Finał w stylu Marvela - recenzja komiksu „Avengers: Disassembled"

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 30-03-2010 21:26 ()


Zaczęło się trywialnie… Jak wspominał Stan Lee (czy jak kto woli – Stanley Lieber) w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych bogini Fortuna wyraźnie sprzyjała kierowanemu przezeń wydawnictwu Marvel. Cokolwiek wyszło spod jego pióra oraz desek kreślarskich wspomagających go grafików (m.in. Steve’a Ditko, Gene’a Colana, Billa Everetta, a zwłaszcza Jacka Kirby’ego) z miejsca stawało się obiektem pożądania dla złaknionych superbohaterskich fabuł dzieciaków.

Publikacja w listopadzie 1961 roku premierowego epizodu „Fantastic Four” dała początek dobrej passie Domu Pomysłów, która w gruncie rzeczy trwa po dzień dzisiejszy. Dotychczasowi „gospodarze” magazynów pokroju „Tales of Suspense” czy „Journey Into Mystery”, monstra o tak wdzięcznych nazwach jak Orrgo, Colossus czy Klagg, musiały ustąpić miejsca zupełnie nowej generacji herosów. Zarówno Thor, Iron Man, a zwłaszcza „Bohater z Sąsiedztwa” (chyba nie trzeba wspominać o kim mowa…) poprzez swe słabostki, życiowe problemy, oraz umiejscowienie ich „baz operacyjnych” na terenie realnie istniejących miast (zwłaszcza Nowego Jorku) stali się znacznie bardziej „uchwytni” percepcji ówczesnych nastolatków, a tym samym bardziej bliscy ich sercom niż superbohaterowie spod szyldu National Comics (współcześnie znanego jako DC). Znalazło to swój przejaw w sukcesywnym zwiększaniu zamówień ze strony dystrybutorów oraz rosnącej rzeszy młodocianych fanów tytułów sygnowanych logo Marvela. Jeśli wierzyć słowom przywoływanego chwilę temu Stana Lee, popyt drastycznie przerósł jego oczekiwania.

Nic dziwnego, że w obliczu ciężkiej kasy, zarówno on jak i zaangażowani przezeń graficy, dwoili się i troili, aby podołać nadarzającej się koniunkturze. Mimo rozrostu kreowanego przez nich uniwersum czytelnicy wciąż gotowi byli nabywać więcej. Stąd pomysł by osobników „brylujących” w oddzielnych magazynach skomasować w kolejnym, wypada uznać za swoiste remedium na zapotrzebowanie rynku. Tym samym we wrześniu (faktycznie w lipcu) 1963 roku Iron Man, Thor, Hulk oraz Ant Man i Wasp, pomimo solowych występów w innych tytułach Marvela, mieli okazje połączyć swe siły dla powstrzymania złowrogich (jak zawsze…) machinacji nordyckiego boga oszustwa, Lokiego. Współpraca okazała się na tyle skuteczna, że fani tych postaci mogli regularnie emocjonować się ich wspólnymi poczynaniami początkowo co dwa, a już po niecałym roku (od lipca 1964) – co miesiąc. „Avengers”, bo taki tytuł nosił ów magazyn, prędko znalazł się w czołówce najpopularniejszych pozycji wspomnianego wydawcy. Jak czas pokazał ów stan rzeczy miał trwać przez całe dekady. W międzyczasie przez szeregi formacji przewinęły się dziesiątki osobowości, których samo wymienieni wystarczyłoby na osobny tekst. Cykl dorobił się również serii „odpryskowych” (m.in. „Avengers West Coast”), a co popularniejsi „Mściciele” doczekali się solowych miesięczników („Wonder Man”, „Quasar”). Restart serii w ramach projektu „Heroes Reborn” (w roku 1996-1997) okazała się chwilowym zabiegiem na rzecz wzmożenia zainteresowania Avengersami, zmagających się wówczas już nie tylko ze Skrullami, Ultronem czy Nebulą, ale też ofensywą konkurencyjnego Image Comics. Mimo tzw. „przejściowych trudności” (zwłaszcza w kontekście bankructwa Marvela na przełomie 1998 i 1999 roku) mało kto spodziewał się, że przeszło czterdziestoletnia odyseja tej grupy doczeka się swego finału.

