Ostatni rok - opowiadanie

Autor: Agnieszka Krzyżewska Redaktor: Słowik

Dodane: 06-10-2009 10:27 ()


Jutro umrę…

Właśnie jutro przypada rocznica dnia, w którym dowiedziałam się, że mam nieoperacyjnego guza mózgu. Lekarze dali mi rok życia. Ten termin upłynie jutro…

 

Co można zrobić w takiej sytuacji w ciągu dwunastu miesięcy? Jak najlepiej wykorzystać czas, który jeszcze został? Wziąć kredyt i zwiedzić świat? Poświęcić się dla społeczeństwa i popracować jako wolontariusz? Zadbać o duszę i odpokutować grzechy? Zrobić sobie dziecko i nadać życiu sens?

Cóż – każdy ma swój sposób na ostatnie chwile. Mnie udało się rozwikłać tajemnicę, która nurtowała mnie od bardzo dawna. Tajemnicę obcych. Ale wszystko od początku…

 

 

 

***

 

 

 

 

Lato tamtego roku doskonale utkwiło mi w pamięci. Gorące dni zachęcały do wypoczynku nad wodą, na listach przebojów królowały Kanikuły, kina zdominował Mroczny Rycerz i Kung-fu Panda, potem przez Polskę przeszły niezwykle silne burze i trąby powietrzne. Po dwutygodniowym (wspaniałym!) urlopie nad Bałtykiem resztę lata spędziłam w mieście. Ostatnie beztroskie chwile upływały mi leniwie na grze w tenisa, pływaniu w basenach nad Zalewem i wylegiwaniu się na balkonie z porcją lodów czekoladowych i książką. Nic nadzwyczajnego – ot typowe wakacje współczesnej singielki robiącej oszałamiającą karierę w branży informatycznej.

 

No, może nieco przesadziłam z tą oszałamiającą karierą – prowadzę maleńką rodzinną firmę robiącą witryny internetowe. „Rodzinny” biznes sugeruje wielowiekową tradycję od pokoleń, natomiast prawda jest taka, że moja szalona ciotka Joanna wyłożyła kasę i kazała wszystko zorganizować, po czym wyjechała, zostawiając mnie samą z całą tą polską biurokracją przeszkadzającą uczciwym ludziom w zarabianiu pieniędzy. Po wielu bojach i godzinach spędzonych w urzędach udało mi się zorganizować firmę, w której jest nienormowany czas pracy i zarobki zależne od dochodów. Lwia część wpływów idzie na konto ciotki, zaś resztą dzielimy się po równo. Niewielu osobom podobają się takie warunki, ale ci, którzy u mnie pracują uważają, że trafiła im się najlepsza robota na świecie.

 

Do takiej firmy można przyjechać koło południa, na rowerze, w stroju sportowym, śmiejąc się w duchu z przedstawiciela do spraw klientów kluczowych, pocącego się w eleganckim garniturze. Gdybym wówczas chciała zarabiać więcej, sama przejęłabym jego rolę i do pracy przyjeżdżałabym toyotą yaris, ubrana w stylowy kostium, i pewnie do dziś nie znałabym daty mojej śmierci. Ale wtedy bardziej kochałam wolność, muzykę w uszach i ciepły wiatr we włosach niż pieniądze… Nic więc dziwnego, że któregoś razu nie usłyszałam klaksonu i wpadłam pod samochód.

Biorąc pod uwagę przebieg zdarzenia, można powiedzieć, że wyszłam z tego obronną ręką. Dzięki lekcjom sztuk walki, na które kiedyś chodziłam, udało mi się upaść nie robiąc sobie większej krzywdy. Niestety, przewracając się na rowerze, ciężko uniknąć urazu czaszki. Dlatego pojechałam pogotowiem na sygnale i w szpitalu zrobiono mi tomografię głowy. I wtedy właśnie się dowiedziałam…

 

Pamiętam jak we śnie, że patrzyłam na zdjęcia powykręcanych ślimaczków, będących moim mózgiem, na środku których rozpanoszył się słabo widoczny pająkowaty twór. Na konsultację zawołano nawet kilku innych lekarzy, którzy studiowali zdjęcia i trójwymiarowy model mojego guza, z zachwytem komentując niesamowitość owego zjawiska. Gdybym nie była w szoku, chyba zaczęłabym krzyczeć. Widocznie oprócz anatoksyny dostałam również coś na uspokojenie, bo pozwoliłam się spokojnie zszyć i nawet grzecznie przyjęłam wizytówkę jakiegoś onkologa. Dopiero w domu dopadły mnie emocje.

