"Szmaragdowy Kosmos" - 50 lat Green Lanterna

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 30-10-2009 17:03 ()


Rok 1959 nie zapisał się w annałach szczególnie godnymi uwagi wydarzeniami. Popioły wojny koreańskiej dawno już wygasły, a kryzys kubański świat miał dopiero przed sobą. Jednakże w dziedzinie kultury popularnej znanej jako literatura fantastyczna działo się wiele. Zainteresowanie niniejszym gatunkiem nie malało, a twórcy tego formatu co Arthur C. Clarke, Henry Kuttner, czy E. A. Van Vogth zaskakiwali swych czytelników coraz to nowymi koncepcjami. Czas sprzyjał tego typu twórczości. Wszak zaledwie dwa lata wcześniej Sowieci umieścili na orbicie Ziemi pierwszego sztucznego satelitę.

Nic dziwnego, że ta tendencja znalazła swoje odbicie także w innych niż literatura odnogach kultury masowej. Przez całe lata pięćdziesiąte w amerykańskich kinach sporym powodzeniem cieszyły się produkcje spod znaku s-f, a część z nich zyskała status klasyka w swej konwencji („To przyszło z kosmosu” – 1951 rok, „Zakazana Planeta” – 1956, „Wehikuł Czasu” – 1960). Podobnie rzecz się miała w coraz popularniejszym medium jakim stawała się dla ówczesnych Amerykanów telewizja. To właśnie w tej dekadzie zaistniały pierwsze epizody serialu „Strefa mroku”, a sporym zainteresowaniem cieszyły się dramy oparte na motywach opowiadań m.in. Edgara Alana Poe. 

Ta tendencja nie ominęła jeszcze jednej dziedziny rozrywki, skierowanej do młodszych odbiorców. Mowa tu o komiksach, które po zaskakującym „boomie” z przełomu lat trzydziestych i czterdziestych wbrew obiegowej opinii wcale nie miały się wówczas gorzej. Cenzorskie utrudnienia w postaci niesławnego Kodu Komiksowego nie powstrzymały chłonności rynku, a tym samym nie ograniczyły także podaży. Skorygowano co prawda profil opowieści obrazkowych rozbudowując „segment” westernowy, romansowy (oczywiście w wydaniu dla nastolatków) oraz właśnie science-fiction. Nie było to jednak spowodowane „dyrektywami z góry”, a najzwyczajniej w świecie przesytem opowieściami z udziałem odzianych w trykoty superbohaterów. Toteż u schyłku lat czterdziestych większość z nich (pomijając garstkę najpopularniejszych z ich grona takich jak Superman czy Wonder Woman) zniknęła z kart komiksowych magazynów. Ich miejsce zajęli traperzy, oficerowie lotnictwa oraz astronauci zmagający się pośród kraterów Merkurego z mackowatymi istotami. 

 

                                                              Nostalgia

 

Sinusoida czytelniczych zainteresowań ma jednak swoje prawa toteż wraz z upływem kolejnych lat dało się dostrzec wyraźną nostalgię za tzw. „Złotym Wiekiem” amerykańskiego komiksu, czyli właśnie przełomem lat trzydziestych i czterdziestych. Nadciągającą koniunkturę prędko dostrzegli co bardziej rozgarnięci redaktorzy komiksowych magazynów, wśród których na szczególną uwagę zasługuje Julius Schwartz (1915-2004). Ten wieloletni redaktor wydawnictwa DC Comics, a zarazem zagorzały wielbiciel opowieści spod znaku s-f, już jako młodzik parał się redagowaniem fanowskich magazynów poświęconych tej tematyce (m.in. „Time Traveller”), uczestnicząc w związanych z nią znaczących inicjatywach (np. współpracował przy organizowaniu pierwszego w dziejach konwentu poświęconego fantastyce z roku 1939). Stąd nie dziwi okoliczność, że jako jeden z pierwszych wypatrzył „pomyślniejsze wiatry” dla konwencji superbohaterskiej. To właśnie on wpadł na pomysł by ponownie sięgnąć przynajmniej po niektóre, co bardziej obiecujące postacie herosów obdarzonych nadnaturalnymi zdolnościami ukazując ich, często w mocno odmienionej formule. Ów z pozoru mało oryginalny pomysł okazał się przysłowiowym „strzałem w dziesiątkę”. Zaistniała na łamach czwartego numeru dwumiesięcznika „Showcase” (wrzesień/październik 1956 roku) zmodernizowana wersja Flasha, postaci znanej już z komiksów ukazujących się w latach czterdziestych, z miejsca zdobyła sobie czytelniczą przychylność. Tym samym „drzwi zostały wyważone” tworząc precedens do ofiarowania niejako drugiej szansy komiksowym superbohaterom.

