Detektyw w pelerynie - 70 lat Batmana

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 26-11-2009 17:16 ()


70 lat Batmana

  

"Masz weekend". Tyle ponoć otrzymał czasu Bob Kane (a właściwie Robert Kahn) na stworzenie nowej postaci do dwudziestego siódmego wydania magazynu "Detective Comics". Wymagający wydawca robił co mógłby zaspokoić rosnący głód młodocianych czytelników na historyjki obrazkowe z udziałem superbohaterów. I widać stąd wynikł ów zaskakujący pośpiech. Nie tracąc czasu, którego nie miał przecież zbyt wiele, młody rysownik przystąpił do projektowania postaci o wiele mówiącym imieniu "The Bat-Man".  

Miał się przy tym inspirować głośnym obrazem kinowym "Znak Zorro", szkicami machin latających nakreślonych przez samego Leonardo Da Vinci oraz filmem "The Bat" z 1930 roku.  Tyle legenda. Jaka była rzeczywistość nie sposób dziś dociec w kłębowisku różnych, często zbyt dalece zmitologizowanych przekazów. Pewne jest, że gdy ku zaskoczeniu decydentów National Comics (obecnie potentata amerykańskiego rynku znanego jako DC) premierowy numer magazynu "Action Comics" (czerwiec 1938 roku) z udziałem Supermana sprzedał się "na pniu", stało się jasne, że podobnego rodzaju opowiastki to czysty zysk. Odziany w trykot i pelerynę "Człowiek ze Stali" niebawem doczekał się solowego magazynu oraz animowanego serialu stając się prekursorem względem całego nurtu, a przy tym pomnażając zarobki redaktorów wspomnianego wydawnictwa. Nic zatem dziwnego, że z chęci wykorzystania ogromnego popytu, czasopisma publikujące historyjki obrazkowe zaroiły się od postaci skonstruowanych według podobnego wzorca jak w przypadku Supermana. "The Bat-Man", który z czasem stał się wszystkim dobrze znanym Batmanem, również stanowił próbę odpowiedzi na ów wzmożony "głód" rynku. 

 

 

"Dzieciaki chcą więcej !"

 

Gdy w maju 1939 roku nasz minister Beck wygłaszał w sejmie swe pamiętne przemówienie, niemiecki sztab generalny finalizował plany uderzenia na krnąbrną Polskę, a Europa po cichu szykowała się do nowej wojny, dzieciarnie po drugiej stronie oceanu frapowało zupełnie inne zjawisko. Oto na stojaki w amerykańskich cukierniach trafił wzmiankowany, dwudziesty siódmy numer magazynu "Detective Comics", na który składały się, jak sama nazwa wskazuje, komiksy o zabarwieniu sensacyjnym. Wśród nich znalazła się zawarta na ośmiu stronach historyjka pt. "Sprawa Syndykatu Chemicznego". W myśl profilu magazynu jej bohaterem uczyniono co prawda detektywa, tyle że bardzo nietypowego. Już na pierwszy rzut oka "The Bat-Man" dalece różnił się od innych postaci goszczących w niniejszym pisemku. Ów bohater skrywał się bowiem pod sekretną tożsamością przywdziewając przypominający nietoperza kostium. Dysponując nadzwyczajnymi zdolnościami akrobatycznymi (co zresztą dosadnie ilustruje okładka magazynu), świetnie wyszkoleniem w sztukach walki oraz bronią palną (jedynie w początkach swej kariery) stawił czoła oprychom buszującym po jego rodzinnym Gotham City. Jednakże z miejsca stało się jasne, że jego główny atut stanowi wybitna inteligencja oraz rzadko spotykane zdolności detektywistyczne. Ta okoliczność na trwałe sprofilowała charakter tej postaci czyniąc zeń jednego z najbardziej udanych komiksowych odpowiedników Sherlocka Holmesa. 

Rychło czytelnicy przekonali się, że pod maską Mrocznego Rycerza skrywa się Bruce Wayne, dziedzic rodowej fortuny, bywalec oficjalnych imprez, a przy okazji niepoprawny bawidamek. Jednakże wizerunek beztroskiego playboya to jedynie fasada dla mrocznej strony osobowości rzeczonego, który w dzieciństwie był świadkiem brutalnego mordu na jego rodzicach. Niniejsza tragedia nie przeszła rzecz jasna bez echa pozostawiając trwały ślad na psychice dorastającego Wayne'a. W zamiarze pomszczenia swych bliskich Bruce przez długie lata przygotowywał się do roli pogromcy przestępców. W tym czasie stał się nie tylko jednym z najbieglejszych znawców sztuk walki, ale też wybitnym specjalistą w dziedzinie chemii. W chęci wywołania lęku u z reguły zabobonnych łotrzyków zdecydował się przywdziać strój stylizowany na nietoperza, co prędko okazało się bardzo skutecznym posunięciem. Dysponując ponadto ogromnym zapleczem majątkowym skonstruował szereg wymyślnych urządzeń stanowiących nieodłączna część jego wyposażenia. Coraz to nowocześniejsze typy Batmobilu, a zwłaszcza legendarny pas z ekwipunkiem na niemal każdą okazje stały się jednymi z najbardziej rozpoznawalnych atrybutów tej postaci. Dodajmy do tego tajemną siedzibę, "Jaskinie Nietoperza", usytuowaną w grotach pod rodzinną rezydencją, wiernego kamerdynera, a zarazem powiernika, Alfreda Pennywortha oraz całkiem udane relacje z komisarzem miejskiej policji, Jamesem Gordonem, a otrzymamy prawie wszystkie kluczowe elementy charakterystyki "Detektywa w Pelerynie". Prawie…

 

"The Boy Wonder"

 

Trudno bowiem pominąć Robina, nastoletniego pomocnika Batmana, która znacząco wpisała się w mitologie "Mrocznego Rycerza". Ten zaistniały po raz pierwszy w kwietniu 1940 roku ("Detective Comics" nr 38) bystry młodzik stanowił udaną próbę przyciągnięcia do tytułu dodatkowej publiki. Odziany w żółtą pelerynę osierocony akrobata miał za zadanie sprawić, by młoda brać stanowiąca przeważającą część ówczesnych czytelników, mogła utożsamić się ze zbliżonym wiekowo bohaterem, a tym samym chętniej sięgała po tytuły z udziałem alter ego Bruce'a Wayne'a. Ów z czasem szeroko stosowany marketingowy zabieg (podobnych pomocników doczekali się także inni herosi – m.in. Green Arrow i Aquaman) nieco "złagodził" pierwotnie mroczną, i jak na standardy komiksów z lat trzydziestych, brutalną atmosferę przygód Batmana. Z drugiej strony zwiększył sprzedaż obu tytułów, co najbardziej "uśmiechało" się wydawcy. Przez długie lata rolę Robina pełnił Dick Grayson, którego osobista tragedia (rodzice zginęli podczas akrobatycznych popisów) skłoniła Bruce'a Wayne'a do zaopiekowania się nastolatkiem. Przyłączając się do krucjaty swego mentora Robin wielokrotnie dał się poznać jako cenny sojusznik w "młóceniu" miejskiej bandyterki. 

