Bohaterskie dziwolągi, czyli rzecz o "Doom Patrol"
Dodane: 23-03-2010 21:41 ()
„Najdziwniejsi z dziwnych” - tym oto sloganem zachęcano czytelników do nabycia osiemdziesiątego numeru dwumiesięcznika „My Greatest Adventure”, który trafił do dystrybucji w czerwcu 1963 roku. Ów moment dziejowy nie był szczególnie przyjazny tego typu magazynom, bowiem coraz większym zainteresowaniem młodej gawiedzi cieszyły się tytuły sprofilowane na konkretną postać, bądź też grupę superbohaterów. Antologie nowelek S-F czy „miękkich” horrorów stopniowo, acz sukcesywnie traciły swych dotychczasowych nabywców.
Wzmiankowany „My Greatest Adventure” nigdy nie należał do szczególnie „wziętych” magazynów z oferty wydawnictwa National Comics (obecnie jeden z głównych potentatów na amerykańskim rynku – DC Comics). Przez lata pozostawał w cieniu takich tytułów jak „House of Secrets” czy „House of Mystery”, które na wspomnianym etapie również miały się już nieco gorzej. Jak wspomina główny pomysłodawca „Doom Patrol”, Arnold Drake kurczące się dochody ze sprzedaży tegoż magazynu skłoniły zarząd firmy do podjęcia radykalnych kroków w celu ocalenia „My Greatest ...”
Drake vs. Lee
Środki służące temuż celowi być może do najoryginalniejszych nie należały, niemniej jak czas pokazał okazały się na tyle skuteczne, że ocaliły rynkowy byt wspomnianego magazynu. Scenarzysta nigdy zresztą nie zapierał się przed wskazaniem źródła swej inspiracji. Bowiem przedstawiciele tej nietypowej grupy to w gruncie rzeczy odkształcona wersja Fantastic Four, czwórki przyjaciół, których perypetie (debiut w listopadzie 1961 roku) walnie przyczyniły się do rozwoju pozostającego dotąd „na uboczu” wydawnictwa Marvel. W nadziei przynajmniej cząstkowego powtórzenia sukcesu Stana Lee i Jacka Kirby (twórców wspominanej grupy) Drake niejako sparafrazował ich zamysł dając tym samym początek formacji znanej jako Doom Patrol. Jej pierwotny skład również tworzyły cztery osobowości. Automaton (z czasem znany jako Robotman) to niegdysiejszy kierowca rajdowy Cliff Steele, który w trakcie zawodów uległ niemal śmiertelnemu wypadkowi. Za sprawą nowatorskich zabiegów chirurgicznych i zaawansowanej technologii jego ocalały z kolizji mózg umieszczono w cybernetycznym ciele, obdarowując go tym samym drugim życiem. Zdawałoby się, że wspomniany winien być zadowolony z takiego obrotu sytuacji. Nic z tych rzeczy, bowiem Steele nigdy nie pogodził się z utratą fizykalnej strony swego człowieczeństwa. Tym samym profil tej postaci odnajduje swój pierwowzór w postawie Bena Grimma (Thinga) z Fantastycznej Czwórki, który pomimo upływu niemal pół wieku od swego zaistnienia wciąż postrzega sam siebie jako kamienne monstrum. Larry Trainor, czy raczej Negative Man, to były pilot-oblatywacz prototypów myśliwców, który w skutek napromieniowania zyskał możliwość tworzenia przemieszczającego się z prędkością światła energetycznego sobowtóra. Analogie tej postaci z Human Torchem również są niemal z miejsca widoczne. Nieco mniej czytelnie rzec się ma z Ritą Farr (Elasti-Girl), zapomnianą gwiazdą Hollywood, do woli modulującą swoje rozmiary. Niemniej i ona znajduje swój odpowiednik w łagodzącej napięcia wewnątrz grupy Susan Storm (Invisible Girl).