 

Mistyczny pierwowzór i druga szansa

 

Obok Flasha taką okazje otrzymał także Green Lantern, postać również znana z magazynów publikowanych w latach czterdziestych takich jak „All-American Comics”, czy „All-Star Comics”. Miano to nosił pierwotnie młody, bystry inżynier Alan Scott, który podczas katastrofy kolejowej doznał napromieniowania energią pochodzącą z tajemniczej lampy. Ów enigmatyczny przedmiot okazał się pozaziemskim artefaktem skupiającym mistyczną moc magii. Kanalizujący tę energie pierścień, dzięki któremu Allan zyskał umiejętność lewitacji, kontroli gęstości swych molekuł oraz przede wszystkim materializowania z niej wszelkich przedmiotów, uczyniły zeń jednego z najpotężniejszych herosów. Z kolei osobista charyzma sprawiła, że stał się on nieformalnym liderem Amerykańskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwości (debiut na kartach trzeciego numeru „All-Star Comics” datowanego na zimę 1941 roku), pierwszej w dziejach organizacji skupiającej superbohaterów. Obok niego najaktywniejszymi jej przedstawicielami byli m.in. Flash, Spectre, Doctor Fate oraz Sandman. Wraz ze wspominanym spadkiem zainteresowania tego typu historiami cała ta kolorowo odziana gromadka przepadła w komiksowym „Limbo”, a wraz z nimi – także Green Lantern.

Zmyślny Julius Schwartz, być może wyczuwając potencjał tkwiący w tej postaci, bez ociągania zgodził się na propozycje zamieszczenia w „Showcase” unowocześnionej fabuły z Green Lanternem w roli głównej. Sęk w tym, że zaprezentowany w dwudziestym drugim numerze tegoż magazynu (wrzesień/październik 1959 roku) osobnik, pomijając pseudonim, pierścień i pełną energii latarnie niewiele miał wspólnego ze swym pierwowzorem. Podobnie, jak w przodku Flasha, także i tu głównym bohaterem uczyniono zupełnie nową osobowość. Tym razem ów „zaszczyt” trafił się Halowi Jordanowi, chwilami niesfornemu pilotowi testującemu prototypy myśliwców konstruowanych w firmie „Ferris Aircraft”. Zakochany po uszy w córce swojego szefa, naburmuszonej brunetce Carol Ferris, nieraz dał się poznać jako problematyczny, a zarazem brawurowy oblatywacz. Za sprawą nieznanej energii został on przetransportowany na miejsce kraksy pozaziemskiego pojazdu, w którego zgliszczach natknął się na dogorywającego kosmitę, odzianego w specyficzny, zielono-czarny uniform. Na moment przed śmiercią obcy przekazał osłupiałemu Ziemianinowi pierścień mocy. Tym samym uczynił go swym następcą w roli Green Lanterna, kogoś w rodzaju kosmicznego policjanta odpowiedzialnego za 2814 sektor Kosmosu, w którym znajduje się między innymi nasza planeta. Kompletnie zdezorientowany, ale równocześnie bystry Hal prędko odnalazł się w powierzonej funkcji czerpiąc nie mało frajdy z użytkowania pierścienia mocy – najpotężniejszej broni Wszechświata.