Emocjonujące perypetie niezwykłego duetu stały się do tego stopnia popularne, że zepchnęły w przysłowiowy cień wcześniejszych "rezydentów" "Detective Comics" takich jak Slam Bradley, Bruce Nelson czy Crimson Avenger. W odróżnieniu od tej mniej fortunnej gromadki Batman i Robin gościli w każdym wydaniu niniejszego miesięcznika czego przejawem były także okładki całkowicie zdominowane przez nietypowych detektywów (od numeru 35-go z lutego 1940 roku). Tymczasem, ku uciesze wydawcy, zafascynowanym czytelnikom i tak było mało, toteż już w kwietniu 1940 roku otrzymali do swych rąk premierowy numer kwartalnika zatytułowanego po prostu "Batman". Popularność rosła, więc już w niewiele rok później magazyn przeistoczył się w dwumiesięcznik. Niebawem "Człowiekiem–Nietoperzem" zainteresowano się również w innych mediach, co znalazło swój przejaw w postaci trzynastoodcinkowego serialu z Lewisem Wilsonem jako Bruce'em Wayne'em. Rzecz zaistniała w 1943 roku, a już sześć lat później Batman po raz kolejny zawitał na ekrany. Tym razem w jego role wcielił się Robert Lowery. W odróżnieniu od swego "kolegi po fachu", Supermana, obrońca Gotham nigdy nie doczekał się własnego słuchowiska radiowego. Niemniej kilkukrotnie zdarzało mu się gościnnie zaistnieć w bardzo popularnej w dobie lat czterdziestych audycji "Adventures of Superman". Jak zatem widać komercyjna machina stopniowo nabierała rozmachu.

                                      

Zapomniany współtwórca

 

Bob Kane z satysfakcją czerpał dywidendy od swego pomysłu, bo w odróżnieniu od twórców "Człowieka za Stali" Jerry'ego Siegela i Joe Shustera, znacznie przezorniej dbał o interesy zapewniając sobie część praw do postaci "Detektywa w Pelerynie". Istnieją jednak przesłanki, w myśl których osobą, która nadała gotowy kształt pomysłowi Kane'a był zatrudniony przezeń w jego studiu Bill Finger. To właśnie ów utalentowany scenarzysta (wykreował m.in. inną słynną osobowość superbohaterskiego komiksu – Green Lanterna) miał położyć nacisk na mroczny charakter postaci i jego drapieżny wizerunek. Choć przez długie lata nikt nawet nie domyślał się jak wiele ów asystent wniósł do image'u jednej z najlepiej rozpoznawalnych ikon amerykańskiej pop-kultury, obecnie docenia się jego, być może decydujący wkład w zaistnienie tej postaci. Na Batmanie jednak rzecz się nie kończy bowiem rzeczony wykreował postać Jokera, niewątpliwie jedną z najbardziej udanych osobowości w dziejach komiksu i to nie tylko amerykańskiego. Również Robin to w znacznym stopniu jego twór nie wspominając już o mnóstwie drobniejszych, acz istotnych motywów począwszy od Batmobilu, a na nazwie rodzinnego miasta Wayne'a skończywszy. Nikt nie ujmuje pierwotnego zamysłu Bobowi Kane'owi. Niemniej warto pamiętać, że jego pomysł zyskał twórcze rozwiniecie właśnie za sprawą Billa Fingera. Zresztą przyznał to sam Kane. Szkoda tylko, że po wielu latach…

 

 

Ekscentryczne szumowiny

 

Podobnie jak większość ówczesnych postaci komiksowych również Batman i Robin "otarli" się o front II Wojny Światowej, co dobitnie ukazuje okładka szesnastego numeru "Batmana" z przełomy lutego i marca 1943 roku. Tym samym obu bohaterów wpisano w powszechny wówczas nurt propagandy celującej we wraże Stanom Zjednoczonym państwa Osi. Stąd nic dziwnego, że na kartach zarówno "Detective Comics" jak i "Batmana" dwójka herosów ochoczo wspierała alianckich żołnierzy tępiąc przy okazji wszelkie przejawy sabotażu. Jednakże to nie szpiedzy Hitlera myszkujący w czeluściach Pentagonu, czy skośnoocy zamachowcy stanowili główny powód do zmartwień dla szpiczastouchego "krzyżowca". Ten miał ich aż nadto, bo obok pośrednich łotrzyków do Gotham zawitali znacznie bardziej oryginalni szubrawcy – diaboliczny naukowiec Hugo Strange, Cat-Woman, Pingwin, a nade wszytko wzmiankowany chwilę temu Joker. Wzorowany na tytułowej postaci niemego filmu "Człowiek Śmiechu" (znakomita kreacja Conrada Veidta znanego m.in. z arcydzieła ekspresjonizmu niemieckiego "Gabinet doktora Caligari") pierwotnie prędko miał polec z ręki rozwścieczonego Batmana. Na szczęście (czy raczej nieszczęście dla mieszkańców Gotham) jego współtwórca, Jerry Robinson nie zamierzał marnować widocznego na pierwszy rzut potencjału tej osobowości. Toteż Joker jeszcze wielokrotnie dawał o sobie znać stając się głównym oponentem "Mrocznego Rycerza". Ów "Krwawy Klaun", "Książę Zbrodni", "Plaga Gotham" to niemalże personifikacja szaleństwa i pasji irracjonalnego mordowania. W zależności od momentu dziejowego jego profil osobowościowy ulegał okazjonalnemu łagodzeniu. Trudno byłoby wymusić na wczesnych nastolatkach stanowiących przez długi czas główny "target" wydawnictwa zaczytywanie się w ociekających krwią brutalnych fabułach. Z czasem jednak, gdy po opowieści z Batmanem zaczęli sięgać coraz starsi czytelnicy zdolni scenarzyści zyskali możliwość ukazania Jokera w całej jego przerażającej krasie. Idealny przykład tej tendencji mogą stanowić opowieści takie jak "Zabójczy Żart" Alana Moore'a (w Polsce opublikowano w styczniu 1991 roku) czy "Azyl Arkham" Granta Morrisona (wydany w maju 2005 roku), w których psychopata urasta niemalże do roli wcielania zła. Wielowarstwowość tej postaci doskonale ukazał Heath Leadger w głośnym "The Dark Knight" z 2008 roku. Wiele wskazuje, że to m.in. dzięki niniejszej kreacji, film przyciągnął miliony widzów czyniąc zeń drugi, najliczniej obejrzany obraz w dziejach kina.