A jednak, latem 2004 roku decydenci wydawnictwa zdecydowali się na ów ryzykowny krok, co w perspektywie kolejnych lat okazało się posunięciem nadspodziewanie korzystnym. Ale po kolei …

Tuż przed celebracją pięćsetnego epizodu serii jej wiernym fanom zafundowano „szok kontrolowany”, o którym nie omieszkano powiadomić (zareklamować) na łamach czasopism branżowych takich jak „Previev” czy „Wizard”, jak również serwisów internetowych specjalizujących się w tematyce komiksowej. „Mściciele” stanęli w obliczu bezprecedensowego w ich dziejach kryzysu przy którym „Operacja: Galaktyczna Burza” czy „Rękawica Nieskończoności” miały jawić się niczym uczniowski trening. Pobrzmiewa oklepanie, a przy okazji tanią pompatycznością? Zapewne. Niemniej nazwisko zaangażowanego w ów projekt scenarzysty budziło niemałe nadzieje. Brian Michael Bendis, autor sukcesu „Ultimate Spider-Mana” rokował jak najlepiej dla tej inicjatywy. I jak czas pokazał nie zawiódł pokładanego w nim zaufania.

Ciąg feralnych wydarzeń wiodących w prostej linii do rozpadu grupy inicjuje pojawienie się przed nowojorską siedzibą Avengers zombie niegdysiejszego przedstawiciela tej formacji – Jacka of Hearts. Budynek, którego nie udało się zdobyć nawet naczelnemu „nemezis” „Mścicieli”, Ultronowi, niszczy eksplozja, a na jego gruzach ląduje desant szturmowców rodem z imperium Kree. Równolegle Tony Stark robi z siebie pośmiewisko na forum ONZ tracąc tym samym stanowisko szefa Departamentu Obrony. Czy może być gorzej? Oczywiście, bowiem to tylko wstęp do poważniejszych zawirowań zaistniałych wokół Wandy Maximoff znanej szerzej jako Scarlet Witch. To z kolei staje się przyczynkiem do wciągnięcia w tok fabuły niemal wszystkich niegdysiejszych członków drużyny oraz jej sojuszników ze szczególnym uwzględnieniem Doktora Strange’a. Jak niemal zawsze w takich przypadkach to właśnie on jako jedyny domyśla się właściwego biegu spraw i stąd wraz z przybyciem rzeczonego akcja wyraźnie nabiera tempa. A to jedynie wstęp do rozleglejszych i nie mniej wstrząsających wydarzeń. W tle da się już odczuć zwiastuny „House of M”…

Trzeba przyznać, że Bendis z rzadko spotykaną umiejętnością potrafi generować atmosferę zagrożenia. Narastające napięcie pogłębiają pytania o zdarzenia, które zdają się nie mieć logicznego uzasadnienia. Odgrywające tu kluczowe role osobowości takie jak Captain America, Hawkeye czy znakomicie ujęta Scarlet Witch przekonują autentycznością swych motywacji. Na rozwiązanie licznych wątków zaistniałych w długich dziejach serii rzecz jasna nie ma tu co liczyć. Wręcz przeciwnie; to nie koniec, a nowy początek. Typowe zagranie w stylu Marvela, a z marketingowego punktu widzenia w pełni uzasadnione. I bardzo dobrze, bo piszący te słowa (i zapewne jeszcze „kilka” innych osób na tej planecie) raczej nie wykazałby entuzjazmu w obliczu ostatecznego zakończenia dziejów „Mścicieli”…

Ilustracyjną stronę przedsięwzięcia wziął na siebie David Finch, efektowny, choć raczej nie wybitny rzemieślnik. Skróty perspektywiczne czy anatomia ukazywanych postaci zdradza niedostatki warsztatu wspomnianego oraz piętno niegdysiejszej współpracy ze studiem Top Cow, gdzie celowano w takiej właśnie stylistyce. Szczególnie wyraźnie widać to w zestawieniu z rysunkami chociażby Steve’a Eptinga również zawartymi w niniejszym tomie. Finch zdaje się mieć także problem z umiejętnym kadrowaniem oraz komponowaniem układu samej planszy. Mimo wszystko im dalej zagłębiamy się w lekturze, tym mniej doskwierają wspomniane mankamenty. Posępna kolorystyka autorstwa Franka D’Armaty idealnie wpisuje się w, co tu kryć, eschatologiczną wymowę fabuły.