Z kolei najbardziej interesująco jawi się pod tym względem lider Doom Patrol, Niles Caulder, bo choć podobnie jak Reed Richards (Mr Fantastic) dysponuje on zaawansowanym zapleczem technologicznym, a w pierwszym rzędzie biegłością intelektualną, to jednak wzbudza skojarzenia z zupełnie inną osobowością wykreowana przez duet Lee/Kirby. Mowa tu o profesorze Charlesie Xavierze, doskonale znanym polskim czytelnikom niegdyś bardzo u nas popularnych „X-Men”. Bowiem Caulder, podobnie jak mentor marvelowskich mutantów również przykuty jest do inwalidzkiego wózka, co nie przeszkadza mu całkiem nieźle radzić sobie w sytuacjach wymagających nie tylko główkowania. Zresztą sam zasadniczy motyw towarzyszący zarówno Doom Patrol jak i wszelkim drużynom wyrosłym na etosie X-Men – odrzucenie przez ogół społeczeństwa postrzegającego nietypowych herosów jako potencjalnie groźne zbiorowisko dziwolągów – jest co najmniej zastanawiający. Wszak obie grupy debiutowały w odstępie zaledwie kwartału (Doom Patrol w czerwcu, X-Men we wrześniu 1963 roku). Te aż nadto intrygujące podobieństwa do dziś dnia nie doczekały się satysfakcjonującego wyjaśnienia.
Dziwolągi kontratakują
Zaistnienie „Najdziwniejszych z Dziwnych” ogół czytelników odebrał z przychylnością, co ocaliło rynkowy byt „My Greatest Adventure”. Nie dość na tym już od marca 1964 roku magazyn zmienił tytuł na „The Doom Patrol”, co dosadnie świadczyło o pozytywnej recepcji nietypowych bohaterów. Nie był to może komercyjny hit, niemniej odmienny klimat serii sprawił, ze znalazło się wystarczająco sporo chętnych do jego nabywania. Robotman (z czasem najbardziej charakterystyczny przedstawiciel tej organizacji) i spółka nie mogli co prawda liczyć na tak znaczny poklask jak dajmy na to Justice League of America, niemniej wyglądało na to, że na trwale zakotwiczył się w czytelniczej świadomości. Zresztą Drake, wspomagany przez wywodzącego się z Włoch grafika Bruno Premianiego (postać interesująca sama w sobie) dbał, aby żywot wykreowanych przezeń postaci nie upływał zbyt sielankowo. Na ich drodze prędko zaroiło się od szubrawców skutecznie uprzykrzających im żywot. Wśród nich ze szczególną zaciętością „brylował” odziany w kuriozalny mundur Generał Immortus, diaboliczny geniusz oraz Bractwo Zła z najbardziej charakterystyczną Madame Rouge. W dziejach superbohaterskiego komiksu nie raz zdarzało się, że mniej udany heros (np. Luke „Powerman” Cage) „nadrabiał” galerią całkiem zgrabnie sprofilowanych oponentów. W przypadku Doom Patrol raczej trudno wskazać takie osobowości, bo wspomniani nie dorównywali swym odpowiednikom z Marvela takim jak charyzmatyczny Magneto czy Doctor Doom. Znamiennym wyjątkiem zdawał się jedynie Animal-Vegetable-Mineral-Man, trudna do okiełznania protomateryjna istota zmieniająca do woli swoją formę i stan skupienia. Budząca skojarzenia z późniejszym o niemal dwie dekady horrorem „Odmienne stany świadomości” zdawała się wyrastać ponad ówczesny standard wrażych postaci, co siłą rzeczy nie mogło być wówczas w pełni docenione. Do takiego stanu rzeczy przyczyniła się zapewne zbyt „dosłowna” stylistyka Premianiego, który mimo niekwestionowanego talentu chyba nie w pełni odnajdywał się w „trykocianej” konwencji. Bo o ile brawurowo radził sobie z ukazywaniem przedmiotów codziennego użytku, kostiumów, „z życia wziętych” pojazdów, o tyle obiekty czy osobowości wymagające wysilenia fantazji wypadały w jego wykonaniu jakby bez polotu. W tym kontekście ów twórca jawi się jako przeciwieństwo Jacka Kirby, który nie zawsze wychodził obronną ręką przy kreśleniu proporcji ludzi czy zwierząt, a i znajomość perspektywy wyraźnie kulała w jego pracach. Natomiast zaprojektowane przezeń akcesoria, uniformy czy futurystyczne urządzenia do dziś sprawiają wrażenie jedynych w swoim rodzaju.