Na Jokerze rzecz się nie kończy, bowiem w swej długiej historii Batman "dorobił" się mnóstwa ciekawych przeciwników, spośród których wypada wymienić Two-Face'a, niegdysiejszego prokuratora okręgowego Harveya Denta, który w skutek trwałego okaleczenia doznał rozdwojenia jaźni, Riddlera, chorobliwego fascynata zagadek oraz Bane'a, efekt eksperymentów medycznych. Bez zbytniej przesady śmiało można stwierdzić, że to właśnie intrygujący panteon arcyłotrów przyczynił się do oszałamiającej popularności "Mrocznego Rycerza".

 

"Brothers In Arms"

 

Czy jednak Bruce Wayne mając przeciw sobie tak liczny tabun oponentów byłby w stanie raz za razem powstrzymywać ich destrukcyjne zapędy w pojedynkę? Nawet przy wykorzystaniu swej ogromnej fortuny samotny Batman przepadłby zapewne u zarania swych perypetii. Wspomniano już o Dicku Graysonie, który przez kilka dekad „asystował” mu w roli Robina. Nie zapomniał zresztą o swym mentorze także, gdy dorósł, a swą krucjatę kontynuował już jako Nightwing. Po jego usamodzielnieniu "etat" "Cudownego Chłopca" nie pozostał zbyt długo opustoszały, gdyż w drugiej połowie lat osiemdziesiątych w tej funkcji odnalazło się jeszcze dwóch nastolatków. Pierwszym z nich był nieokrzesany i brutalny Jason Todd, typowy przykład pozostawionego własnemu losowi "dziecka ulicy". Prędko zginął on w starciu z Jokerem, choć z czasem okazało się, że nie do końca… Drugim okazał się obdarzony nieprzeciętnym talentem detektywistycznym Tim Drake, który z czasem nie tylko zyskał status najpopularniejszego spośród Robinów, ale też własny, pełnowymiarowy miesięcznik publikowany przez niemal szesnaście lat (od listopada 1993 roku do kwietnia 2009). Ostatnimi czasy również pod tym względem doszło do znaczących zmian. Ale o tym za moment.

Pod względem odzianych w trykoty sojuszników Batman nie miewał powodów do narzekań, bowiem obok kolejnych inkarnacji Robina czy Nightwinga "przewinęło" się mnóstwo chętnych do pomocy postaci takich jak Huntress, Azrael, Spoiler, Batgirl (w tę rolę również wcielało się kilka kobiet), a nawet niegdysiejsza przeciwniczka, ponętna Selina "Catwoman" Kyle, która także doczekała się własnej serii. Jako jeden z głównych przedstawicieli Ligi Sprawiedliwości, organizacji skupiającej czołowych herosów uniwersum DC, "Mroczny Rycerz" niejednokrotnie mógł liczyć na wsparcie "Towarzyszy Broni", wśród których szczególna więź przyjaźni łączy go z Supermanem. Było to już widoczne od czasów ich wspólnych przygód na łamach magazynu "World's Finest Comics", a obecnie znajduje przejaw na kartach serii pod jakże "oryginalnym" tytułem "Superman/Batman". 

Z całą pewnością Bruce nie potrafiłby poradzić sobie bez dwóch osobników, których raczej trudno byłoby zaliczyć do superbohaterskiego grona. Nieprzekupny i bezkompromisowy komisarz James Gordon to jeden z nielicznych miejskich notabli przekonany o konieczności wspierania wysiłków Batmana. Wieloletnia współpraca sprawiła, że między wiekowym policjantem, a zamaskowanym mścicielem zawiązała się nić szczerej przyjaźni. To właśnie Gordon jest powiernikiem tzw. "Bat-sygnalizatora", reflektora z nietoperzowym logiem, za pomocą którego przyzywa "Mrocznego Rycerza" w problematycznych dla miasta chwilach. 

Jest jednak osoba, bez której Wayne nie zdołałby nawet uprać trykotu, nie mówiąc już o znalezieniu skarpet. Alfred Pennyworth, bo o nim właśnie mowa, to oficjalnie kamerdyner rodziny Wayne'ów, a w rzeczywistości najbliższy przyjaciel Bruce'a. De facto to właśnie on zastępował mu utraconych rodziców i na dobrą sprawę kierował jego wszechstronną edukacją. W momentach kryzysowych Batman zawsze mógł liczyć na swego kamerdynera, który stał się na tyle popularny, że w dobie lat czterdziestych i pięćdziesiątych doczekał się nawet solowych opowieści. Nie brak również epizodycznych osobowości, wśród których niejedna zasługuje na baczniejszą uwagę. Objadający się pączkami policjant Harvey Bullock, Sara Essen oraz René Montoya to tylko część z ogromu postaci zaistniałych na kartach komiksów w ciągu minionych siedmiu dekad. Doszło nawet do tego, że przedstawiciele gothamskiej policji doczekali się bardzo dobrze odebranej serii pt. "Gotham Central" (ukazywała się w latach 2003-2006) w której to raczej "Mroczny Rycerz" pełnił rolę tła. 