Efekt? Wzrost popularności „Mścicieli” w stopniu dawno już niespotykanym. Zaowocowało to nie tylko bestsellerowymi seriami pokroju „New Avengers” czy „Dark Avengers”, ale też zdeklasowaniem marvelowskich mutantów. Ten stan rzeczy trwa do dziś i wiele wskazuje, że na tym nie koniec. Tym bardziej, że realizowane z godną pochwały konsekwencją adaptacje filmowe „Hulka” czy „Iron Mana”, a niebawem także „Captaina America” oraz „Thora”, prowadzą nas wprost do obrazu z udziałem Avengers. A to z pewnością nie tylko wzmoży apetyt obecnych fanów, ale też skłoni do zainteresowania tą grupą również spore grono zupełnie nowych entuzjastów.

Za sprawą wydawnictwa „Mucha” także polscy czytelnicy mają okazję zapoznać się z tą opowieścią, bowiem jej spolszczona wersja trafiła do dystrybucji w lutym 2010 roku. Czas pokaże, czy ów tytuł zostanie u nas na tyle przychylnie przyjęty, by duński wydawca skłonny był zaprezentować nam nie tylko „New Avengers”, ale też serie pokrewne temuż cyklowi.

Publikacja „Avengers Disassembled” na naszym rynku warta jest odnotowania również z jeszcze jednego względu. Oto po raz pierwszy spolszczono drobny fragment ogromnego dorobku Jacka Kirby’ego, którego wkładu dla rozwoju gatunku nie sposób przecenić. Zawarte tu trzy plansze pochodzące z „Avengers vol.1” nr 16 (maj 1965 roku) to rarytas dla wielbicieli klasycznych komiksów Marvela. To zresztą nie jedyny zasłużony kreator komiksów, którego efekt prac wkomponowano w ów projekt. Bowiem do jego współtworzenia zaproszono m.in. Neala Adamsa („Green Lantern/Green Arrow”), George’a Pereza („Wonder Woman vol.2”) czy Steve’a Eptinga („Captain America vol.5”), którzy w przeszłości korzystnie odznaczyli się przy pracy nad perypetiami „Mścicieli”.

Jakość polskiego wydania tylko nieznacznie ustępuje oryginałowi. Brak kilkunastu stron w porównaniu z amerykańską edycją oraz nieliczne literówki nie przysłaniają ogólnego odczucia wysokich standardów edytorskich. Całość uzupełnia wstęp Tomasza Sidorkiewicza przywołujący skojarzenia z przedmowami Arka Wróblewskiego w dobie świetności „Mega Marvel”. Trochę szkoda, że TS nie rozpisał się nieco rozleglej, tym bardziej, że dysponuje on w tym zakresie ogromną erudycją. Reasumując – czekamy na więcej!

 

Tytuł: „Avengers Disassembled”

  • Scenariusz: Brian Michael Bendis
  • Szkic: David Finch
  • Tusz: Danny Miki
  • Kolor: Frank D’Armata
  • Okładka: David Finch
  • Wydawca: Mucha Comics
  • Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz 
  • Data publikacji: 02.2010 r.
  • Okładka: twarda
  • Druk: kolor
  • Papier: kredowy
  • Format: 190x280 mm 
  • Stron: 160
  • Cena: 65 zł

 

Pierwotnie opublikowano na kartach miesięcznika „Avengers” nr 500 – 503 oraz wydania specjalnego „Avengers Finale” (sierpień 2004-styczeń 2005 roku).


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...