Ta zaledwie kilkustronicowa opowieść pt. „SOS Green Lantern”, rozpisana przez Johna Broome’a, a rozrysowana przez Gila Kane, zapoczątkowała długoletnią odyseję Hala Jordana trwająca z powodzeniem po dzień dzisiejszy. Wielbiciele tego typu opowieści rychło zaakceptowali nową inkarnację bohatera, co niebawem doprowadziło do zaistnienia osobnego tytułu poświęconego tej postaci (premiera w lipcu 1960 roku). Już po tak zwięzłej charakterystyce jego genezy widać wyraźnie, że twórcy tej fabuły, realizujący ów projekt pod czujnym okiem Schwartza, usiłowali skorzystać z ówczesnego zapotrzebowania na historyjki obrazkowe podszyte motywami rodem z literatury S-F. To zjawisko stało się szczególnie widoczne przy wcześniejszych opowieściach publikowanych w „Showcase”, w których główną role odgrywał m.in. pochodzący z planety Rann Adam Strange (nr 17) oraz przemierzający czas Rip Hunter (nr 20). Stanowiąca źródło mocy oryginalnego Green Lanterna magia już nie wystarczyła. W ówczesnym momencie jawiła się, bowiem jako zbyt „bajkowe” i na swój sposób infantylne wyjaśnienie jego potęgi. W przypadku Hala Jordana uzasadnienia nadnaturalnych możliwości dopatrywano się znacznie dalej – pośród bezmiaru gwiazd. Ten wiele mówiący symptom czyni zeń „produkt” schyłku lat pięćdziesiątych, doby gdy fantastyka przeżywała jeden ze swych najbujniejszych momentów rozwoju. Widać to zresztą w toku kolejnych perypetii tej postaci. Hal z reguły więcej czasu spędzał na innych planetach i równoległych wymiarach niż na macierzystym globie. To z kolei dało asumpt twórcy jego perypetii do popisania się swą erudycją w dziedzinie fantastyki. A że scenarzysta John Broome należał do osób oczytanych w tego typu literaturze, toteż w powierzonym mu miesięczniku zaroiło się od istot niewątpliwie pozaziemskich.

 

Korpus Zielonych Latarni

 

Rychło stało się jasne, że Hal nie jest jedynym osobnikiem dysponującym pierścieniem mocy. Okazało się, iż przyjmując niecodzienny „podarunek” równocześnie przystąpił on do międzygalaktycznej organizacji znanej jako Korpus Zielonych Latarni utworzonej przez zamieszkujących planetę Oa Strażników Wszechświata. Ci, momentami deprymujący osobnicy, byli potomkami najstarszej we Wszechświecie cywilizacji wywodzącej się z innego odległego globu – Maltusa. Dysponujący parapsychicznymi możliwościami, a przede wszystkim ogromem wiedzy, Maltusjanie skolonizowali setki światów tworząc nowe, często wyrafinowane kultury (co skrótowo acz dosadnie ukazano w opublikowanej także u nas w marcu 1995 roku „Opowieści Gantheta” Larry’ego Nivena i Johna Byrne’a). Niestety w skutek machinacji zbyt dociekliwego naukowca imieniem Krona doszło do uszkodzenia struktury czasoprzestrzeni poprzez wtargnięcie do naszego Wszechświata niszczącej ją entropii. Poczuwająca się do odpowiedzialności za nieprzemyślany czyn swego współziomka grupa maltusjańskich naukowców i „teologów” opuściła macierzysty glob osiedlając się na usytuowanej w centrum kosmosu planecie Oa. Tam utworzyli zakon Strażników oraz armię androidów zwanych Manhunterami, mających w ich mniemaniu stawiać czoła opłakanym skutkom czynu Krony. Niebawem jednak roboty podniosły bunt przeciw swym „stwórcom”, co znalazło swój finał w zniszczeniu większości Manhunterów i powołaniu do istnienia wspominanego Korpusu rekrutującego się spośród tym razem żywych istot. Poddani ostrej selekcji wybrańcy, wyposażeni w pierścień mocy umożliwiający lewitacje oraz materializowanie własnych wyobrażeń, podjęli się niełatwego zadania ochrony Kosmosu podzielonego na 3600 sektorów. I tyleż właśnie członków liczyła sobie przez miliony lat swego istnienia wspomniana formacja. W ciągu tak długiego czasu przeżywała lepsze i gorsze chwile niejednokrotnie ulegając rozpadowi. Mimo to Strażnicy Wszechświata uparcie odtwarzali Korpus konsekwentnie realizując swe założenia. Dla jednych źródło lęku, dla innych wybawiciele z opresji. Pewne jest jedno: Green Lanterni na trwale wpisali się w dzieje Kosmosu. Wraz z objęciem funkcji Zielonej Latarni Sektora 2814 Hal Jordan stawał się tym samym częścią tej pradawnej organizacji.