Jak przystało na szanującego się bohatera także i Bruce Wayne cieszy się znacznymi względami u płci przeciwnej. Kasa i władza to ponoć najskuteczniejsze afrodyzjaki, niemniej i bez tego na polu relacji damsko-męskich rzeczony radzi sobie bez zarzutu. Dziennikarka Vicki Vale, Talia Ras'Al'Ghul (córka jednego z najgroźniejszych oponentów Batmana) oraz wspominana Selina Kyle to jedynie ważniejsze spośród pań, z którymi miał on do czynienia. Rzadko jednak bywały to związki wyzbyte życiowych komplikacji i pomimo obiegowej famy playboya dziedzic fortuny Wayne'ów jak do tej pory (w odróżnieniu od Clarka "Supermana" Kenta, który poślubił swą wieloletnią sympatię Lois Lane) jeszcze się nie ustatkował. Zresztą raczej nie sposób wyobrazić sobie Batmana wyruszającego na nocny patrol z torbą sernika wypieczonego przez jego małżonkę… 

 

"Mroczny Rycerz" na wesoło

 

Schyłek lat czterdziestych przyniósł wraz z sobą spadek zainteresowania konwencją superbohaterską. Miejsce odzianych w kolorowe trykoty herosów coraz częściej zajmowali kowboje, oficerowie amerykańskiego lotnictwa oraz kosmonauci eksplorujący nasz i inne układy planetarne. Zmiana czytelniczych preferencji stała się widoczna szczególnie w roku 1949, gdy National Comics wstrzymało publikacje niegdyś "chodliwych" magazynów takich jak "Flash Comics" czy "Green Lantern vol.1". "Dynamiczne Duo" czyli Batman i Robin oparło się rynkowej presji, a poświęcone mu magazyny wciąż znajdywały chętnych nabywców. Jednakże konieczność dostosowania tych postaci do preferencji ówczesnych czytelników sprawiła, że Batman tylko w niewielkim stopniu przypominał swój mroczny pierwowzór, a fabuły z jego udziałem przybrały charakter stricte komediowy. Za kulminacje tej formuły bezapelacyjnie wypada uznać kolejny serial telewizyjny poświęcony "Detektywowi w Pelerynie", w którego tym razem wcielił się Adam West. Emitowany w latach 1966-1968 cykl rychło zyskał ogromną publikę i do dziś uchodzi za arcydzieło pastiszu. O jego popularności świadczy okoliczność, że pierwszoligowe gwiazdy Hollywood domagały się dla siebie chociażby epizodycznych ról. Zsa Zsa Gabor (jako Minerva), Peter Ustinov (król Toth) czy Joan Collins (Harfiarka) to tyko drobna część sław zaistniałych w charakterze łotrzyków i ponętnych kusicielek uprzykrzających i tak niełatwy los obu obrońców Gotham. A wszystko to wśród niespotykanej dotąd "eksplozji" kolorów i animacyjnych wstawek z onomatopejami ("Splash!", "Ka-Boom!") w trakcie scen konfrontacyjnych. Zarówno Adam West, jak też inni odtwórcy ważniejszych ról (Burt "Robin" Ward, Julie "Catwoman" Newmar, Alan "Alfred" Napier, Neil "Gordon" Hamilton) zyskali status telewizyjnych gwiazd, a część z nich jeszcze niejednokrotnie urozmaicała swą obecnością komiksowe konwenty. Rzecz jasna ten stan rzeczy znajdywał swój oddźwięk także w komiksie, przez co Batmana i Robina coraz częściej postrzegano jako kreacje z gruntu kuriozalne. Do czasu…

 

Pierwsza rewolucja realistyczna

 

Denny O'Neil i Neal Adams – w tych dwóch nazwiskach mogłoby zawrzeć się całe zjawisko, jakie miało miejsce w komiksach superbohaterskich na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Pośród bezmiaru absurdów obecnych w ówczesnych tego typu produkcjach pierwszy z wspomnianych zdecydował się na podjęcie próby wyłamania z narzucanej przez ówczesną tendencje rynkową zdziecinniałej konwencji. Stąd do powierzonego mu Batmana podszedł całkowicie serio nawiązując tym samym do pierwotnego charakteru tej postaci. Na kartach magazynu "The Brave And The Bold" zaprezentował on "Mrocznego Rycerza", jakiego czytelnicy nie widywali od lat. Miast kuriozalnego przebierańca Batman ponownie stał się skrytym pośród ciemności detektywem zmagającym się z brutalnymi psychopatami. Tym samym O'Neil powrócił do korzeni serii nawiązując do gotyckiej, pełnej niepokoju atmosfery wczesnego "Detective Comics". Dzielnie sekundował mu w tych poczynaniach grafik Neal Adams, a jego realistyczna i częstokroć ponura maniera podkreślała twórczy zamysł scenarzysty. Prędko stało się jasne, że dorastający czytelnicy życzą sobie właśnie takich opowieści. I chociaż Batman funkcjonował jako w pełni zintegrowana z resztą uniwersum DC osobowość, to jednak z miejsca dawało się odczuć, że komiksy z jego udziałem adresowane są do nieco dojrzalszego odbiorcy. Być może przyczyniła się do tego ogólna brutalizacja obyczajowości zaistniała w dobie lat siedemdziesiątych oraz okoliczność dorośnięcia niegdysiejszej dzieciarni odchowanej na serialu z Adamem Westem. Pewnym jest, że od tamtego momentu Batman nigdy już nie utracił otoczki tajemniczości, choć trzeba uczciwe przyznać, że w jego przygodach wciąż zaczytywali się przede wszystkim nastoletni fani.  

