"Sherlock Holmes" - recenzja druga

Autor: Jacek "Spider" Strzyż Redaktor: Motyl

Dodane: 01-02-2010 17:03 ()


 

Najnowszą ekranizację przygód Sherlocka Holmesa bardzo trudno jednoznacznie ocenić. W sieci pojawiło się dużo recenzji, większość stosunkowo pochlebna, ale mam wrażenie, że recenzenci nie mieli styczności z opowiadaniami i powieściami sir Arthura Conan Doyle'a o słynnym detektywie. A nawet jeśli je czytali, to pobieżnie i bez wczucia się w klimat. Podobnie reżyser filmu – Guy Ritchie – odnoszę wrażenie, że wpadł na pomysł odświeżenia literackiego bestsellera, ale bez zacięcia w kierunku trzymania się oryginału.

Trudno "Sherlocka Holmesa" nazwać filmem złym. Bronią go elementy składowe, które zazwyczaj decydują o sile kinowego obrazu. Postaram się je pokrótce ocenić i porównać z literackim pierwowzorem.

Zacznijmy od aktorstwa. Guy Ritchie postawił na sprawdzonych, dobrych i lubianych aktorów. Robert Downey Jr. (Holmes) przeżywa w tej chwili szczyt swojej popularności, którą zawdzięcza ekranizacji "Iron Mana". Jude Law (dr Watson) – jego gwiazda nieco przygasła, ale ma na swoim koncie kilka rewelacyjnych ról i jest aktorem, który może podjąć niemal każde wyzwanie. Obsadzenie Marka Stronga w roli adwersarza Holmesa, czyli lorda Blackwooda, było strzałem w dziesiątkę. Ten człowiek ma w swoim wizerunku coś tak złego i odrażającego, że pewnie nie zobaczymy go prędko w pozytywnej roli. 

Holmes kreowany przez Roberta Downeya Jr. odbiega znacząco od książkowej postaci. Oczywiście nadal posiada błyskotliwe zdolności dedukcji, przeprowadza eksperymenty, gra na skrzypcach, nie potrafi sobie poradzić z kobietami i jest niechlujnym bałaganiarzem. Niestety, reżyser postawił na umiejętności walki Holmesa i choć literacki pierwowzór takie posiadał, to w filmie stał się chłodno kalkulującą maszyną do eliminowania przeciwników. Trochę za dużo "Iron Mana", a za mało, mimo wszystko, angielskiego dżentelmena. Podobnie postąpiono z postacią dr. Watsona. On także jest doskonałym bokserem i szermierzem, co stoi w sprzeczności z oryginałem. Czytelnicy Conan Doyle'a pamiętają zapewne, że Watson służył w wojsku w Afganistanie. Ale był tam głównie lekarzem, został bardzo ciężko ranny i po wielu miesiącach leczenia wrócił do Londynu. Nie przeczę, że sceny walki stworzono w sposób bardzo widowiskowy, ale właśnie chyba tylko w tym celu pojawiły się w filmie. Przez ten aspekt cała konstrukcja postaci ulega znaczącej zmianie. Oczywiście reżyser celowo dokonał takiego zabiegu, otrzymując możliwość nakręcenia dynamicznych scen walki, bez których żaden współczesny hollywoodzki hit nie może się obyć. Jest jeszcze jedna rzecz, która często występuje we współczesnych filmach, a której bardzo nie lubię i myślę, że przyznacie mi rację. Są to elementy humorystyczne, najczęściej krótkie dowcipne sceny bądź zabawne linie dialogowe. W założeniu mają rozładować napięcie, ale jak dla mnie zawsze psują odbiór filmu, zwłaszcza jeśli jest on adaptacją poważnej literatury. Można je jeszcze wybaczyć w produkcjach przygodowych typu "Indiany Jonesa", chociaż i tam takich elementów jest zdecydowanie za dużo.

Dedukcję i znakomite zdolności Holmesa do zapamiętywania twórcy ukazali na przykładzie oceny zegarka oraz przejażdżki po Londynie z zakrytymi oczami. Kto czytał "Studium w szkarłacie" oraz "Znak czterech", ten zapewne pamięta obie sceny, które zostały w filmie doskonale odtworzone, choć w książkowej wersji zegarek należał do ojca Watsona. Reżyser pokazał też pewne detale postaci Holmesa widoczne w literaturze (np. wystrzelane z pistoletu VR na ścianie, co było przejawem patriotyzmu detektywa), ale inne całkowicie pominął (uzależnienie od kokainy). W filmie nie brak innych nawiązań - scena rytuału, podczas której Blackwood zostaje aresztowany, kojarzy się ze scenami w "Młodym Sherlocku Holmesie/Piramidzie strachu" Barry'ego Levinsona z 1985 roku. Jude Law idealnie spisał się pokazując swoją cierpliwość i lojalność wobec Holmesa, chociaż zupełnie nie rozumiem sceny w powozie, kiedy Watson uderza Holmesa. Za mało w doktorze statecznego, brytyjskiego dżentelmena, a za dużo bohatera akcji. Dziwi mnie też zabieg wprowadzenia na scenę narzeczonej dr. Watsona. W oryginale poznajemy ją w książce "Znak czterech", a narzeczoną doktora zostaje w jednym z kolejnych opowiadań. W filmie po prostu dowiadujemy się, że Watson jest zaręczony i panna Morstan zostaje przedstawiona Sherlockowi podczas obiadu. Podobnie szybko reżyser wprowadza do historii Irene Adler – jedyną kobietę, która zainteresowała sławnego detektywa. W literackim pierwowzorze była ona często wspominana, ale osobiście pojawiła się tylko w jednym z opowiadań ("Niezwykła kobieta"). W filmie jest ważną postacią drugoplanową, mającą znaczny wpływ na bieg wydarzeń.

