"Dziedzictwo": "Ukryta świątynia" - recenzja
Dodane: 03-01-2010 16:14 ()
Cade Skywalker wyrwał się z rąk Dartha Krayta i uciekł z więzienia w Świątyni Sithów. Stawił czoło ciemnej stronie Mocy i wrócił do przyjaciół, dysponując nową wiedzą i paroma tajemnicami wroga. Cade pragnie jedynie powrotu do życia w szczęśliwej anonimowości, nie chce być kojarzony ze sławnymi przodkami. Ale to nie takie proste, gdyż Sithowie wyznaczyli nagrodę za jego głowę. Będzie musiał zdecydować, co naprawdę się dla niego liczy: beztroskie życie łowcy nagród czy walka z ciemną stroną Mocy. Czy spadkobierca dziedzictwa Skywalkerów zostanie bohaterem czy kolejną ofiarą czarnej ścieżki Mocy?
Ponieważ w ostatnim tomie znakomicie sprzedającej się – tak w USA, jak i w Polsce – serii „Star Wars: Dziedzictwo” odpoczęliśmy trochę od głównych bohaterów dramatu, Cade’a i spółki, jest naturalną koleją rzeczy, że w piątej części historii osadzonej w „przyszłości Gwiezdnych wojen”, ponownie znajdują się oni w centrum uwagi. Jak pamiętamy ze „Smoczych szponów”, drużyna czarnej owcy rodu Skywalkerów wybrała się na wycieczkę na Coruscant i, krótko mówiąc, narobiła niemałego szumu wśród tamtejszych wysoko postawionych Sithów. A ponieważ zarówno „Smocze szpony”, jak i „Sojusz” były wypełnione akcją, scenarzyści „Dziedzictwa” postanowili w „Ukrytej świątyni” dać chwilkę wytchnienia i czytelnikom, i stworzonym przez siebie postaciom. Pierwsza część, „Lojalność”, jest poświęcona wprowadzeniu dwóch istotnych nowych postaci oraz szeroko pojętemu wypoczynkowi, druga natomiast, zatytułowana tak samo, jak cały komiks, polityce i równie szeroko pojętym konwersacjom wszystkich ze wszystkimi. Czy ten zabieg się udał? I czy przygody Cade’a nadal trzymają poziom?
Gdy historię popychają do przodu kolejne serie dialogów i pojawiający się co chwila nowi oraz „nowi-starzy” (o czym później) bohaterowie, należy się wystrzegać trzech rzeczy: przegadania, przekombinowania i przesytu. O ile przegadanie nam w „Ukrytej świątyni” nie grozi, ponieważ raz na jakiś czas stajemy się świadkami krótkich strzelanin i pojedynków na miecze świetlne, o tyle jest problem z dwoma pozostałymi elementami. Nie ma się co czarować, główny wątek fabularny w tym komiksie praktycznie ani nie ziębi, ani nie grzeje – odnoszę wręcz wrażenie, że jest po części powtórką z pierwszych tomów „Dziedzictwa”, gdzie Cade rozwiązuje wszelkie dylematy na zasadzie „nie chcem, ale muszem”. Jak to się ma do przekombinowania? Mnogość i pojawianie się, a następnie szybkie znikanie różnych wątków pobocznych. Niektóre z nich przypominają błysk flesza, są krótkie na jedną-dwie strony i choć bywają pomocne dla utrzymania ciągłości fabuły całej serii, trochę burzą przebieg akcji prezentowanej właśnie historii.
Przesyt odnosi się w pełni do postaci. Powiedzieć, że w „Dziedzictwie” statystycznie co zeszyt dochodzi przynajmniej jeden nowy, dziwaczny lub uwikłany w jakieś ciemne sprawki z przeszłości bohater, to jak wygłosić truizm. Mnogość twarzy nie jest oczywiście niczym złym, pod warunkiem jednak, że ich wprowadzanie nie ogranicza się do rżnięcia schematów – a trudno za takowe nie uznać np. eks-Jediowego wujka Cade’a czy eks-Jediowej eks-dziewczyny Cade’a, którzy pojawiają się dosłownie jak wyciągnięci z kapelusza tylko po to, by namieszać w, i tak już pokręconym, życiu gwiazdy „Dziedzictwa”, już-nie-ostatniego Skywalkera. Nie mogę też wybaczyć dwójce scenarzystów, duetowi Ostrander-Duursema, numeru z radą Jedi tytułowej ukrytej świątyni. Z trzech członków tego szacownego grona, dwoje to starzy znajomi jeszcze z czasów Wojen Klonów i komiksowego cyklu Republic: nieśmiertelny K’Kruhk (ciągłe ‘wskrzeszanie’ go zaczyna być chyba wewnętrznym żartem twórców „Star Wars”) oraz T’ra Saa. Nie mam nic przeciwko autorom, którzy bez przerwy maglują określony zestaw postaci – np. Traviss Mandalorian, czy Zahn Marę i Thrawna – ale w pewnym momencie zaczyna się to robić niepoważne. Trochę oryginalności nikomu by nie zaszkodziło.