 

Druga rewolucja

 

Ten stan rzeczy uległ zmianie wraz z połową lat osiemdziesiątych, gdy decydenci DC Comics uznali, że rynek jest już gotowy na przyjęcie komiksowych fabuł przeznaczonych dla dorosłego czytelnika. Szczególnie owocnym pod tym względem okazał się rok 1986, gdy obok dwunastoczęściowej mini-serii "Watchmen" do dystrybucji trafił także inny przełomowy tytuł. Mowa tu o "The Dark Knight Returns", sztandarowym dziele Franka Millera, scenarzysty i równocześnie ilustratora (na jego reżyserskie dokonania opuśćmy dyskretną zasłonę milczenia…), którego wpływ na rozwój komiksu amerykańskiego raczej nie sposób przecenić. Dokonania rzeczonego (m.in. "Daredevil: Born Again", "300", "Sin City", "Hard Boilled") na stałe wpisały się w kanon gatunku i do dnia dzisiejszego znajdują licznych nabywców. Podobnie jak wcześniej O'Neil także i on podszedł do postaci Batmana z pełną powagą. Również preferował znacznie mroczniejszą odmianę obrońcy Gotham niż ta obecna w magazynach DC, co przejawiło się na kartach  "The Dark Knight Returns". Fabuła tegoż komiksu rozgrywa się w niezbyt odległej przyszłości, gdy eskalacja przemocy zdaje się osiągać apogeum. Siwiejący Bruce dawno już porzucił swą krucjatę, zapuścił wąsy i trawi czas w odseparowaniu od społeczeństwa. Wspomnienia nie pozwalają mu jednak zaznać spokoju, a dalszy rozwój wypadków wymusza na nim ponowne przywdzianie maski i peleryny. Brzmi trywialnie i mało odkrywczo. Niemniej myli się ten, kto mniema, że ów tytuł to kolejna z całego szeregu historii o starzejącym się herosie. Wielopłaszczyznowość fabularna dzieła Millera doczekała się licznych opracowań i wciąż wymyka się jednoznacznej interpretacji. Dla wielu ów tytuł to nie tylko "kamień milowy" w dziejach superbohaterskiej konwencji, ale całego komiksu w ogóle. I uczciwie trzeba przyznać, że trudno nie zgodzić się z niniejszą opinią. 

Abstrahując od artystycznych walorów "The Dark Knight Returns" jego znaczenie wynika także z tej okoliczności, że oto nagle okazało się, iż komiks może stać się zjawiskiem ogólnomedialnym. W prasie i telewizji zawrzało, co przełożyło się również na sprzedaż i komercyjny sukces przedsięwzięcia. Nic dziwnego, że dało to asumpt do zaistnienia kolejnych prób "dorosłego" ujęcia omawianej postaci. "The Cult" Jima Starlina i Berniego Wrightsona, "Killing Joke" Alana Moore'a i Briana Bollanda oraz "Arkham Asylum" Granta Morrisona i Dave'a McKeana to tylko ważniejsze spośród licznych bardzo udanych fabuł z udziałem "Człowieka-Nietoperza". Przynajmniej część z nich to działa wybitne, zarówno pod względem treści, jak i formy, dalece przy tym wyrastające ponad przypisany im gatunek. Rychło okazało się, że komiksy to już zbyt ciasne medium dla tej wyjątkowo atrakcyjnej formalnie postaci. 

 

Na podbój wielkiego ekranu

 

Zaskakujący sukces kinowej adaptacji przygód Supermana według Richarda Donnera sprawił, że decydenci Warnera (koncernu, którego DC Comics stanowi jedno z ogniw) z większym optymizmem podeszli do możliwości ekranizacji perypetii herosów w trykotach. "Korzystne wiatry" zaistniałe za sprawą szumu medialnego wokół "The Dark Knight Returns" sprawiły, że zaistnienie kinowego "Batmana" stało się czystą formalnością. Dobór zarówno reżysera jak i pierwszoplanowych postaci zaskoczył niemal wszystkich. Zaangażowanie Tima Burtona, twórcy postrzeganego jako ekscentryczne, acz zdolne dziwadło, reżysera m.in. "Edwarda Nożycorękiego" oraz "Soku z Żuka", wzbudziło delikatne zdumienie z równoczesnym zainteresowaniem. Znaczenie gorzej odebrano wieść o zamiarze obsadzenia w roli Bruce'a Wayne'a Michaela Keatona, który mimo doskonałego warsztatu aktorskiego pod względem fizycznym dalece odbiegał od komiksowego pierwowzoru. Ta okoliczność wzbudziła fale protestów ze strony zaniepokojonych fanów, niemniej Burton pozostał nieugięty. I jak czas pokazał jego upór był w pełni uzasadniony. Kreacja Keatona "przebiła" najśmielsze oczekiwania, a niedawni krytykanci nie tyle nabrali wody w usta, co zachwyceni efektem końcowym niemalże odśpiewali pochlebne arie. Bruce Wayne w jego wykonaniu to wielopłaszczyznowa, poraniona emocjonalnie postać, która mimo wszystko odnajduje w sobie siłę, by nie tylko zmierzyć się z osobistą tragedią, ale też chronić rodzinne miasto przed wszelkiej maści oprychami. Aktor stworzył na tyle spójną wizję swej postaci, że nawet rewelacyjny Jack Nicholson w roli Jokera nie zdołał go przyćmić. Unikalny klimat pełnego mrocznych zakamarków Gotham, przekonujące osobowości drugiego i trzeciego planu (m.in. Billy Dee Williams jako Harvey Dent, Tracey Walter jako "cyngiel" Jokera Bob, Pat Hingle w roli komisarza Gordona), dynamika toku akcji przy równoczesnej fabularnej głębi oraz charakterystyczna ścieżka dźwiękowa autorstwa Danny'ego Elfmana – to tylko ważniejsze spośród czynników, które przyczyniły się do sukcesu przedsięwzięcia. Tłumy dosłownie waliły do kin "drzwiami i oknami". Burtonowski "Batman" rychło zyskał status światowego hitu.