Zbyt dziwni …
Tymczasem „Patrolowcy” niezmiennie stawali czoła coraz to nowym wyzwaniom z rzadka tylko współpracując z innymi herosami ich komiksowego uniwersum. Jeden z takich przypadków miał miejsce wiosną 1966 roku, gdy do spółki z grupa Chalengers of the Unknown podjęli się konfrontacji przeciw dwójce zmiennokształtnych nadistot. W międzyczasie okazjonalnie wspomagał ich Mento oraz Beast Boy, nastolatek zdolny do przeistaczania się w dowolne zwierze. Ów młodociany osobnik, znany też jako Changeling z organizacji Teen Titans swym zaistnieniem prawdopodobnie miał na celu przyciągniecie do tytułu nowych, a zarazem młodszych czytelników, którzy tym samym zyskaliby postać, z którą mogliby się utożsamić. Zapewne też próbowano tym sposobem złagodzić z gruntu ponurą atmosferę „The Doom Patrol”, co raczej (i na szczęście!) nie przyniosło spodziewanych efektów. Późniejszy twórca perypetii tej grupy, Grant Morrison, wspominał po latach, że klimat poświeconej im serii całkowicie mu nie odpowiadał, gdyż bohaterowie byli dlań zbyt dziwni. Zapewne ówczesny ogół czytelników w pełni podzielał to zdanie, co przejawiło się także w wynikach sprzedaży tegoż tytułu. Wraz z początkiem roku 1968 stało się jasne, że pięcioletnia odyseja nietypowych superbohaterów dobiegnie swego finału. I tak też się stało, bo jesienią wspomnianego roku do dystrybucji trafił ostatni, 121 zeszyt, tej serii. Zarząd National Comics dał twórcy podupadającego cyklu wolną rękę, z czego ten skwapliwie skorzystał. Pożegnał się z nimi w zaiste nietypowym jak na owe czasy stylu: Doom Patrol polegli w trakcie jednej ze swych misji. Nie dość na tym poświęcili się nie za losy świata czy ideały amerykańskiej demokracji, lecz by ocalić zapyziałą wioskę rybacką gdzieś w stanie Maine … Takiego finału nikt się nie spodziewał, przy czym wypada przyznać, że Arnold Drake nie tylko wyprzedził swoje czasy (któż wtedy myślał o uśmiercaniu superbohaterów…), ale też nadał temu wydarzeniu znamiona swoistej i na swój sposób zgorzkniałej ironii. Brak tu bowiem pompy z jaką żegnali się z tym światem herosi pokroju X-Men (niczym nie uchybiając znakomitym „The Dark Phoenix Saga” oraz „Fall of the Mutants”). Reasumując: to co stanowiło o ich wyjątkowości – odmienność i niepokojący nastrój – paradoksalnie odstręczyło od serii potencjalnych nabywców. Widać na podobne klimaty było po prostu za wcześnie. Tym samym Doom Patrol zdawałoby się na dobre przepadł w komiksowym niebycie. Na szczęście do czasu …
Chwytając się drugiej szansy