 

Ewolucja serii

 

W początkach kariery młody pilot zdawał się sycić swą nową funkcją. Prędko jednak okazało się, że „fach” Green Lanterna to nie tylko szpanowanie atrakcyjnym dziewczętom, pławienie się w sławie czy też korzystanie z ogromnych możliwości pierścienia. Początkujący Green Lantern niejednokrotnie musiał zmierzyć się z groźnymi, choć nie rzadko kuriozalnymi oponentami, wśród których wypada wskazać m.in. Sonara, Sharkmana i Goldface’a. Szczególnie upartym i groźnym przeciwnikiem okazał się dlań, wywodzący się z planety Korugar, łotr imieniem Sinestro. Ów osobnik o makiawelicznym usposobieniu niegdyś sam pełnił funkcje Green Lanterna sektora 1417 ciesząc się przy tym estymą najwybitniejszego członka Korpusu. Gdy jednak okazało się, że pod pozorem utrzymania porządku społecznego zaprowadził on na swej rodzinnej planecie niemalże totalitarną dyktaturę, Strażnicy wydalili go z Korpusu zsyłając na banicje do równoległego Wszechświata zbudowanego z antymaterii. Rozwścieczony Sinestro znalazł jednak sposób by wydobyć się z „zesłania” i wielokrotnie uprzykrzał życie zarówno Strażnikom, jak i Halowi stając się głównym „nemezis” ziemskiego „Latarnika”. Ów przeciwnik jest tym bardziej groźny, że dysponuje pozyskanym w antywszechświecie (tzw. wymiarze Qward) pierścieniem emanującym żółtą energię. Tymczasem jednym z nielicznych ograniczeń pierścieni Green Lanternów jest bezsilność wobec właśnie żółtego koloru …

Niemało problemów sprawili mu również apodyktyczni Strażnicy, często przedmiotowo traktujący podlegających im członków Korpusu. Ich nonszalancja wynikająca z kierowania się często trudnym do pojęcia „nadrzędnym dobrem” sprawiła, że Hal tymczasowo opuścił szeregi Korpusu (miało to miejsce na łamach numeru 178 poświęconej mu serii). W międzyczasie dali o sobie znać inni Ziemianie wytypowani przez Strażników do roli Green Lanternów. Pierwszym z nich był Guy Gardner, stonowany nauczyciel wychowania fizycznego, który z pełną powagą podszedł do powierzonego mu zadania. Prędko jednak zniknął z kart komiksu, by powrócić po długich latach z nową, znacznie bardziej zgryźliwą osobowością stając się niejako przeciwwagą dla niemal idealnego Jordana. Drugim okazał się John Stewart, architekt zatrudniony w „Ferris Aircraft”. Postać Johna jest o tyle interesująca, że był on jednym z pierwszych czarnoskórych superbohaterów DC, stanowiąc tym samym istotny znak czasów i przemian zachodzących w mentalności, co tu kryć, rasistowskich Stanów Zjednoczonych. Obaj wspomniani panowie rychło usunęli się w cień ustępując miejsca pierwotnemu „gospodarzowi” serii.

Wraz z kolejnymi latami Hal zyskiwał na doświadczeniu i umiejętnościach stając się z czasem jednym z najbardziej cenionych przedstawicieli Korpusu. Również ziemscy „koledzy po fachu” pokroju Aquamana i Martiana Manhuntera docenili jego wkład w działalność Ligi Sprawiedliwości – organizacji skupiającej podobnych mu herosów. Najbliższa jednak więź łączyła go z Flashem (Barrym Allenem), a zwłaszcza wytrawnym łucznikiem znanym jako Green Arrow (w „cywilu” Oliverem Queenem). I to właśnie w towarzystwie drugiej z wspomnianych postaci Hal wyruszył w podróż po Ameryce, która na dobrą sprawę zainicjowała dalece sięgające zmiany w amerykańskim komiksie. Scenarzystą tracącego na popularności miesięcznika uczyniono Denny’ego O’Neila, jednego z najwybitniejszych twórców w dziejach tej konwencji. Zyskując od wydawcy niemal wolną rękę zestawił dwie dalece różne osobowości Jordana i Queena decydując się tym samym na eksperyment, który zaowocował iście nowatorską opowieścią znaną jako „Hard-Travelling Heroes”. Przewodnim tematem fabuł wchodzących w skład tej sagi przestały być banalne pojedynki z kuriozalnymi łotrzykami. Tym razem obu bohaterom przyszło zmierzyć się z problematyką zagrożenia środowiska, przekupnych urzędników i narkomanii. To istotne novum, nie w pełni zresztą dostrzeżone przez ogół ówczesnych odbiorców stanowi dziś przykład nowatorskości O’Neila, a stworzona przezeń saga cieszy się statusem niekwestionowanego i wciąż wznawianego klasyka.

