Recenzja "Homo bimbrownikusa" Andrzeja Pilipiuka
Dodane: 28-10-2009 20:49 ()
Jakub Wędrowycz to w polskiej fantastyce postać już niemalże legendarna. Opowiadania i mikropowieści o tym bimbrowniku, hienie społecznej, kłusowniku, degeneracie i egzorcyście-amatorze towarzyszą nam już od ponad dekady, a ich twórca, Andrzej Pilipiuk, nie zamierza chyba wysłać Wędrowycza na zasłużoną, literacką emeryturę. Cóż, zapewne trudno mu się rozstać z przysłowiową kurą znoszącą złote jaja.
„Homo bimbrownikus” to szósty tom opowiadań o sympatycznym alkoholiku, który trudni się rozwiązywaniem nadprzyrodzonych problemów. Konstrukcyjnie przypomina on „Czarownika Iwanowa”, tak więc otrzymujemy dość długą mikropowieść i trzy drobniejsze opowiadania. Zanim dobierzemy się do dania głównego, przeżyjemy więc trzy krótkie przygody opowiadające o powodach kręcenia „Opowieści z Narnii” na Lubelszczyźnie, zgubnych skutkach picia wódki i innych napojów wyskokowych oraz nieciekawych konsekwencjach konszachtów z diabłem. Jak to z Wędrowyczem bywa, odpowiedzi, które uzyskujemy są groteskowe i zahaczające o granice absurdu. Szkoda, że tym razem zabrakło świeżości, która dotychczas towarzyszyła opowiadaniom o „pierwszym menelu Rzeczypospolitej”. Już w „Wieszać każdy może” dało się zauważyć pewną wtórność i powolne wyczerpywanie się formuły, natomiast trzy otwierające „Homo bimbrownikusa” opowiadania wzbudzają u czytelnika to niemiłe uczucie, zwane: „gdzieś to już wcześniej czytałem”. Cóż, dowodzi to tylko słuszności znanej już od dawna prawdy, że nawet najlepszy cykl opowiadań osiąga w pewnym momencie ostateczną granicę oryginalności, a raczej jej braku. Być może otwierająca zbiór „Ostatnia misja Jakuba” faktycznie powinna być jego ostatnią?
Przejdźmy jednak do dania głównego, czyli tytułowego „Homo bimbrownikusa”. Zajmuje on większość zbioru i jest opowieścią o trudnym procesie nawracania na wiarę chrześcijańską Homo sapiens fossilis, czyli Człowieka rozumnego kopalnego. Tak, tak, jeśli jeszcze tego nie wiecie, to na Lubelszczyźnie uchowało się sporo przedstawicieli tej starożytnej rasy, która broniła przed neandertalczykami jaskiń w Lascaux, oparła się Mieszkowi I i fali chrystianizacji oraz dokopała żołnierzom z Waffen-SS, żeby wymienić tylko trzy pierwsze przykłady przychodzące na myśl. Dopiero Święta Inkwizycja (kierowana przez przyjaznego Niemiaszka, mówiącego łamaną polszczyzną, który dość niedawno awansował w strukturach kościelnych na wyższe stanowisko) z pomocą Jakuba i jego kumpla Semena nawróciła tych zatwardziałych pogan na słuszną drogę. Cała historia zapewne skończyłaby się w tym momencie, jednak niezwykle potężny szaman Yodde uciekł z przykościelnego zakładu dla psychicznie chorych heretyków i wywabił podstępem do Warszawy Radka Oranguta, swojego wnuka dysponującego „mocom”. Z jego pomocą zamierza on przyzwać Wielkiego Mywu i dokonać apokalipsy, jakiej świat jeszcze nie widział. Oczywiście plany pokrzyżują mu Jakub i Semen, którzy wynajęci przez Oranguta seniora zatroskanego o losy syna, znów uratują świat, spotykając przy okazji wyznawców Światowida, nawróconych Wikingów, inkwizytora Marka, dresiarzy (znowu!!!) i wiele innych, barwnych postaci.
Akcja „Homo bimbrownikusa” toczy się dwutorowo – z jednej strony mamy przygody Radka i Yodde, z drugiej Jakuba i Semena. Oczywiście, wątki te przeplatają się ze sobą, jednak takie podejście do narracji to w opowiadaniach o Wędrowyczu nowość. U Stevena Eriksona ożywia to całość cyklu, u Pilipiuka jednak nie działa zbyt dobrze. Problemem jest wspomniana już wcześniej wtórność oraz nierówność pomysłów, wykorzystanych w tej mikropowieści. Obok naprawdę interesujących (psychiatra-amator i leczenie urojeń elektrowstrząsami) mamy bowiem stare, odgrzewane kotlety (mordowanie dresów) lub niezbyt zabawne koncepty (wycieczka w przeszłość po skórę mamuta i Ytong). Osadzenie fabuły w Warszawie też niczego nie wnosi, ot mamy nową scenerię dla starych, opowiedzianych już kilkakrotnie opowieści. Dodatkowo całość zrobiła się jakby nieco bardziej wulgarna, więcej tu rzucania mięsem i epatowania seksem. Zasadniczo nie mam nic przeciwko temu, ale nie lubię, kiedy jest to zwykły zapychacz fabularny, który pozwala machnąć kilkaset znaków więcej. Nie podoba mi się również kierunek, w jakim opowiadania o Wędrowyczu podążają. Poprzez ciągłe eksponowanie postaci Semena, z naprawdę mocnej i dobrej postaci drugoplanowej staje się on przeciętnym bohaterem pierwszego planu. Tak samo robienie z Wędrowcza psionika i podróżnika w czasie jest słabe – ciągle powtarzane przestaje bawić i zaczyna nużyć.
Andrzej Pilipiuk to jeden z moich ulubionych polskich pisarzy fantastyki i dlatego z wielkim smutkiem oraz niepokojem patrzę, jak kolejnymi opowiadaniami o Wędrowyczu rozmienia się na drobne. Rozumiem, że postać ta ma w Polsce ogromne rzesze fanów i zapewne „wymusza” to na autorze pisanie kolejnych części, nie zapominajmy jednak, że co za dużo to niezdrowo – niech za przestrogę posłuży nam tutaj „Saga o Wiedźminie” i jej słabiutkie, ostatnie dwa tomy. Czasami chyba lepiej powiedzieć sobie w pewnym momencie „stop” i pozostawić dobre wrażenie, niż popsuć coś naprawdę udanego. Zresztą takimi świetnymi zbiorami, jak „2586 kroków” i „Czerwona gorączka” Andrzej Pilipiuk udowodnił nam, że potrafi wspaniale pisać nie tylko o egzorcyście-amatorze.
„Homo bimbrownikusa” polecić mogę chyba tylko prawdziwym fanatykom cyklu. Innych czytelników zrazi wtórność pomysłów i problemy z utrzymaniem wysokiego poziomu narracji. Nowy Wędrowycz miejscami bawi, miejscami męczy, a miejscami bywa niesmaczny. Niestety kilka dobrych pomysłów to za mało, żeby stworzyć dobrą książkę.
korekta: Levir
Tytuł: Homo bimbrownikus
Autor: Andrzej Pilipiuk
Wydawnictwo: Fabryka słów
Data wydania: sierpień 2009
ISBN: 978-83-7574-188-9
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 360
Cena: 32,90 zł
Dziękujemy Wydawnictwu Fabryka Słów za udostępnienie książki do recenzji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...