Wspomnienie nietypowych pogromców zła nie dawało spokoju co poniektórym redaktorom National/DC Comics. Przejawiło się to już w roku 1973, gdy do obiegu trafiły reprinty co ciekawszych historii z udziałem „Patrolowców” (m.in. numer 89, w którym debiutował Animal-Vegetable-Mineral-Man). Przyjęte bez zauważalnego entuzjazmu okazały się epizodycznym przedsięwzięciem. I tak by pewnie zostało gdyby nie inicjatywa Paula Kupperberga, scenarzysty, który do spółki z rysownikiem Joe Statonem ponownie „wprowadził” na komiksową scenę bohaterów Drake’a. Miało miejsce na łamach zasłużonego magazynu „Showcase” (nr 94) późnym latem 1977 roku. Twórczy duet uczynił to jednak w odmienionej, w ich mniemaniu adekwatnej dla ówczesnych wymogów formie. Z oryginalnego składu pozostawiono jedynie Robotmana modernizując przy tym jego wygląd. Resztę nowego składu tworzyli Tempest (Joshua Clay), Negative Woman (Valentina Vostok) i Arani Desai (Celsius). To właśnie ostatnia z wymienionych, swego czasu blisko powiązana z Caulderem (okazała się jego żoną) zainicjowała ponowne sformowanie grupy w obawie przed kolejnymi machinacjami Generała Immortusa. Nowy skład na własną serie musiał jeszcze sporo poczekać; stąd sygnalizowano ich obecność głównie na łamach magazynów typu „Secret Origins” czy „DC Comics Presents”.
Dopiero w październiku 1987 roku zadebiutował miesięcznik „Doom Patrol vol.2” rozpisywany przez – jakże by inaczej Paula Kupperberga. Formalną stronę przedsięwzięcia powierzono Steve’owi Lightle, a od numeru szóstego znanemu również u Polsce (głównie ze „Spider-Mana” i „The Punishera”) Erikowi Larsenowi. W pierwszych epizodach dało się jeszcze odczuć powiew niegdysiejszego, niesamowitego klimatu pierwowzoru, co przejawiło się m.in. poprzez nawiązania do treści serii z lat sześćdziesiątych. W kolejnych Kupperberg stopniowo wycofywał się z tej taktyki, czemu sprzyjał podpadający pod groteskę styl Larsena. Czytelnicy okazali się mało łaskawi, co rychło znalazło swój przejaw w mizernej sprzedaży tegoż tytułu. Nic w tym dziwnego, bowiem ówczesna inkarnacja Doom Patrol zatraciła swą pierwotną wymowę stając się jeszcze jednym produkcyjniakiem, czy wręcz nieudanym klonem „Justice League International” i „Suicide Squad vol.1”. Wiele wskazywało na nieuniknione zniknięcie tegoż tytuły z oferty wydawnictwa, ku czemu zresztą nadarzyła się doskonała okazja w postaci crossoveru „Invasion!”. W toku tegoż wydarzenia sześć pozaziemskich ras najechało Ziemię, przetrzebiając przy okazji szeregi co mniej fortunnych superbohaterów. Ofiarami agresji padli również członkowie Doom Patrol. Część z nich poległa; inni zaś poddani zostali hospitalizacji. Okładka osiemnastego zeszytu poświeconej im serii z dopiskiem „Doom Patrol są martwi !” była wystarczająco wymowna. Nic nie stało na przeszkodzie, by zakończyć publikacje ich dziejów. Przypadek sprawił, że tak się nie stało. Przypadek, któremu na imię „Grant Morrison”.