W toku późnych lat siedemdziesiątych i początku kolejnej dekady większość opowieści z udziałem Hala nie wyrastała ponad superbohaterski standard, choć niejednokrotnie jego przygody kreowali zasłużeni twórcy pokroju Lena Weina i Steve’a Engleharta. Coraz więcej miejsca poświęcano innym członkom Korpusu, zwłaszcza Johnowi Stewartowi i Guyowi Gardnerowi. Doszło wręcz do tego, że tytuł miesięcznika zmodyfikowano na „Green Lantern Corps” (od numeru 201) i w takim kształcie niniejsza seria przetrwała do swego finału w maju 1988 roku. W międzyczasie „Latarnicy” aktywnie uczestniczyli w znaczących wydarzeniach, które wstrząsnęły uniwersum DC – „Kryzysie na Nieskończonych Ziemiach” (z roku 1985) oraz „Millenium” (1988 rok), podczas którego ziemscy superbohaterowie musieli stawić czoła dawnej armii droidów skonstruowanych przez Strażników Wszechświata. Ci z kolei niemal wszyscy opuścili nasz wymiar de facto porzucając stworzony przez nich Korpus.

 

Kolejny Świt

 

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych wiele wskazywało na to, że przygody Green Lanternów nie cieszą już taką popularnością jak jeszcze do niedawna. Mogło na to wskazywać zakończenie poświeconej im serii po niemal trzydziestu latach publikacji. Ci jednak nie dali się wypchnąć z ram uniwersum DC wielokrotnie „udzielając” się m.in. w takich magazynach jak „Action Comics Weekly”. Prawdziwą „Bombą” okazała się jednak mini-seria „Emerald Dawn” („Szmaragdowy Świt”) traktująca o początkach nietypowej kariery Hala Jordana. Ta rozpisana przez Jima Owsleya i Keitha Giffena, a rozrysowana przez Marka D. Brighta opowieść nie tylko cieszyła się znacznym zainteresowaniem, ale też stała się preludium do kolejnej, pełnowymiarowej serii „Green Lantern vol.3” (premiera w czerwcu 1990 roku). Otwierająca ów cykl saga „The Road Back” zaskoczyła dojrzałością fabuły (według Gerarda Jonesa), w której lekko siwiejący Hal na nowo usiłował pogodzić się z niełatwą rolą kosmicznego „stróża prawa”. Oczywiście nie obyło się bez udziału Guya (znakomita kreacja!) i Johna oraz złowrogich machinacji oszalałego Strażnika Wszechświata. Niebawem doszło do ponownego reaktywowania Korpusu oraz współpracy z innymi, intergalaktycznymi „policjami”: L.E.G.I.O.N.em oraz Darkstars – nieprzebierającą w środkach organizacją zainicjowaną przez pobratymców Strażników zwanych Kontrolerami. Cały konflikt rozegrał się na tle przebudzenia triady zapomnianych bóstw czczonych niegdyś przez starożytnych Maltusjan, co wymagało połączenia sił wymienionych trzech organizacji. To zaistniałe latem 1993 roku wydarzenie wzmogło zainteresowanie poczynaniami „Latarników”, co przełożyło się również na adekwatny wzrost sprzedaży poświęconych im tytułów.