I tutaj przechodzimy do fabuły filmu, która nie jest adaptacją żadnej z powieści Doyle'a, a całkowicie nową historią. Osią jest zmartwychwstanie złapanego wcześniej przez Holmesa i powieszonego mordercy, lorda Blackwooda. Martin Strong odegrał swoją rolę znakomicie, chociaż nie odbiegał za bardzo od Septimusa z "Gwiezdnego pyłu".  Fabuła broni się jako kolejna skomplikowana zagadka dla umysłu wielkiego detektywa, natomiast jest kilka zgrzytów w intrydze Blackwooda, które psują odbiór całej historii, ale bez spoilera nie jestem w stanie ich opisać. Kto nie widział filmu, niech przejdzie od razu do następnego akapitu. (spoiler alert!) Lord Blackwood zostaje złapany i powieszony. Specjalny hak i uprząż oraz trucizna powodująca zanik pulsu i paraliż pozwalają mu na przeżycie egzekucji, a odpowiednio przygotowana pokrywa grobowca pozwala mu na wydostanie się z niego. Sprytne? Tak, ale dlaczego dr Watson, badając Blackwooda po powieszeniu, stwierdza jego zgon, a nie zauważa braku otarć od sznura na szyi, zmiażdżonej krtani i skręconego karku? Dlaczego lord Blackwood jest chowany w wielkim grobowcu na cmentarzu? W wiktoriańskiej Anglii powieszonych morderców palono zaraz po egzekucji. No i wreszcie końcowe sceny i finał intrygi – otrucie wszystkich nielojalnych członków Parlamentu przy pomocy urządzenia sterowanego falami radiowymi, o czym mówi Holmes. Słowo "radio" użyto po raz pierwszy w 1907, a  akcja filmu dzieje się w okolicach roku 1892. (koniec spoilera)

Po aktorstwie i fabule trzeba ocenić warstwę wizualną i dźwiękową filmu. Tu ciężko coś zarzucić obrazowi Guya Ritchie. Perfekcyjnie odtworzono wiktoriański Londyn oświetlony przez gazowe latarnie, z dorożkami przemykającymi po zatłoczonych, zabłoconych ulicach. Dwumilionowa metropolia tętni życiem i to widać. Ubrania, wystrój wnętrz – te elementy odtworzono z wielką dbałością. Niektórzy recenzenci przywołują podobieństwo do filmu "Vidocq" i trudno się z nimi nie zgodzić. Stalowoszare niebo i przytłumione kolory dominują w całym filmie. Jedyne, co można zarzucić, to momentami zbyt szybki montaż, co dodatkowo podkreśla sporo scen w zwolnionym tempie. Takie zabiegi nie każdemu się podobają. Na plus zasługują powtórzenia scen, w których Holmes wyjaśnia przy pomocy swych dedukcyjnych talentów prawdziwy bieg wydarzeń. Muzyka także zasługuje na pochwałę. W żadnym momencie nie dominuje nad obrazem i świetnie podkreśla każdą scenę.

Podsumowując i parafrazując – "Sherlock Holmes" Guya Ritchie jest Sherlockiem na miarę naszych czasów i naszych możliwości. Hollywood wymusił stworzenie filmu widowiskowego, czyniąc go strawnym dla masowego odbiorcy. Próba stworzenia wiernej adaptacji oryginału nie przełożyłaby się na duży zysk, przyciągając do kin jedynie fanów powieści sir Arthura Conan Doyle'a. Mimo to, nawet dla tych ostatnich, film może być dobrą rozrywką, jeśli tylko są w stanie przymrużyć oko i spojrzeć nim na zmiany w stosunku do literackiego pierwowzoru. A jeśli ktoś nigdy nie czytał Sherlocka Holmesa, to polecam gorąco nadrobić zaległości (zaczynając od "Studium w szkarłacie"), zwłaszcza przed obejrzeniem filmu.

 7/10

 

Tytuł: "Sherlock Holmes"

Reżyseria: Guy Ritchie 

Scenariusz: Michael Robert Johnson, Simon Kinberg, Anthony Peckham

Obsada:

  • Robert Downey Jr
  • Jude Law
  • Rachel McAdams
  • Kelly Reilly
  • Mark Strong
  • William Hope
  • Eddie Marsan
  • Robert Stone

Muzyka: Hans Zimmer     

Zdjęcia: Philippe Rousselot      

Montaż: James Herbert

Kostiumy: Melissa Meister, Jenny Beavan

Czas trwania: 129 minut

 

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...