Za rysunki w „Ukrytej świątyni”, tak jak we wszystkich opowieściach dotyczących Cade’a, odpowiedzialna jest mistrzyni gwiezdno-wojennego komiksu, Jan Duursema. Właściwie nie należałoby nic do tego dodawać – jej charakterystyczna kreska jest od dawna powszechnie uwielbiana, co zawdzięcza relatywnie realistycznym przedstawianiem postaci, dbałością o szczegóły i doskonałym wyczuciem odnośnie tego, co w „Gwiezdnych wojnach” wygląda dobrze. Innymi słowami potrafi tworzyć świetne, głęboko zatopione w klimacie uniwersum Lucasa rysunki. Nie oznacza to jednak, że pani Duursema nie popełnia żadnych błędów, ani, że nie miewa gorszych dni. Pierwsza połowa piątego tomu „Dziedzictwa” zdaje się być rezultatem pracy właśnie w trakcie jednego z takich dni; podczas czytania można się natknąć na wiele plansz z cokolwiek dziwacznymi scenami akcji i bohaterami stojącymi w równie dziwnych pozach lub nakreślonymi w nieco nieodpowiednich proporcjach. Generalnie rysunki lekko odstają od standardu rysowniczki, co jednak wcale nie oznacza, że są złe. Ba, życzyłbym sobie, by inni artyści pracujący dla starwarsowej sekcji Dark Horse Comics stale mieli tak dobrą kreskę, jaką posiada Duursema w swej słabszej formie.
Zazwyczaj nie mam większych zastrzeżeń do tłumaczenia w wykonaniu Jacka Drewnowskiego, jako że jest ono co najmniej poprawne i zgodne z ustalonymi wzorcami z przeszłości... ale wciąż nie mogę zrozumieć, jakim cudem „assassination” przeistoczyło się w „morderstwo”. Owszem, w innej sytuacji taki przekład mógłby być w porządku, ale raz, że trudno o ofierze walki Jedi kontra Sith mówić, że została zamordowana, a dwa, że słowa „morderstwo” używa się raczej tylko w kontekście popełnienia przestępstwa. Z drugiej strony muszę pochwalić pana Drewnowskiego za to, że umieścił na końcu komiksu mały, acz niezwykle przydatny słowniczek huttyjskich (i nie tylko) zwrotów, które często i gęsto padają w „Ukrytej świątyni”. To z pewnością miła niespodzianka.
Piąta odsłona „Dziedzictwa” jest typowym przedstawicielem całej serii – komiksem oscylującym między „średni”, a „dobry”, który jest niezbędny, by popchnąć fabułę w stronę ostatecznej konfrontacji Cade’a z Darthem Kraytem, ale sam w sobie nie przejawia jakichś nadzwyczajnych walorów. Ot, jest, bo być musi. Na szczęście tą trochę schematyczną opowieść (oddaję jednak sprawiedliwość scenarzystom za niegłupi pomysł owej sekretnej świątyni – Jedi wreszcie uczą się na swoich błędach) zaprezentowano za pomocą niemalże znakomitych rysunków, utrzymujących całość w niesamowitej gwiezdno-wojennej atmosferze. Dlatego myślę, że „Ukryta świątynia” spodoba się wszystkim tym, którzy z wypiekami na twarzy śledzą losy przyjaciół i wrogów Cade’a Skywalkera. Bo choć ta historia wciąż stoi na niezłym poziomie, nie da się ukryć, że daleko jej do „Smoczych szponów”, najlepszego z tomów „Dziedzictwa”. Inna rzecz, że przed nami, w szóstym tomie, rzeczona wielka konfrontacja, a nikt by nie chciał, żeby wstęp okazał się lepszy niż rozwinięcie i finał, prawda?
Ogólna ocena: 7/10
Fabuła: 6/10
Klimat: 9/10
Rysunki: 8,5/10
Kolory: 10/10
Tytuł: "Dziedzictwo": "Ukryta Świątynia"
Scenariusz: John Ostrander
Rysunki: Jan Duursema
Przekład: Jacek Drewnowski
Wydawca: Egmont
Data wydania: 7 grudnia 2009 r.
Oprawa: miękka
Objętość: 104 strony
Format: 228 x 150 mm
Cena: 39 zł
Zobacz także:
- Recenzję "Sojuszu", czwartej części "Dziedzictwa"
- Recenzję "Smoczych Szponów", trzeciej części "Dziedzictwa"
- Recenzję "Kawałków", drugiej części "Dziedzictwa"
- Recenzję "Złamanego", pierwszej części "Dziedzictwa"
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...