Era Morrisona
Ów ponoć wyjątkowo sympatyczny, a zarazem mało komunikatywny Szkot zawitał w ojczyźnie superbohaterów dzięki Karen Berger, nobliwej pani redaktor DC Comics, która w nie tak znowuż odległej Wielkiej Brytanii poszukiwała nowych talentów dla zatrudniającego ją wydawnictwa. Podczas jednego ze spotkań namówiła m.in. Morrisona, by ten podjął się rozpisywania fabuł na potrzeby amerykańskiego rynku. Zaowocowało to zaistnieniem serii „Animal Man” pierwotnie planowanej jedynie na cztery epizody. Świeże spojrzenie młodego i nieszablonowego twórcy okazało się na tyle nośne, że projektowana mini-seria już na etapie koncepcyjnym przeobraziła się w pełnowymiarowy, publikowany przez ponad sześć lat miesięcznik. Grantowi dane było rozpisać „tylko” dwadzieścia sześć odcinków „przypadków” Buddy’ego Bakera (czyli właśnie Animal Mana), co i tak wystarczyło by uznać je za przełomowe w dziejach konwencji superbohaterskiej. W chwili, gdy okazało się, że „szkocki nuworysz” mieści się w wyznaczonych terminach Paul Kupperberg wynegocjował, aby wraz z powierzeniem „Doom Patrol vol.2” Morrisonowi przyznać mu pełną swobodę twórczą. Ów skwapliwie skorzystał z tej niezbyt często nadarzającej się okazji, tym bardziej, że podobnie jak w przypadku Animal Mana, także i tu mógł dać upust pisarskiej pasji. Efekt przerósł najśmielsze oczekiwania zarówno zarządu wydawnictwa jak i czytelników. Morrison „zafundował” bowiem twór komiksowy jakiego dotąd po tamtej stronie Atlantyku nie widywano. Ale po kolei …
Datowany na luty 1989 roku dziewiętnasty epizod „Doom Patrol vol.2” ukazuje nam grupę w stanie niemal całkowitego rozkładu. Część z nich poległa w starciu z siłami inwazyjnymi wrażych kosmitów, inni zaś raczej nie przejawiają ochoty ku kontynuowaniu superbohaterskiego rzemiosła. Dotyczy to zwłaszcza Cliffa „Robotmana” Steele’a, który co prawda nie doznał szczególnych uszczerbków na swym cybernetycznym „ciele”; niemniej jego stan psychiczny pozostawia, delikatnie rzecz ujmując, wiele do życzenia. Zadania wydobycia go z głębokiej depresji podjął się Will Magnus, inżynier odpowiedzialny za konstrukcje powłoki Cliffa. Nie tyle oschły, co raczej niecierpliwie konkretny Caulder (Zgadza się … On również przeżył feralną eksplozję w 1968 roku …) nie nadawał się do roli „niańki”, która jak czas pokazał okazał się zbyteczna. Pod wpływem zaznajomienia z rozszczepioną na „zaledwie” sześćdziesiąt cztery osobowości „Crazy Jane” (przy czym każda z nich dysponuje odmienną zdolnością) doszedł do wniosku, że jego problem w zestawieniu z jej prezentuje się raczej „blado”. A i „atrakcji” nie brakło, bo po odparciu pozaziemskiej inwazji naszą rzeczywistość zaczęło toczyć coś na kształt choroby. Znaczne fragmenty znanych nam realiów, wliczając w to ludzi i zwierzęta, zanikają, a ich miejsce zastępują obce struktury. Emisariusze agresywnego wymiaru – tzw. „Nożyczkowcy” – przemierzają świat usuwając z niego całe „połacia” materii. Tymczasem grupę zasilił Negative Man teraz określający się mianem Rebis (syntezy Treinora, opiekującej się nim pielęgniarki oraz energetycznej istoty). Trójka nietypowych bohaterów przedostaje się na „obce” terytorium by tam powstrzymać zdawało się niepokonanego przeciwnika. W finale opowieści „Crawling from the Wreckage” miasto-świat „Orqwith” ulega ich „perswazji”, co jak zresztą jest regułą w takich przypadkach okazało się zaczątkiem dalszych, nie mniej intrygujących perypetii. Już niebawem żywot „Patrolowców” „urozmaicili” tak specyficzni oponenci jak przekonany o swej boskości Red Jack, skupiające bardzo nietypowych anarchistów Bractwo Dada, a także nowa członkini zespołu – Dorothy Spinner – zdolna do materializowania swych często makabrycznych wyobrażeń. I właśnie ta zbieranina podjęła się zadań, przed którymi kapitulowali najtwardsi zawodnicy z grona pierwszoligowych herosów DC (tak było m.in. w przypadku specyficznego „płótna”, które pożarło Paryż …). Niepowtarzalny klimat serii prędko został dostrzeżony i doceniony. Pochlebne opinie dało się słyszeć nie tylko z ust czytelników i krytyków, ale też pomysłodawcy „najdziwniejszych z dziwnych”, Arnolda Drake’a.