 

To dziwne, ale najpierw czułam tylko potworną złość na tych wszystkich lekarzy, do których chodziłam z chronicznym bólem głowy. Byłam w ośmiu różnych przychodniach, państwowych i prywatnych, gdzie traktowano mnie jak rozhisteryzowaną hipochondryczkę, odsyłając z kwitkiem na środki przeciwbólowe. Nie wiem, na ile ten ból wiązał się z guzem, ale jeżeli choć jeden z tych przygłupów skierowałby mnie na dalsze badania, być może wiedziałabym wcześniej. Może nawet udałoby się to paskudztwo wyleczyć.

 

Potem przyszedł naturalny żal i łzy. Zrezygnowałam z zastanawiania się „dlaczego ja?” – zawsze pewien procent ludzkości umrze na raka. Po prostu wypadło na mnie i byłam w stanie pogodzić się z tym, jednak szkoda mi było tracić życia, które tak kochałam. W nocy wpatrywałam się w ciemny sufit i zastanawiałam, czy tak samo będę czuć się w ciemnej i ciasnej trumnie, leżąc samotnie na jakimś mrocznym i ponurym cmentarzu. Zasnęłam dopiero nad ranem, po wielu godzinach płaczu, bezsilnej złości i strachu. Miałam wtedy najbardziej dziwaczny i niesamowity sen w moim życiu.

 

Śnili mi się lekarze, którzy pochylali się nade mną na stole operacyjnym i żywo o czymś dyskutowali. Nie potrafiłam ich zrozumieć, ale mogłam patrzeć przez nich na wylot. Pod przezroczystą ludzką skórą kryły się istoty o wielkich łbach i oczach, które źle czuły się w ciałach ludzi. Przechylały tak śmiesznie głowy, żeby ulżyć ściśniętej czaszce i potrząsały ramionami, by lepiej wpasować się w postać człowieka. Obcy wyjęli mi mózg i coś w niego wbijali, potem włożyli go z powrotem i wstrzyknęli jakąś zielonkawą ciecz. Ujrzałam jasne światło i obudziłam się.

Słońce świeciło mi prosto w oczy, co w moim mieszkaniu oznaczało godzinę jedenastą. Świadomość ostatnich wydarzeń sprawiła, że wrócił strach i żal, jednak postanowiłam wziąć się w garść. W końcu został mi rok życia – każdą chwilę należało więc dobrze wykorzystać. Zadzwoniłam do pracy, przekazałam obowiązki współpracownikom i obiecałam podrzucić kadrowej zwolnienie, zaś resztę dnia spędziłam na przeczesywaniu sieci w poszukiwaniu informacji o guzach mózgu. Znalazłam mnóstwo porad lekarskich (koncentrujących się na tym, by internauta jak najszybciej udał się do lekarza), sporo ckliwych for dyskusyjnych i blogów, a także – co ciekawe – stosunkowo dużo odniesień do UFO. Co to ma wspólnego z guzem mózgu? Wówczas myślałam, że niewiele, gdyż prowadziły do stron prowadzonych przez rozwydrzone małolaty, w stylu: „Widziałam UFO, co robić?” „Jesteś nienormalna, sprawdź, czy nie masz czegoś na mózgu, powinnaś się leczyć”, gdzie pełno było tym podobnych tekstów. Jednakże jedną z porad postanowiłam sobie wziąć do serca – odnalazłam wizytówkę onkologa i umówiłam się na spotkanie.