Oszałamiająca recepcja tegoż obrazu przyczyniła się do wytworzenia nowego fenomenu – Batmanii. Komiksy, koszulki, plakaty, gry oraz mnóstwo innych gadgetów sprzedawały się w ogromnych ilościach, a promujący film utwór Prince'a dotarł na szczyt listy przebojów. Latem 1989 roku niemal wszyscy Amerykanie żyli "Batmanem" i nawet w usytuowanej po gorszej stronie żelaznej kurtyny Polsce dało się słyszeć odległe echa tego stanu rzeczy. Oczywiście "głównodowodzący" Warnera zamierzali rychło zdyskontować ów nadspodziewany sukces. Nawet nie wyobrażano sobie, by realizacji sequela podjął się ktoś inny niż Tim Burton. Świadomy swej pozycji reżyser uzyskał niemal wolną rękę, co też skrzętnie wykorzystał. Efekt jego pracy przeraził jednak producentów, wzbudzając równocześnie zachwyt krytyków. Oto stworzył on dzieło stanowiące osobisty hołd dla ekspresjonizmu niemieckiego, z miejsca zdradzające symptomy inspiracji filmami pokroju "Gabinetu doktora Caligari" czy "Homunkulusa". Szczególnie znamienny trop stanowi nazwisko jednego z czarnych charakterów "Batman Returns". Mowa tu o Maxie Shrecku brawurowo rozegranym przez Christophera Walkena. A właśnie tak miał się zwać okryty mgłą tajemnicy odtwórca głównej roli w niemym filmie Friedricha Wilhelma Murneau'a "Nosferatu: symfonia grozy" z 1919 roku. Takich nawiązań jest zresztą znacznie więcej, a i mroczna, zimowa aura toku akcji przyczynia się wygenerowania specyficznej, "gotyckiej" wymowy filmu. Obok wspomnianego przedsiębiorcy Bruce musiał stawić czoła Penguinowi, swego czasu porzuconemu dziecku miejscowych arystokratów, którzy nie potrafili zaakceptować deformacji, z jakimi ów przyszedł na świat. W tej roli znakomicie odnalazł się znany ze znacznie pogodniejszych ról Danny DeVito. Nie dość na tym do grona "umilających" życie obrońcy Gotham dołączyła sfrustrowana sekretarka Selina Kyle, przemierzająca dachy aglomeracji jako Catwoman. Nie mniej udanie odegrała ją będąca wówczas w kwiecie wieku Michelle Pfeiffer. Jako "Mrocznego Rycerza" ponownie ujrzeliśmy Michaela Keatona, coraz lepiej czującego się w tej roli.

Wpływy finansowe z filmu nie zaspokoiły oczekiwań rozwydrzonych poprzednim sukcesem decydentów wytwórni. Mimo to ów obraz postrzegany jest przez wielu jako najbardziej udana adaptacja traktująca o perypetiach Batmana. Niestety na tym wizjonerstwo Burtona dobiegło końca. Zarząd Warnera odsunął go do planowanej trzeciej części cyklu obsadzając etat reżysera Joelem Schumacherem. Ów twórca być może na swój sposób wyróżnia się swą twórczością (np. "Upadek"), niemniej daleko mu do ocierającego się momentami o geniusz Tima, co zresztą doskonale widać na przykładzie "Batman Forever" (1995) oraz "Batman i Robin" (1997). Obie kontynuacje zarobiły na siebie, co zresztą nie dziwi w kontekście pełnej rozmachu kampanii promocyjnej (utwory promujące wykonały grupy "U2" i "Smashing Pumpkins"). Fani doznali jednak przykrego zawodu, bo miast klimatycznej formuły otrzymali pełne eksplozji kolorów widowiska nijak mające się do mrocznego charakteru głównej postaci. Burton nie unikał efektów specjalnych, ani też wymyślnego ekwipunku użytkowanego przez Batmana. Jednakże w myśl jego wizji stanowiły one element poboczny całości skoncentrowanej na osobowościach głównych postaci oraz unikalnym klimacie fabuły. Tymczasem zarówno trzecia jak i czwarta kinowa adaptacja perypetii tej postaci stanowiła całkowite zaprzeczenie modelu wypracowanego przez Burtona. Chęć skierowania filmu do młodszej widowni siłą rzeczy spowodowały banalizacje treści, czego bardziej wiekowi fani nie potrafili zaakceptować. 

Nie pomogła nawet gwiazdorska obsada złożona m.in. z takich sław jak Val Kilmer, George Clooney, Jim Carrey, Uma Thurman czy Arnold Schwarzenegger. Cały ów festiwal barw, eksplozji i wymyślnych gadgetów zdawał się nawiązaniem do konwencji serialu z Adamem Westem i Burtem Wardem. Tyle, że o ile w latach sześćdziesiątych rzecz bawiła widzów, o tyle trzy dekady później mało kto akceptował niniejszą formułę. Stąd oba filmy pozostawiły po sobie raczej niesmak oraz przekonanie, że Schumacher zabrnął w przysłowiową ślepą uliczkę. Zyski z ich produkcji "przebiły" "Batman Returns", niemniej okazały się nie tak znaczne jak się tego pierwotnie spodziewano. Stąd planowany piąty film – "Batman Triumphant" – pomimo niemal gotowego scenariusza i zaawansowanych rozmów w sprawie obsady (miała się w niej znaleźć m.in. Madonna i Jeff Goldblum) nie doczekał się realizacji. Podobnie rzecz się miała z efemerycznym projektem pt. "Batman vs. Superman" do którego szykował się już Wolfgang Petersen. Ponoć doszło już do podpisania wstępnych umów z ewentualnymi odtwórcami głównych ról (m.in. Jude Law jako Supermanem), a nawet wyznaczenia terminów zdjęć. Jednakże niesnaski w gronie producenckim oraz chęć zrealizowania osobnych filmów o wspomnianych herosach doprowadziły do zawieszenia tegoż projektu. 

 

Nadchodzi Nolan

 

W ciągu kolejnych lat nie brakło plotek co do kolejnych projektów kinowych z udziałem "Mrocznego Rycerza". Z tym tematem zamierzali się zmierzyć m.in. bracia Wachowscy (zwani obecnie "rodzeństwem") oraz Darren Aronofsky, a także Frank Miller usiłujący namówić decydentów Warnera do zaadaptowania jego "Roku Pierwszego". Pomysł padł na podatny grunt, bowiem zamierzano ponownie ukazać genezę krucjaty Bruce'a Wayne'a. Tym samym, planowany film miał stanowić twór całkowicie autonomiczny wobec wcześniejszych produkcji. Wybór padł na Christophera Nolana, który dał się poznać jako odkrywczy twórca m.in. w oryginalnie skonstruowanym "Memento". Bazując na scenariuszu Davida Goyera, ów reżyser stworzył maksymalnie realistyczną wizję Bruce'a Wayne'a (w tej roli Christian Bale), trawionego rządzą zemsty po stracie rodziców. Tułając się po świecie usiłuje on przeniknąć istotę psychiki przestępców, by tym łatwiej ich unieszkodliwiać. Na jego drodze staje emisariusz sekretnej organizacji znanej jako Liga Cieni, niejaki Ducard (Liam Neeson), który dostrzegając znaczny potencjał osieroconego miliardera poddaje go wzmożonemu szkoleniu. Bruce prędko uświadamia sobie złowieszcze cele Ligi oraz kierującego nią Ras'Al'Ghula, buntuje się i wraca do Gotham. Tam jednak musi zmagać się z przebiegłym plenipotentem rodzinnej firmy (Rutger Hauer) oraz Jonathanem Crane'em, psychopatycznym psychiatrą wcielającym się w postać Scarecrowa. Te okoliczności dają asumpt do zaistnienia Batmana w formie jakiej dotąd na dużym ekranie jeszcze nie widziano. Nolan i Goyer konsekwentnie usiłowali urealistycznić powierzoną im postać, co w dużej mierze im się powiodło. Toteż zaistniały w kinach w czerwcu 2005 roku "Batman Begins" spotkał się z entuzjazmem także tej części publiki, która zazwyczaj nie przepadała za adaptacjami komiksów.

