej biuro poszukuje hiszpańskojęzycznego przewodnika, pomyślała, że wreszcie nadeszła chwila, na którą tak długo czekała. Jako pierwsza złożyła swoje CV i list motywacyjny – zapukała do gabinetu dyrektora i po prostu położyła je na jego biurku. Szczepaniak spojrzał w papiery, uśmiechnął się, ale nic nie powiedział, więc ona, również bez słowa, wróciła na swoje miejsce do recepcji, gdzie hałasował faks i terkotał telefon. Już niedługo, pomyślała wtedy.

A potem zaczęły napływać kolejne podania. Jak każda poczta, najpierw przechodziły przez jej ręce. Wyjmowała je z kopert i zanim przekazywała Szczepaniakowi, ukradkiem spoglądała w przechwałki konkurentów. Ale jeszcze niczego nie rozumiała. Prawda nie dotarła do niej nawet wtedy, kiedy poproszono ją, by zadzwoniła do wybranych kandydatów i zaprosiła ich na rozmowę. Jestem zawsze na miejscu, pomyślała, patrząc na listę. Do mnie nie trzeba dzwonić.

Zrozumiała, kiedy zobaczyła, jak po skończonym spotkaniu dyrektor odprowadza do drzwi jedną z kandydatek. Uścisnęli sobie dłonie.

—    Do zobaczenia w poniedziałek, pani Agnieszko.

W drodze powrotnej do gabinetu przystanął przy jej biurku.

—    Pani Magdo, jest pani dla nas bezcenna. — oznajmił, może nawet trochę zakłopotany. — Biuro po prostu nie może sobie pozwolić na utratę takiej sekretarki.

Rezygnację napisała jeszcze tego samego popołudnia.

Praca sekretarki miała być dla Magdy tylko przejściowym etapem, który doprowadzi ją do innych, bardziej ekscytujących zajęć. Jakich? Nie była już pewna. Kiedyś myślała, że do stanowiska pilota wycieczek, ale przekonała się, że na jej drodze stoją tacy jak Zawadzka, wykształceni, po studiach, z certyfikatami. Teraz marzyła o zostaniu tłumaczką, wciąż pozostając wierna swojej jedynej prawdziwej fascynacji – językowi hiszpańskiemu.

Do tej pory nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że nie dostała się na iberystykę. Z pisemnej części wyszła zadowolona, ale kiedy kilka dni później zobaczyła wyniki, poczuła, jakby ktoś z całej siły uderzył ją w policzek. Cała pewność siebie wyparowała i podczas ustnego egzaminu zdołała wydukać tylko kilka nieskładnych zdań. Trója z pisemnego i kilka zdań – to wszystko po latach nauki i ciułania kieszonkowego, by opłacić kolejne dodatkowe konwersacje, latach zajeżdżania Kasprzaka, za którym wiernie i wciąż od nowa powtarzała: „El cielo se nublará” i „¿En qué ventanilla puedo comprar sellos?”. Jak to się mogło stać? „¿Cómo podría ser de?”.

Ale czy te jej wielkie dramaty, dla niej największe, oblany egzamin, brak awansu, mogły się równać z wydarzeniami, które skłoniły tych ludzi – Magda popatrzyła na wymalowane twarze Sylwii i jej kuzynek, na zacięte rysy rudego kierowcy i innych, wciąż nieznanych jej z imienia mężczyzn – do przyjazdu tutaj? Rozpoczęcia wszystkiego od zera?

Na wszelki wypadek nie tłumaczyła niczego i kiwnęła potakująco głową. Tak, wylali ją na zbity pysk. I zaraz zgarnęła ze stołu kilka pustych butelek, uciekając przed koniecznością dalszych wyjaśnień. Zaniosła je do kuchni i wrzuciła do kosza.

Odczekała kilkanaście minut, a kiedy wróciła do pokoju, natychmiast zorientowała się, że podczas jej nieobecności rozmowa zeszła na nowe tory. Na środku pokoju stał teraz chłopak, zupełnie jej nieznany, ale ewidentnie zaprzyjaźniony z pozostałymi osobami. W jednej ręce przytrzymywał zadartą pod szyję koszulkę, drugą wskazywał obnażony bok.