Opiekę graficzną nad tytułem przejął Richard Case, posiłkując się współpracą m.in. z Dougiem C. Braithwaitem (znanym u nas z kart „The Punishera” – nr 3-5/1994) i Johnem Nybergiem. Początkowo wspomniani ilustratorzy chyba nie w pełni odnaleźli się w udziwnionych fabułach Morrisona, choć z czasem było już lepiej. Wyjątkowości tegoż tytułu dopełniały okładki (od 26ego numeru) stanowiące efekt pracy Simona Bisleya (chyba nikomu nie trzeba przestawiać tego pana…).
Jak już wspomniano recepcja tytułu oscylowała pomiędzy zaskoczeniem, a euforią. Wyniki sprzedaży raczej trudno byłoby określić mianem ogromnego sukcesu zwłaszcza w zestawieniu z ówczesnymi, liczonymi w milionach nakładami Marvela. Niemniej miesięcznik nie tylko utrzymał się na rynku, ale też stał się swoistym wydarzeniem oraz istotnym bodźcem do zaistnienia imprintu Vertigo, linii komiksów DC przeznaczonych dla dojrzalszego czytelnika. Seria raczej nie cierpiała na brak zainteresowania, aż do schyłku 1992 roku (czyli tuż przed oficjalnym zaistnieniem Vertigo), gdy Grant opuścił stanowisko scenarzysty „Doom Patrol vol.2”. Odcinek 63 był ostatnim przezeń rozpisanym.
Kłopotliwe dziedzictwo
Spoglądając z dzisiejszej perspektywy na dokonania Granta Morrisona nasuwa się refleksja, w myśl której nikt tak bardzo nie zaszkodził Doom Patrol jak właśnie on. Skąd tak drastyczna opinia skoro etap tworzenia przezeń perypetii tej grupy bezwzględnie wypada uznać za najbardziej udany w jej dziejach? Odpowiedź na to pytanie zawiera się w późniejszych odsłonach przypadków „Robotmana i Spółki”. Rachel Pollack, która przejęła serię po odejściu wspomnianego, zaproponowała czytelnikom spójną wizję tej grupy, z jednej strony respektującą dokonania swego poprzednika. Z drugiej zaś jej fabuły zachowywały pełnie autonomii, co przejawiło się na skierowaniu uwagi ku postaciom innym niż dotychczas. Tym razem „pierwsze skrzypce” odgrywała Dorothy Spinner, a pod sam koniec cyklu znany z tradycji apokryficznej anioł Akatriel.