O ile niniejszy obraz okazał się zadowalającym producentów hitem, o tyle jego kontynuacja, zatytułowana po prostu "The Dark Knight", przerosła ich najśmielsze oczekiwania. Przemyślana gra marketingowa, podsycanie napięcia poprzez udostępnienia w sieci próbnych sekwencji niektórych scen oraz zapowiedź pojawienia się Jokera, najpopularniejszego oponenta Batmana, sprawiły, że na całym świecie niecierpliwie wypatrywano premiery zapowiedzianej na lipiec 2008 roku. Kontrowersje narosłe wokół Heatha Ledgera, wcielającego się w rolę "Księcia Zbrodni", rozwiały się jeszcze przed zaistnieniem filmu. Podobnie jak dwie dekady wcześniej Jack Nicholson, także i rzeczony aktor poradził sobie z tą rolą wręcz wzorcowo. Niestety nie miał okazji zebrać pochwał, gdyż zmarł w nie do końca jasnych okolicznościach w styczniu wspomnianego roku. Ta niewątpliwie przykra okoliczność wzmogła zainteresowanie produkcją, a brawurowa rola przyciągnęła do kin miliony widzów. Film stał się drugim, najlepiej oglądanym tytułem kinowym plasując się tuż za "Titanicem". Zaistnienie trzeciej części to już tylko formalność, a gwiazdy Hollywood (wśród nich m.in. Johnny Depp) nie szczędzą wysiłku by znaleźć się w jej obsadzie.

 

A co z małym ekranem ?

 

Okazuje się, że nie tak źle, bo chociaż od czasów pamiętnego serialu z Adamem Westem "Mroczny Rycerz" nie miało okazji zawitać do telewizji w formie aktorskiego widowiska, to jednak znakomicie sprawdził się w animacji. Stało się to za sprawą Paula Diniego i Bruce'a Timma, którzy na zlecenie Warnera podjęli się realizacji serialu animowanego, który swą premierę miał w roku 1992. Zaproponowana przez nich stylizacja nawiązująca do klimatów noire rodem z lat trzydziestych okazała się istnym "strzałem w dziesiątkę" z miejsca zaakceptowaną przez fanów.  Z czasem serial doczekał się nie tylko dalszych sezonów oraz kinowej animacji pt. "Batman: Mask of The Phantasm" (również bardzo cenionej przez wielbicieli tej postaci), ale też licznych podobnych cykli zrealizowanych w zbliżonej manierze ("Justice League Unlimited", "The Brave and The Bold", "Teen Titans Go"). Ów serial przez wielu uznawany jest obecnie za najbardziej udaną adaptacje przygód "Mrocznego Rycerza".  

 

Upadek i inne perturbacje

 

Równolegle komiksy z udziałem "Detektywa w Pelerynie" cieszyły się znacznym zainteresowaniem rozbudzanym przy okazji kinowych adaptacji. Obok "Detective Comics" i "Batmana" w toku lat dziewięćdziesiątych DC stopniowo rozbudowywało ofertę tytułów powiązanych z obrońca Gotham wprowadzając do dystrybucji cały ich szereg – m.in. "Batman: Shadow of The Bat", "Robin", "Nightwing", "Azrael" oraz "Birds of Prey". Obok nich zaistniało także mnóstwo lepszych i gorszych mini-serii oraz wydań specjalnych, a sam „Mroczny Rycerz” wielokrotnie gościł na łamach innych miesięczników DC stając się przy tym gwarantem zwiększenia ich sprzedaży. Wypracowana przez dziesięciolecia marka procentowała. Mimo to w początku lat dziewięćdziesiątych dało się zauważyć zachwianie zainteresowania komiksami tegoż wydawnictwa, co wynikło z udanej "ofensywy" konkurencyjnego Marvela oraz nowego, acz groźnego gracza – Image Comics. Nieco staroświeccy herosi DC z coraz większym trudem zdobywali nowych czytelników coraz chętniej sięgających po historie z mutantami ("Uncanny X-Men", "Wolverine"), czy wiecznie popularnym Spider-Manem. W tej sytuacji zarząd DC zdecydował się na ryzykowny krok: uśmiercił Supermana! Drastyczne posunięcie przyniosło spodziewany rezultat w postaci zwiększenia sprzedaży poświęconych mu magazynów. Łase na zyski kolegium redakcyjne zdecydowało się na podobny manewr w kontekście obrońcy Gotham inicjując w roku 1993 wydarzenia znanej jako "Upadek Rycerza" ("Knightfall"). W toku tej opowieści osłabiony tajemniczą chorobą Bruce Wayne musi stawić czoła nadspodziewanej kumulacji problemów. Z zakładu Arkham wyswobadzają się tłumy przestępców, spośród których większość trafiła tam za sprawą Batmana. Siłą rzeczy ten nie mógł stać obojętnie w obliczu grasujących w mieście szaleńców, toteż pomimo nasilającej się niedyspozycji przystąpił do ich wyłapywania.  