 

 

 

***

 

 

 

 

Polska służba zdrowia nie przestaje mnie zadziwiać. Regularnie płacę podatki i składki zdrowotne, a - jak się okazuje - na wizytę u specjalisty trzeba czekać trzy miesiące (idiotyzm, jeśli chodzi o chorych na raka!). Rozsądni specjaliści mają swoje gabinety prywatne, w których przyjmują bogatych pacjentów bez kolejek i czekania. Westchnęłam i zerknęłam na zegarek. Mój czas był cenny, a tu – mimo słonej opłaty za wizytę – kolejka jak cholera. Z nudów zaczęłam oglądać wyniki badań, na które mnie skierowano. Pająkowaty stwór wciąż tam był – wyglądał jak zdesperowana ośmiornica, wczepiająca się mackami w otaczające ją ślimaczki. Shed’ar. Skąd mi to imię przyszło do głowy? Nie miałam pojęcia, ale narastała we mnie jakaś niesamowita pewność, że ów guz tak właśnie się nazywa.

 

Podskoczyłam przestraszona, gdy pielęgniarka wywołała moje nazwisko i gestem zaprosiła mnie do gabinetu. Pokój w stonowanych beżach i delikatnych brązach ozdabiały luksusowe meble. Nic krzykliwego, ale dało się odczuć, jak bardzo chorzy na raka chcieli wyzdrowieć…

 

Lekarz okazał się być przystojnym facetem po czterdziestce. Przywitał się, po czym usiadł za biurkiem i zagłębił się w studiowaniu wyników badań. To były najdłuższe chwile w moim życiu.

 

- Hmmm, pani przypadek jest dość nietypowy… tylko raz trafił mi się pacjent z czymś podobnym – onkolog nie przestawał przypatrywać się zdjęciu.

 

- I co? – zapytałam, zanim zdążyłam ugryźć się język. Obawiałam się, że odpowiedź mi się nie spodoba.

 

- Nie wiem. Przestał do mnie przychodzić. Właściwie, to nie miał po co…

 

Cóż, przynajmniej nie ma pewności, że umarł. To dało mi nadzieję, którą lekarz w ciągu następnej godziny starał się rozwiać. Dowiedziałam się, że chemioterapia przyniesie mi więcej szkody niż pożytku, operacja w najlepszym wypadku zrobi ze mnie warzywo, a naświetlanie zniszczy mój system odpornościowy. Wszystkie ewentualne zabiegi kupią mi nie więcej czasu niż dwa tygodnie.

 

- W pani przypadku lepiej nic nie robić. Przeżyje pani ten rok jak każdy inny, zamiast katować swój organizm niepotrzebnymi kuracjami.

 

Nie mogłam w to uwierzyć. Byłam pewna, że zaoferuje mi całą gamę drogich i nieskutecznych środków, po których będę nieustannie wymiotować i tracić włosy. Tymczasem lekarz najspokojniej w świecie opowiadał o przyszłych objawach, jakie wystąpią w trakcie rozwoju choroby. Okazało się, że mogę mieć halucynacje wzrokowe, słuchowe i zapachowe plus jedną z chorób psychicznych gratis, na przykład nerwicę natręctw czy psychozę maniakalną. Możliwe, że wcześniej zapadnę w śpiączkę albo w ogóle nie będę mogła zasnąć. Po kolei opisywał mi systemy i narządy, które zaczną się wyłączać w miarę rozrostu guza. Nie była to przyjemna wizja – prawdopodobnie pod koniec nie będę mogła sama jeść, chodzić do toalety czy rozmawiać. Jednak wszystko zależało, które obszary mózgu zostaną zajęte najpierw.

Nie mogłam tego słuchać. Miałam dosyć – chciałam wyjść, ale zakręciło mi się w głowie i zemdlałam.

 

 

 

***

 

 

 

Obcy pochylał się nade mną i wycierał mi nos. Przez przezroczystą skórę widziałam każdy szczegół jego dziwacznej budowy ciała. Powietrze wypełniło się niezwykłymi kolorami. Istota wpatrywała się we mnie, lekko przechylając głowę i wzruszając ramionami. Krzyknęłam.

 

 

 

***

 

 

 

 

- Spokojnie, proszę  nie krzyczeć – onkolog przyciskał zakrwawioną chusteczkę do mojego nosa. – To jeden z niegroźnych objawów… Proszę zaczekać, jeszcze nie skończyliśmy…

 

Zerwałam się na równe nogi i znów o mało nie upadłam. Wymamrotałam, że muszę już iść do pracy i ledwo zwróciłam uwagę na plik papierów, które lekarz wcisnął mi do ręki.

