Dni Jakuba Wędrowycza - relacja

Autor: Marcin "Indiana" Waciński Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 16-07-2006 12:35 ()


Na Dni Jakuba Wędrowycza, czyli „Wesołe Spotkania z Tradycja na Grodzie  Wojsławickim", udaliśmy się z Lublina w doborowym gronie członków Lubelskiego Stowarzyszenia Fantastyki „Cytadela Syriusza", zaprawionych w uczestnictwie w niejednym konwencie. Mimo upału, przestronny autobus hrubieszowskiego PKS-u marki „Volvo" okazał się wygodnym środkiem komunikacji i, tocząc rozmowy na różne tematy, po ponad godzinie, wysiedliśmy przy rynku w Wojsławicach. Należy się tu wyjaśnienie - Wojsławice  są małym, nawet bardzo małym miastem, bynajmniej nie wsią, z rynkiem, większym niż nasz staromiejski w Lublinie i wieloma interesującymi zabytkami.

W chwilę po opuszczeniu autokaru, prawie wszyscy pobiegli do sklepu w poszukiwaniu piwa, kiełbasy na ognisko i wielkich opakowań płynów, bo upał doskwierał nawet po południu. Pod sklepem doszło do spotkania z fandomem z Zamościa i Tomaszowa Lubelskiego. Po krótkim powitaniu, doszedł do nas Emil - główny sprawca całego zamieszania, koordynator imprezy. Wiedzeni jego wskazówkami, poszliśmy do szkoły, gdzie miał się odbywać konwent.

Obok szkoły, na boisku, stało już kilka namiotów, sam budynek okazał się nowoczesną placówką, gdzie korzystanie z łazienki nie oznaczało zaraz uczestnictwa w neuroshimowym LARPIE. W szkole zastaliśmy tylko dwie osoby z obsługi, bo okazało się, że rezerwy ludzkie na miejscu okazały się bardzo skąpe. W rezultacie ekipa Cytadeli Syriusza następnego dnia musiała przejąć  niejako dowództwo i obsadzić nawet tak newralgiczny punkt jak dyżurka.

Po rozmieszczeniu bagaży i pobraniu prowiantu, poszliśmy na wzgórze grodowe, gdzie  zbudowano replikę wczesnośredniowiecznego grodu, a bractwo Grodów Czerwińskich z Chełma zapowiedziało interesujące pokazy i zabawy. Po przybyciu zastaliśmy nie tylko rycerzy, ale i spora grupę mieszkańców Wojsławic i okolicznych miejscowości, którzy w atmosferze ludowego festynu, całymi rodzinami piknikowali radośnie przy ognisku. Z grodu dobiegały dźwięki różnej muzyki, łunę po zachodzie słońca rozświetlał księżyc, a dzielni Cytadelowcy jęli nabijać kiełbasę na kije, bo pora zrobiła się kolacyjna.

Generalnie każdy bawił się w swoim gronie - rycerze stanowili jedno, fandomy: lubelski plus zamojski i tomaszowski kolejną grupę, a w miarę upływu czasu i piwa, liczba odwiedzających z dziećmi zmniejszała się, także wkrótce jeno te dwie konfraternie pozostały na majdanie przed grodem.

Rozmawialiśmy o wszystkim, Miś co i raz usiłował intonować pieśni patriotyczne i religijne, piszący tę relacje oraz Paweł „Litwin" Litwińczuk usiłowali katować „U.S. Marine Hymn", „Dixie" czy „Long way to Tipperary", co ten ostatni skwapliwie wykorzystywał do czynienia dygresji militarno - politycznych z Amerykanami i Anglikami w roli głównej. Po północy wróciliśmy do szkoły.

Następnego dnia udałem się na prelekcję pt. „Legendy Zamościa i okolic".  Aleksandra „Biru" Witkowska, jak przystało na miłośniczkę kresów i znawcę okolicznych zabytków, ciekawie i z humorem opowiadała o legendach, związanych z jej rodzinnym miastem, przechodząc stopniowo do opowieści z okolic innych roztoczańskich miast i miasteczek. Po zakończeniu prelekcji pozostałem w sali, bowiem przybył Krzyś „Miś" Księski, który opowiadał o magii jako zjawisku kulturowym. W połowie dyskusji, kiedy Miś i Piotr „Neratin" Florek jęli sprzeczać się o definicje różnych pojęć, opuściłem prelekcję, by z jednym z organizatorów  dokonać objazdu okolicy, w celach turystyczno krajoznawczych.