 

Zmierzch i nowy początek

 

Przez kilka lat od zaistnienia reaktywowanej serii wyglądało na to, że nic nie będzie w stanie przyćmić popularności Lanternów. „Szmaragdowy Świt” doczekał się udanej kontynuacji, Stewart i Gardner trafili od solowych serii („Green Lantern Mosaic” i po prostu „Guy Gardner”), a jak zwykle najbardziej lubiany Hal „brylował” nie tylko na łamach macierzystego miesięcznika, ale też częstokroć gościł w innych publikacjach DC takich jak chociażby „Justice League of Europe”. Niestety … Wiecznie złaknieni nowości czytelnicy z coraz mniejszym zapałem sięgali po wspomniane tytuły, co siłą rzeczy przejawiło się w spadku wpływów z ich sprzedaży. W zaistniałej sytuacji zarząd wydawnictwa zdecydował się na podobny ruch jak miało to już miejsce w przypadku Batmana, Supermana i Wonder Woman – bez cienia sentymentu wymieniono Jordana na „zmodernizowany model”.

W trzyczęściowej opowieści o wiele mówiącym tytule „Szmaragdowy Zmierzch”(„Green Lantern vol.3” nr 48-50; styczeń-marzec 1994 roku) zrozpaczony zagładą swego rodzinnego Coast City popadł on w szaleństwo, wymordował licznych Green Lanternów (w tym także bliskiego przyjaciela, Kilowoga), zagroził samym Strażnikom Wszechświata, a przede wszystkim przejął energie centralnej Baterii Mocy usytuowanej na planecie Oa. W efekcie tych wydarzeń najwybitniejszy do nie dawna członek Korpusu stał się jego faktycznym grabarzem. Hal przeistoczył się w istotę znaną jako Parallax, a organizacja do której należał po raz kolejny uległa rozpadowi. Pozostali przy życiu Strażnicy Wszechświata przekazali pierścień mocy młodemu Ziemianinowi, Kyle’emu Raynerowi, czyniąc go ostatnim Green Lanternem, a zarazem spadkobiercą ich ideałów. Tym samym twórcy serii dokonali faktycznej wymiany pokoleniowej, co nie tylko uratowało miesięcznik przed likwidacją, ale też doprowadziło do swoistego renesansu zainteresowania tą postacią. Nowatorski jak na owe czasy uniform mocno odmienionego „Latarnika”, emocjonujące i zazwyczaj zwarte scenariusze Rona Marza oraz „świeża” osobowość nowego bohatera przyciągnęły do podupadającej serii rzesze zaciekawionych czytelników. Większość z nich nie tylko pozostała na dłużej, ale też sięgała po tytuły, w których Kyle zaistniał w ramach gościnnych występów. Doszło wręcz do sytuacji, w której „wizyta” rzeczonego doprowadzała do chwilowego zwiększenie sprzedaży innego tytułu. Tak było w przypadku m.in. „Aztek The Ultimate Man”, „Guy Gardner: Warrior” czy „Green Arrow vol.2”. W odróżnieniu od siwiejącego i nieco „zgredowatego” Jordana młodociany Rayner dalece bardziej wpisywał się w gusta nowego pokolenia fanów, którzy tym samym mieli sposobność utożsamić się z bliskim im wiekowo herosem. I zapewne w tym tkwiło sedno popularności tej postaci.

 

Wina i odkupienie

 