Mimo twórczych wysiłków i niebanalnych pomysłów Pollack nie zdołała przekonać czytelników do swych fabuł. Nie pomogły unikalne ilustracje znanego także u nas Teda McKeevera odpowiedzialnego za rozrysowanie ostatnich trzynastu odcinków serii. Brzemię wielkości talentu Morrisona zbyt dalece wpisało się w ów tytuł; stąd też fani nie potrafili pogodzić się z jego odejściem, co przyczyniło się do zakończenia serii wraz z numerem 87 (luty 1995 roku). Szkoda, bo wyglądało na to, że scenarzystka coraz pewniej czuła się w swej roli. Jak do tej pory efekt jej pracy nie doczekał się niestety reedycji w postaci wydań zbiorczych. A szkoda…
Nie lepiej powiodło się Johnowi Arcudi’emu, znanemu przede wszystkim z jego dokonań w ramach Dark Horse. Na zlecenie tegoż wydawnictwa udatnie tworzył fabuły z udziałem m.in. Obcych, Robocopa, czy Maski. U schyłku 2001 roku zaistniała kolejna, trzecia już seria z udziałem „Najdziwniejszych z dziwnych”, choć tym razem już nie tak dziwnych… Kierowany przezeń miesięcznik uznano za mieszczący się w ramach głównego nurtu DC i taki też typ opowieści zaoferował fanom tej grupy Arcudi. Do spółki z nietypowym stylistycznie Tang Eng Huatem rzeczony scenarzysta przez dwadzieścia dwa numery oferował czytelnikom nastrojową, choć kompletnie różną od dotychczasowych inkarnację Doom Patrol (w dużym uproszczeniu w stylu Nastoletnich Tytanów). Ze starego składu pozostał jedynie mocno odmieniony Robotman, któremu tym razem dane było współpracować z kompletnie nowym, odmłodzonym zespołem. Freak, Kid Slick, Fever oraz Fast Forward nie zyskali sobie jednak czytelniczej przychylności i rychło przepadli w komiksowym „Limbo”.
Nawet John Byrne, legenda komiksowego rzemiosła, twórca znany i ceniony również u nas („Superman”, „X-Men”, „Green Lantern: Opowieść Gantheta”) także „poległ” na tym temacie. W swoim zamyśle reaktywowania bohaterów Drake’a Byrne posłużył się charakterystyczną dlań taktyką, tj. sięgnął do ich korzeni i na nowo opowiedział historie Doom Patrol, nic się nie przejmując spuścizną Kupperberga, Morrisona i Pollack. Ów zabieg okazał się w tym przypadku kompletnym niewypałem. Fani z dostrzegalnym sceptycyzmem potraktowali tę koncepcje, co przejawiło się w więcej niż umiarkowanymi wynikami sprzedaży. Stąd zaistniała w sierpniu 2004 roku seria doczekała się swego finału już w początku 2006. „Doctor Comics” (taki przydomek zyskał Byrne w toku lat osiemdziesiątych) doznał tym samym prestiżowej porażki. Wygląda na to, że podobny los czeka również kolejnego weteran IX Muzy, Keitha Giffena, który podjął się tworzenia nowej serii, w której ponownie „bryluje” pierwotny skład tej grupy wspomagany przez Mento, Vox i Bumblebee. Opublikowane jak do tej pory pięć epizodów nie wyróżnia się niczym wyjątkowym i mało kto wróży długi żywot temuż cyklowi.
Ten „cholerny” Szkot !
Wracając do konstatacji o szkodliwym wpływie Granta Morrisona na dzieje Doom Patrol… Z jednej strony nobilitował tę grupę, czyniąc zeń bohaterów komiksu prekursorskiego i dalece wyrastającego ponad przypisany gatunek. Sprawił, że trzeciorzędni herosi skupili na sobie uwagę nawet tych, którym superbohaterska konwencja kompletnie „nie leży”. Z drugiej: tak dalece wywindował pułap standardów fabularnych traktujących o „wychowankach” Cauldera, że do dnia dzisiejszego nikomu nie powiodła się próba ich „restaurowania” w ramach głównego nurtu DC (o Vertigo nawet nie wspominając…). A jak wspomniano swoich sił próbowali w tych „zawodach” nie byle jacy twórcy. Na dzień dzisiejszy wszystkie te próby (może poza niesłusznie niedocenianą Rachel Pollack) zakończyły się fiaskiem. Pozostaje zatem sycić się tym co w przypływie twórczego geniuszu sprezentował nam ten „cholerny” Szkot. I całe szczęście, że nie jest tego tak mało…
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach siódmego numeru kwartalnika "Ziniol"
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...