Mimo upały zajęliśmy razem z Biru miejsce w samochodzie i wkrótce jechaliśmy już na stację kolejową w Wojsławicach, nieczynną od połowy II wojny światowej. Po obfotografowaniu niepozornego domeczku, pojechaliśmy do równie zabytkowej cerkwi Św. Eliasza, skąd już pieszo, w potwornym upale, wróciliśmy na teren konwentu. Dzięki przezorności członków stowarzyszenia, zabraliśmy zapas gier planszowych, dlatego na głównym korytarzu mogliśmy umilać sobie czas grą. Co ciekawe, uczestnicy i goście konwentu skwapliwie korzystali z owego „korytarzowego games roomu"

Zamiast na rozdanie nagród w konkursie literackim, jakie odbywało się o godzinie 15.00 w miejscowym domu kultury, udaliśmy się na obiad do baru konwentowego. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy ujrzeliśmy niewielki lokal, urządzony na podwórku przed jednym z domów, przykryty daszkiem od słońca, a na ławach  kolegów Jakuba Wędrowycza. Owi starsi często gentelmani pili piwo lub, wydzielane na szklanki, wino marki „wino",  niczym bywalcy paryskich kawiarń, portretowani przez E. Manet'a czy Henri Toulouse-Lautrec'a. Mimo sporej grupy odwiedzających bar konwentowiczów, obie frakcje konsumentów spędzały czas w barze w pełnej zgodzie. Wbrew dowcipom, jakie krążyły wśród uczestników konwentu, kiełbasa serwowana na miejscu nie szczekała, a frytki długo będziemy pamiętać jako jedne ze smaczniejszych, jakie zdarzyło się jeść. Konwent, jak się okazało, odwiedzili miłośnicy Jakuba nie tylko z okolic, ale także z Łodzi, Poznania, Szczecina i Czech!

Po wizycie w barze, razem z Biru i dwoma koleżankami ze stowarzyszenia,  poszliśmy znowu na spacer, tym razem na cmentarz. Kilometrowy marsz po rozgrzanym asfalcie umilaliśmy sobie rozmową, komentując co i raz zdziwione miny mijających nas kierowców, bo takiej grupy odzianej na czarno dawno w tych stronach nie widziano. Po wizycie na cmentarzu i zrobieniu zdjęć, odwiedziliśmy ponownie cerkiew, tym razem nie szczędząc filmu ani pamięci w aparatach. Przekonaliśmy się też, ze na cmentarzu w Wojsławicach bynajmniej żaden grób nie wygląda na świeżo rozkopany.

Po powrocie zaczęliśmy przygotowania to kulminacyjnego punktu programu, jakim miało być ognisko i spalenie części dekoracji obok grodu. Cześć uczestników konwentu dała się pochłonąć przez pokazywanki, przygotowane przez  Anię „Anihirę" Gromek i Andrzeja „Andrzeyka" Barszczewskiego, które się przedłużyły. Zwycięzcą okazała się ekipa „Krzysztofa „Misia" Księskiego. Kiedy  w końcu dotarliśmy pod gród, okazało się że oba szałasy spalono, nie ma ogniska, a ludzie poszli na koncert folkowy na stadionie.

Korzystając z żaru i zapasów drewna, szybko rozpaliłem ogień i już wkrótce siedzieliśmy przy ognisku, piekąc kiełbasę i wesoło rozmawiając. Kiedy zaspokoiliśmy pierwszy głód, postanowiłem udać się w okolice stadionu i zobaczyć znajomych z pracy, jacy bawili się przed sceną. Po krótkim marszu, mijając grupki powracających ludzi, w tym rodziców z dziećmi (było już bowiem ciemno), doszliśmy do otoczonego lasem, trawiastego boiska.  Na scenie  występował zespół „Żywiołak", pod sceną odbywał się taniec w stylu pogo, a po polu snuły się grupki ludzi z piwem w dłoni, jak to zwykle bywa na takich imprezach. Niedługo wróciliśmy na wzgórze i wówczas okazało się,  ze reszta uczestników ogniska, tez chce to zobaczyć. Zatem odwiedziliśmy teren koncert po raz kolejny, cześć ludzi została, a ja wraz z paroma osobami wróciłem na teren szkoły. Droga przez pogrążone w ciemności wzgórze z repliką grodu oraz uliczki, gdzie jedyne światło dawał księżyc, dawała przedsmak opowiadań o słynnym bimbrowniku, było bowiem tak ciemno, że  przyświecaliśmy sobie komórkami, aby nie wpaść np. na wysoki krawężnik.

W szkole usiedliśmy w wolnej, nie zajętej na nocleg sali i nad planszówką „Osadnicy z Catanu" zaczęliśmy nasza własną imprezę.