—   ... i czasem, mówię wam, jak mnie tu zakłuje, to normalnie nie wiem, co ze sobą zrobić.

—   Musisz umówić się na wizytę do doktora Wilczura — poradził Marcin, wciąż rozparty na skórzanym fotelu Sławińskich.

—   Do kogo? — zapytał chłopak, wreszcie opuszczając koszulkę.

—   No co ty, Andrzej, wczoraj się urodziłeś? — zaśmiała się Sylwia. — Cały Londyn zna Wilczura.

—   Ale ja nie znam. Jak się do niego dostać?

—   Trzeba zadzwonić na Taksi Dajrekt i zamówić kurs o długości zależącej od choroby. Jeśli kogoś boli gardło, niech jedzie cztery przecznice, a jeśli podejrzewa arytmię serca, niech lepiej zamówi kurs do Łimbledonu. Tobie powinna wystarczyć rundka po centrum, powiedzmy od stacji metra Iling Brodwej do Szeperds Busz. Tylko koniecznie poproś, żeby kierowcą był Grzywacz, żaden inny, tylko Grzywacz. Jak taryfa podjedzie, wsiadasz i z marszu, oczywiście po naszemu, mówisz, co ci dolega. Grzywacz cię wyleczy.

Andrzej niepewnie popatrzył na Sylwię.

—   On u nas był prawdziwym lekarzem — wyjaśniała cierpliwie dziewczyna. — W dużym państwowym szpitalu w Bydgoszczy. Tutaj załapał się na taksiarza, ale przecież przysięgę lekarską złożył, cierpiącym pomoc nieść obiecał i ta obietnica obowiązuje wszędzie, nawet za kółkiem bryki z Taksi Dajrekt. Więc choć wścieka się i klnie jak trzeba, albo zaczyna udawać głuchego, zawsze w końcu się łamie i leczy. Czasem nawet zatrzyma się na parkingu po drodze i osłucha pasażera albo w gardło mu zajrzy. Tylko trzeba odpowiednio dobrać długość kursu, żeby opowiedzieć o wszystkich objawach, no i żeby doktorowi zdążyła złość przejść. Z trasy cię nie wyrzuci, boby go zaraz wylali, ale jeśli dojedziesz na miejsce przed diagnozą… — Sylwia machnęła ręką — Zapomnij... Skasuje cię za licznik i słowa dobrego nie powie. Jeszcze będziesz uciekał, żeby ci przez stopy kołami nie przejechał.

—   Od Iling Brodwej do Szeperds Busz? — upewnił się Andrzej.

Sylwia przytaknęła.

—   I pamiętaj, jak już wsiądziesz do taksówki, zwracaj się do niego panie doktorze Grzywacz. Wszyscy mówią Wilczur, ale tylko za jego plecami.

Magda zajęła z powrotem swoje miejsce w kącie i słuchała dalszych narzekań na migreny, wzdęcia oraz nieregularne krwawienia. Od czasu do czasu ten ponury obraz stanu zdrowia emigracji rozjaśniały opowieści o cudach doktora Wilczura. Znów nikt nie zwracał uwagi na gospodynię i dopiero pytanie o duchy na nowo włączyło ją do rozmowy, ale i to tylko na chwilę, bo zaraz wszyscy skoncentrowali się na Sylwii i magicznym kręgu.

—   Więc mówisz, że nie ma jednej formuły? — dopytywał się Marcin.

—   Pewnie, że nie. Wystarczy zapytać o krążące w pobliżu duchy. Nie trzeba wypowiadać żadnych zaklęć. To byli kiedyś zwykli ludzie. Zrozumieją — zapewniła Sylwia.

—   No dobra… Może być fajnie — Marcin zaczął zdejmować ze stołu szklanki i butelki.

—   Co robisz? — Sylwia złapała chłopaka za ramię. — Ten stół na nic się nie przyda. Potrzebujemy okrągłego.

W głowie Magdy zapaliło się czerwone światło.

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Powergraph za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...