 

Dopiero w domu je obejrzałam – były to ulotki gabinetów psychologicznych, grup wsparcia, organizacji charytatywnych i hospicjów. Odłożyłam je do szuflady, mając nadzieję, że nie będę musiała ich wyciągać w najbliższej przyszłości. Przyszłość… Znowu dopadły mnie ponure myśli i chaotyczne rozważania. Co robić? Zabawić się? Wykupić wycieczkę do ciepłych krajów? Zrobić coś szalonego, na co się wcześniej nie miało odwagi? Czy raczej coś, co odkłada się przez całe życie „na później”?

 

Na razie postanowiłam cieszyć się latem i końcem wakacji. Pojechałam na „Słoneczny Wrotków”, na baseny. Zafundowałam sobie weekend relaksujący w SPA Nałęczów. Pokręciłam się na rynku w Kazimierzu. Zapisałam się na lekcje golfa w Wierzchowiskach. Kupiłam nowy rower i początek jesieni przywitałam na Roztoczu, przy okazji znajdując kilku klientów dla mojej firmy. Myślałam nawet o przesiadce na motor, ale jazda w zacinającym deszczu lub śniegu nie należy do przyjemności, a kolejnego sezonu raczej nie doczekam. Od czasu wizyty u onkologa zauważyłam lekkie pogorszenie mojego stanu – otóż wszędzie widywałam obcych. W kolejce po chleb, na ulicy, w knajpie, nawet na placu zabaw spotykałam ludzi, którzy przechylali głowę, wzruszali ramionami i przypatrywali się mi w mocno niepokojący sposób. Starałam się ich ignorować, ale przychodziło to coraz trudniej.

 

W połowie września wrócił mój współlokator. Utrzymanie trzypokojowego mieszkania po ciotce w centrum miasta nie jest poza moim zasięgiem finansowym, jednak potrzebowałam towarzysza, z którym mogłabym zamienić parę słów o pogodzie, posiedzieć przy herbacie w czasie długich zimowych wieczorów czy wysłać do sklepu, gdy jestem chora. Po kilku kiepskich doświadczeniach ze studentkami (chroniczny brak ciepłej wody w boilerze, nieustannie zajęta linia telefoniczna i łazienka zawalona niezliczoną ilością kosmetyków) zdecydowałam się na męskiego osobnika, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Wesoły, przystojny szatyn, uwielbiający gotowanie, a przy tym stosunkowo „chlujny i mrawy”, był wspaniałym towarzyszem, z przyjemnością dającym się wykorzystywać na różne sposoby. Przydawał się na weselach, jako kompan do piwa czy przy jedzeniu pizzy, jako kucharz, kochanek numer dwa czy kierowca. Dlatego też niezmiernie ucieszył mnie jego powrót.

 

Tamtego wieczora uczciliśmy powakacyjne spotkanie wykwintną kolacją w restauracji, w czasie której nie mogłam zdobyć się na powiedzenie mu prawdy. Przypominał mi beztroskie, spędzone wspólnie chwile, które nie powrócą, jeżeli ciągle będę napotykać współczucie w jego oczach. Kiedyś będę musiała mu powiedzieć, ale jeszcze nie teraz. Wróciliśmy do domu, lekko zamroczeni i wylądowaliśmy w łóżku. Ach, jak mi tego brakowało przez wakacje! Beztroskiego, niezobowiązującego seksu, poczucia bycia kochaną i pożądaną, bliskości drugiego człowieka… Niestety, kochanek numer jeden był na urlopie z żoną i dzieckiem, a kochanek numer trzy nie wrócił jeszcze z naukowego stypendium w Niemczech.