Tymczasem odmieniony Hal Jordan nie próżnował. Jako Parallax usiłował „wymazać” właściwą linie czasu zastępując ją skorygowaną, w której nigdy nie doszło do zagłady Coast City. Niestety taka perturbacja groziła zagładzie czasoprzestrzeni, toteż ogół superbohaterów z różnych epok stanął na przeszkodzie nieodpowiedzialnej „zabawie w Boga”. Mimo, że traktująca o tych machinacjach opowieść „Zero Hour” zakończyła się powstrzymaniem Parallaxa, ten jeszcze wielokrotnie dawał on o sobie znać. Po raz ostatni na kartach „Final Night”, kolejnej przełomowej fabuły, która wstrząsnęła posadami uniwersum DC. Nasze Słońce padło ofiarą specyficznej, gazowej istoty znanej jako Sun-Eater, przypominającej nieco „Czarną Chmurę” z powieści autorstwa Freda Hoyle’a. Tym samym los Ziemi i jej mieszkańców zdawał się przesądzony. W obliczu rychłej zagłady cząstka osobowości Jordana przeważyła wolę Parallaxa, którego to energia posłużyła do ponownego przebudzenia Słońca. Nie obyło się jednak bez „start własnych’, bowiem cały proces doprowadził do śmierci Hala. Myliłby się jednak ten, kto sądził, że to już kres perypetii pilota – oblatywacza. Ta silnie osadzona w realiach DC Comics kreacja z przyczyn marketingowych była zbyt cenna, by się jej ot tak wyzbyć. Stąd sprytni scenarzyści wymyślili dlań kolejną symbiozę. Tym razem dusza Hala połączyła się z Duchem Zemsty, Spectre, jedną z najstarszych postaci wspomnianego uniwersum. Jako istota, podlegająca jedynie Stwórcy wszechrzeczy, zyskał on nie tylko niemal nieograniczone możliwości, ale przede wszystkim szanse odkupienia swych win. I o tym właśnie traktuje seria „The Spectre vol.4”. Za sprawą przejmujących scenariuszy autorstwa J.M. DeMatteisa cykl ten wyrósł dalece ponad standard superbohaterskiej konwencji plasując się niemal w poetyce komiksów spod znaku „Vertigo”. Wraz z rozwojem serii charakter tej postaci ulegał stopniowej modyfikacji. To już nie był ten sam, bezwzględny mściciel bezpardonowo rozprawiający się ze swymi oponentami. Spectre w wydaniu przywołanego autora koncentruje się nie tyle na wymyślnym karaniu potępieńców, co raczej usiłuje wniknąć w przyczynę zaistniałego zła. Przejawy jego działalności w niewielkim już stopniu przypominały dokonania Ducha Zemsty czyniąc zeń Anioła Odkupienia. Idąc tym torem DeMatteis niejednokrotnie zbliżał się do poetyki przywołanych chwile temu komiksów „Vertigo”, ale mimo to, oraz udziału tak wprawnych ilustratorów jak Ryan Sook i Norm Breyfogle tytuł nie zyskał stosownej popularności znikając z oferty wydawnictwa po zaledwie dwudziestu siedmiu odcinkach (w maju 2003 roku). Sam „Hal/Spectre” jeszcze nie raz dał o sobie znać na łamach innych miesięczników DC.

 

Powrót do chwały

 

Trudno jednak zwalczyć wzmiankowaną już nostalgię. Mimo popularności Kyle’a Raynera większość fanów tak naprawdę nigdy nie zapomniała o Halu Jordanie i jego charyzmatycznej osobowości. Już w 1997 roku spora gromadka wielbicieli wystosowała na łamach magazynu „Wizard” list otwarty do zarządu DC o przywrócenie go do roli Green Lanterna. Co w tym trudnego, skoro już wcześniej udało się z powodzeniem „zmartwychwzbudzić” Supermana. Decydenci wydawnictwa nie tyle pozostali głusi na niniejsze apele, co raczej wyczekiwali najwłaściwszego ku takiemu posunięciu momentu. Póki co Kyle cieszył się niesłabnącą popularnością, toteż komiksy z jego udziałem wciąż przynosiły pokaźne zyski. Nie było powodu, by zmieniać ten stan rzeczy, chociaż dla wszystkich było jasne, że wcześniej czy później Hal powróci do roli „Szmaragdowego Rycerza”. Na razie jednak musiał zadowolić się rolą Ducha Odkupienia.