Około północy, kiedy cześć Cytadelowców wpierana przez zaprzyjaźnionych zamościan pogowała wesoło na koncercie zespołu „Żywiołak", wysłałem jednemu z klubowiczów optymistyczną  wiadomość o rozpoczynającej się w szkole imprezie i niechcący zainicjowałem powrót uczestników z koncertu. Wkrótce byliśmy w komplecie i gra toczyła się nie przy jednym, a przy dwu stolikach. Około 3.00 w nocy cześć uczestników udała się na spoczynek, aby, zanim słońce zacznie przygrzewać, zaliczyć nieco snu.

Rano, ponieważ po raz kolejny miałem opowiadać o Lovecrafcie razem z Piotrem „Żuchem" Żuchowskim, nieco wcześniej zjadłem śniadanie i zacząłem się przygotowywać.  Mimo obecności ledwie pięciu osób na sali, opowiedzieliśmy chyba wszystko co się da o samotniku z Providence. Z uwagi na to, że spacer po Wojsławicach nieco się pokrywał z moim i Żucha wystąpieniem, musiałem zeń zrezygnować, nie mniej Andrzej Pilipiuk zebrał spore grono chętnych, mimo południowego skwaru. W  spacerze wzięła udział grupa około 50 osób! Powracający mijali mnie z rozradowanym minami, zatem opłacało się wytrwać w upale i posłuchać opowieści o mieście niesamowitego bimbrownika - egzorcysty.

Zwycięzcami konkursu wędrowyczowskiego, jaki prowadził Krzysztof „Gonzo" Badowski byli: Teni Segura i Andrzej Cichopek. Pytania dotyczyły tak zawiłych kwestii jak m.in.: po której flaszce padł agent Mundek, dlaczego Jakub nie powiedział synowi, że będzie przywódca ludzkości, czego życzył sobie od złotej rybki itp.

Relacja o konwencie nie byłaby kompletna, gdyby zabrakło w niej szczegółów konkursu na egzorcystę, jaki prowadziła Katarzyna „Haka" Łagowska. Zielona galaretka, która zajmowała lodówkę popakowana w jednorazowe kubeczki, to był Wielki Przedwieczny. Jako ciekawostkę warto wspomnieć, ze składał się z bardzo tajemniczych składników m.in. piwa „Perła" i czegoś w kolorze kiwi.

Uczestnicy konkursu mieli się z nim rozprawić za pomocą wykałaczek i patyczków do lodów, lecz  bez użycia kończyn. Nie mogli także pogryźć czy zjeść potwora, bo był ponoć  trujący. Litwin upuścił swoja porcje i dokonał dzieła zniszczenia na podłodze, za co dostał dodatkowe punkty za zrzucenie bestii z dużej wysokości. Jako że, egzorcysta czasami musi uciekać przed potworami, uczestnicy musieli pokazać, że sztuka ucieczki w podstawowym obuwiu egzorcysty - wielgachnych  gumiakach ze słomą, nie jest im obca.  Ta część odbyła się na wkopanych przed szkołą oponach.

W części do myślenia, mieli m.in. uszeregować alkohole wg zawartości procent, czy znaleźć zastosowanie w egzorcyzmach i walce z bestiami dla tak morderczych narzędzi jak otwieracz do butelek czy shaker oraz wykazać się znajomością symboliki religijnejKonkurs wygrał „Aquilion" z Łodzi, pozostałe miejsca zajęli: młody cytadelowiec - Kamil zwany „Baczi" i Karol „Młody Litwin" Litwińczuk.

Równolegle Piotr „Neratin" Florek obok schodków do szkoły, w cieniu i przewiewie, opowiadał o problemach z podróżami w czasie i przestrzeni. Jak na rasowego tolkienistę przystało, ciekawie i obrazowo opowiadał o zaginaniu przestrzeni, czarnych dziurach i temu, jaki kąt ma stożek światła i co się z nim dzieje, kiedy w taką dziurę wpadnie.

W międzyczasie odnalazł się najbardziej poszukiwany człowiek w Wojsławicach - Emil Majuk, główny koordynator imprezy, by sprawdzić, w jakim stanie szkoła przetrwała najazd gości.

Kiedy Neratin zakończył prelekcję, reszta uczestników - głównie cytadelowcy kończyła ustawianie stołów i wkrótce razem z bagażami brnęliśmy w upale do przystanku autobusu. Kilka namiotów wskazywało, że niektórzy uczestnicy zamierzają jeszcze zostać, cześć rycerzy mijała nas ubrana już po cywilnemu, im z racji strojów upał musiał dać się szczególnie we znaki. Kiedy stalowa bestia otworzyła przed nami drzwi niczym biblijny Lewiatan paszczę, nie bez kłopotów upchnęliśmy bagaże w luku i rozpoczęliśmy podróż powrotną do domu.

Gdy mijaliśmy tablicę z napisem „Lublin", mogłem stwierdzić, że oto nasza podróż do ziemi Jakuba Wędrowycza dobiegła końca.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...