Rychło okazało się, że za całą intrygą stał niejaki Bane, osobnik kierujący się obsesją zdruzgotania "Mrocznego Rycerza". Swój zamiar zrealizował na łamach 497 numeru "Batmana" z lutego 1993 roku, pokonując go w bezpośrednim starciu. Okaleczony Wayne spoczął na inwalidzkim wózku, a jego rolę przejął Jean-Paul Valley, wyszkolony zabójca sekretnego bractwa znanego jako Zakon św. Dumasa (odłamu Templariuszy). W naszpikowanej cyborgizacjami zbroi przystąpił on do oczyszczania Gotham z wszelkiej maści szumowin, nie przebierając przy tym w środkach. Stosowane przezeń drastyczne metody nie przypadły do gustu zarówno wychowankom Batmana – Nightwingowi i Robinowi – jak i ich mentorowi. Już u założenia "Upadku" tkwiło przekonanie, że wcześniej czy później Bruce powróci do swej roli "Detektywa w Pelerynie" i tak też się stało. Podobna sytuacja ma zresztą miejsce również obecnie, gdyż po tym jak zaginął on w nie do końca jasnych okolicznościach, jego funkcje przejął niegdysiejszy Robin/Nightwing – Dick Grayson. Z kolei tożsamość Robina przyjął syn Batmana i jego dawnej ukochanej, Talii Ras'Al'Ghul. Fani postaci pozostają jej wierni, ale mimo to da się odczuć wyraźne znużenie mało odkrywczymi scenariuszami i brakiem rozwiązań, które mogłyby nadać nową witalność nieco już zaśniedziałej legendzie. Wypada zatem poczekać na dalszy rozwój wypadków.

 

Cień Nietoperza nad Lechistanem

 

Podobnie jak mnóstwo innych wytworów "zgniłego Zachodu" także i postać Batmana nie miała szans zaistnieć u nas w dobie dominacji komuny. Dopiero wraz z wprowadzeniem elementów gospodarki rynkowej pod koniec lat osiemdziesiątych zaistniały sprzyjające ku temu okoliczności. Był to zresztą dobry moment, gdyż 7 września 1990 roku trafił do polskich kin wcześniejszy o rok "Batman" według Tima Burtona. Obok książkowej adaptacji wspomnianego obrazu autorstwa Shawa Craiga Gardnera, oraz niezbyt udanej gry planszowej, u schyłku grudnia wspomnianego roku do polskich kiosków trafiła kolejna, tym razem komiksowa adaptacja tegoż filmu. Rozpisany za sprawą "nomen omen" Denny’ego O'Neila i rozrysowany przez Jerry'ego Ordwaya komiks spotkał się ze znacznym zainteresowaniem spragnionych podobnych fabuł polskich czytelników. A to dopiero początek, bowiem niniejszy tytuł zainicjował regularną serie publikowaną w nieco zmodyfikowanej wersji do końca 1998 roku. "Mroczny Rycerz" oczarował licznych czytelników do tego stopnia, że wypada go uznać za najpopularniejszego superbohatera nad Wisłą. Jest to tyle znaczące, że ta konwencja komiksowa nie cieszy się u nas zbytnim poważaniem. Próby reaktywacji publikowania perypetii Batmana przez polską filię Egmontu nie powiodły się, mimo że zaoferowano tak interesujące tytuły jak: "The Dark Knight Returns", "Year One" czy "Ego". Niestety grono osób zainteresowanych tematem jest u nas niewielkie, stąd regularne wydawanie opowieści poświęconych alter ego Bruce'a Wayne'a po prostu się nie opłaca.  

Za to filmy z jego udziałem cieszą się dostrzegalnym zainteresowaniem. Wspominany obraz autorstwa ekscentrycznego Tima Burtona przyciągnął do kin liczną publikę. Kontynuacja tegoż filmu z nie do końca jasnych względów nie znalazła dystrybutora trafiając u schyłku 1992 roku bezpośrednio na rynek video. Inaczej rzecz się miała z filmami Schumachera zaistniałymi u nas niebawem po amerykańskich premierach. W międzyczasie zarówno telewizja publiczna, jak i stacje komercyjne emitowały animowany serial Bruce'a Timma oraz "Justice League Unlimited", w którym Batman odgrywał jedną z bardziej znaczących ról. Prawdziwy renesans zainteresowania tą postacią nastąpił wraz z pogłoskami o planowanym "Batman Begins" osiągając apogeum wraz z premierą kontynuacji tegoż filmu – "The Dark Knight". Mimo że próżno szukać w polskich księgarniach komiksów z udziałem Batmana (nie licząc rzadkich inicjatyw Egmontu) to jednak jak na skale niewielkiego komiksowego "półświatka" "Mroczny Rycerz" cieszy się u nas znacznym powodzeniem, będąc dla niektórych jedynym, tolerowanym superbohaterem. Wypada mieć nadzieję, że wraz z realizacją trzeciego obrazu kinowego autorstwa Nolana ponownie nad Wisłą doczekamy się przynajmniej chwilowego "szumu medialnego". 

 

Żwawy siedemdziesięciolatek

 

Tymczasem za oceanem "Detektyw w Pelerynie" może nie ma się już tak dobrze jak dajmy na to w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Niemniej tytuły poświęcone zarówno jemu jak i postaciom wyrosłym w cieniu jego legendy wciąż plasują się grupie najchętniej nabywanych pozycji DC. Perturbacje związane z domniemaną śmiercią Bruce'a oraz przejęciem jego funkcji przez Dicka Graysona ponownie wzmogły czytelnicze zainteresowanie. Nie obyło się przy tym bez licznych głosów krytyki i rozczarowania, bo nawet nieszablonowy Grant Morrison nie zdołał wypracować spójnej, a zarazem nowatorskiej formuły. Jednakże mimo chwilowego impasu oraz wyraźnej inercji scenarzystów, nie w pełni zdecydowanych co też począć z tą postacią, raczej próżno wypatrywać finału jej perypetii. Batman zbyt mocno zakotwiczył się w kulturze popularnej, by ot tak zaniknąć w skutek chwilowego kryzysu. Stąd można mniemać, że przed tą pojemną fabularnie osobowością jeszcze całe lata zmagania się z przestępcami w Gotham. I nawet pomimo ogólnego spadku zainteresowania komiksami jego wielbiciele mogą spać spokojnie. Bowiem jest więcej niż pewne, że "Mroczny Rycerz" jeszcze nie raz ich zaskoczy.

 

Wszystkiego Najlepszego panie Wayne!


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...