Właściwa chwila nastąpiła w końcu wraz ze schyłkiem roku, 2004 gdy do dystrybucji trafił premierowy epizod mini-serii „Green Lantern: Rebirth” według scenariusza Goeffa Johnsa. Ów scenarzysta miał już okazje pracować nad postacią Hala, gdyż to właśnie on uczynił zeń Spectre („Day of Judgment” ze schyłku 1999 roku). Jak wskazuje tytuł wspomnianego komiksu tym razem przyszło mu sprowadzić najwybitniejszego z „Zielonych Latarników” ponownie do świata żywych. Wraz z zaistnieniem kolejnej już serii „Green Lantern” (tym razem „Vol.4”) doprowadził do ponownego sformowania Korpusu w składzie z zarówno dobrze znanymi osobnikami pokroju Guya, Kilowoga czy Kyle’a, jak też zupełnie nowych postaci. Wartkie scenariusze, przekonujące sylwetki bohaterów jak też udana szata graficzna autorstwa m.in. Ethana Van Scivera, sprawiły, że odrodzony magazyn wywindował się na czoło jednego z najchętniej nabywanych tytułów DC. Johns na tym nie poprzestał, bowiem w kolejnych odsłonach serii nie tylko doprowadził do epickiego starcia znanego jako „Sinestro Corps War” (w 2007 roku), ale też zasugerował zaistnienie wydarzenia o jeszcze większym rozmachu. Mowa tu o „Blackest Night” rozgrywającym się zarówno na łamach „Green Lantern vol.4”, „Green Lantern Corps vol.2”, jak i pojedynczych wydań specjalnych. Jego echa dały o sobie znać także w miesięcznikach niezwiązanych z uniwersum „Zielonej Latarni”, stając się tym samym najważniejszym „zajściem” roku w całym „multiversum” DC. Rzecz miała miejsce późnym latem i wczesną jesienią 2009 roku stając się niejako formą celebracji pięćdziesiątej rocznicy zaistnienia Hala Jordana. Wyczekujący z niecierpliwością fani „Latarników” stanęli na wysokości zadania, przez co saga zyskała również status komercyjnego hitu. Wiele wskazuje, że ta sytuacja utrzyma się jeszcze przynajmniej do czasu zachowania niezmiennie wysokiej formy przez Geoffa Johnsa. W myśl wypowiedzi rysownika Ivana Reisa ów scenarzysta szykuje na rok 2010 kolejne, nie mniej znaczące wydarzenie. Wypada zatem śledzić dalszy rozwój wypadków.

 

„Szmaragdowy Rycerz”, a sprawa polska …

 

Obecnie konwencja superbohaterska nie cieszy się u nas zbytnim „wzięciem”, o czym świadczy mikroskopijna wręcz oferta tego typu tytułów oferowanych przez krajowych wydawców. Był jednak taki moment, w nie tak znowuż odległych latach dziewięćdziesiątych, gdy polscy czytelnicy nieco łaskawszym okiem spoglądali na podobne produkcje. To dało asumpt do zaistnienia na naszym rynku dwumiesięcznika „Green, Lantern”, którego premierowy epizod ukazał się w grudniu 1992 roku za sprawą wydawnictwa TM-Semic. Na pierwsze trzy odcinki złożyła się wspominana saga „Emerald Dawn”. W pozostałych siedmiu ukazano perypetie Hala, Guya i Johna z reaktywowanej serii „Vol.3”. Niestety po początkowo przychylnym przyjęciu tegoż tytułu sprzedaż malała, co spowodowało jego zniknięcie z oferty wydawnictwa po czerwcu 1994 roku. W niecały rok później Hal Jordan ponownie miał okazje „zawitać” nad Wisłę na kartach „Opowieści Gantheta” zrealizowanej według pomysłu cenionego pisarza s-f Larry’ego Nivena przez legendę komiksowego przemysłu, Johna Byrne’a. Ta niełatwa w odbiorze, choć wiele wnosząca do „mitologii” „Zielonych Latarni” opowieść, również nie znalazła uznania u polskich fanów komiksu. W październiku 2003 roku temat podjęło wydawnictwo Egmont Polska publikując „Dziedzictwo Hala Jordana”, fabułę jeszcze bardziej wymagającą od czytelnika. Pomijając gościnny (choć bardzo znaczący) występ w również wydanym przez wspomnianego wydawcę „Green Arrow: Kołczan” Green Lantern de facto „przepadł” w naszym kraju i nic nie wskazuje by ta sytuacja miała ulec zmianie.

We wrześniu 2009 roku do dystrybucji w naszym kraju trafił pełnometrażowy film animowany „Green Lantern: Pierwszy lot”. Niniejsza produkcja to niejako preludium i „rozpoznanie gruntu” przed wysokobudżetowym obrazem kinowym, którym wytwórnia Warner odgraża się już od dawna. Wszystkie „znaki na niebie i ziemi” wskazują, że w 2011 roku doczekamy się kinowej adaptacji perypetii Hala, a obiecywany rozmach i wstępne zapowiedzi fabuły rokują bardzo zachęcająco. Być może premiera tegoż filmu przyczyni się do zaistnienia przynajmniej chwilowego zainteresowania postaciami „Zielonych Latarników” oraz ponownym spolszczeniem któregoś z poświęconych im tytułów. Taka sytuacja byłaby tym bardziej godna uwagi, także dla fanów fantastyki, że Green Lantern to przykład bardzo udanej implantacji tegoż gatunku na język komiksu.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...