 

To był mój pierwszy seks od momentu, kiedy dowiedziałam się, że mam guza mózgu. Nie wiem, czy to świadomość owego tworu w mojej głowie, czy też długa przerwa wyzwoliła tak intensywne przeżycia – strumienie barw eksplodowały w mojej głowie, niezwykłe doznania wyzwalały niesamowite dreszcze na ciele i rozpalały zmysły do granic niemożliwości. Tamtej nocy postanowiłam więcej czasu poświęcić na takie przyjemności i w postanowieniu tym wytrwałam prawie do końca mojego roku, co w efekcie omal nie skończyło się rozwodem kochanka numer jeden i atakiem serca u kochanka numer trzy (za dużo viagry). Jednak za każdym razem seks był równie wspaniały i satysfakcjonujący.

 

Następnego ranka bladym świtem (czyli około dziewiątej) rozległ się szczęk klucza w zamku i do domu wkroczyła ciotka Joanna. Ciotka była osobą szczerą, momentami wręcz dosadną, zdeterminowaną i upartą, która uwielbiała podróże po świecie. Nikt w rodzinie nie wiedział, dokąd udaje się na zagraniczne wojaże ani skąd przywozi potworne wręcz ilości pieniędzy. Podejrzewano handel nielegalnymi dziełami sztuki, przemyt emigrantów, wspieranie terrorystów, ba! nawet chodziły plotki, że ciotka może być królową jakiegoś małego afrykańskiego państwa. W każdym razie krewni wyłazili ze skóry, żeby poznać prawdę i prześcigali się w coraz to bardziej nieprawdopodobnych domysłach. Ciotka zbywała wszystko tajemniczym uśmiechem i niczemu nie zaprzeczała.

 

Tak więc tamtego ranka po upojnej nocy ciotka bezceremonialnie wkroczyła do pokoju, kazała mi „spławić chłoptasia, bo mamy ważne sprawy do omówienia” i zaczęła rozpakowywać walizki. Pomagał jej w tym młody afrykański chłopak, lat około piętnastu, który w milczeniu spełniał polecenia, wydawane przez nią w jakimś śpiewnym i niezwykle melodyjnym języku. Przeprosiłam współlokatora za ciotkę, ale na szczęście pamiętał naszą umowę, że w przypadku pojawienia się prawowitej właścicielki mieszkania musi się ulotnić. Obiecałam, że zadzwonię, jak tylko pokój będzie wolny.

 

Krewna zajęła łazienkę, a ja w tym czasie postanowiłam ogarnąć nieco sypialnię, zastanawiając się przy okazji, czy poinformować ciotkę o mojej chorobie. Rozważałam za i przeciw, jednak po namyśle doszłam do wniosku, że lepiej nic nie mówić – jeszcze z poczucia odpowiedzialności zostałaby ze mną, co mogłoby się okazać nieco krępujące. Z zamyślenia wyrwał mnie intensywny zapach kawy. Lekko zakręciło mi się w głowie – przez chwilę widziałam rozległe afrykańskie sawanny, rozpalone słońcem powietrze i egzotyczne zwierzęta. Jak na razie halucynacje nie były nieprzyjemne, poza ukrywającymi się w ludzkich ciałach obcymi. Wzdrygnęłam się i poszłam do kuchni.

 

Ciotka właśnie skończyła kąpiel i przyszła ubrana w coś przypominającego kimono, wnosząc do pomieszczenia intensywną woń mydła i jakichś orientalnych kosmetyków. Usiadła przy stole i gestem nakazała mi zajęcia miejsca naprzeciwko. Murzyn nalał nam kawy, podał talerz z dziwacznymi słodyczami i stanął za Joanną.

 

- Kim jest twój towarzysz? – zapytałam, częstując się pomarańczowym wysuszonym cukierkiem. Okazał się niezwykle słodki, ale z kawą smakował znakomicie.

 

- Czy ja pytam się o twoich towarzyszy, dziecko? – odburknęła i uśmiechnęła się szeroko. Czasami trudno było wyczuć jej nastrój. – To jest Bambo.

 

- Bambo? To jest jego prawdziwe imię? Myślałam, że…

 

- Nie. Jego prawdziwego imienia nie mogę Ci zdradzić, bo zdobędziesz nad nim władzę. Przynajmniej on w to wierzy. Dlatego nazywaj go Bambo.

 

- Czy on jest twoim niewolnikiem? – zapytałam. Po ciotce można się było wszystkiego spodziewać.

 

- No wiesz? Oczywiście, że nie! Nie można go sobie kupić czy sprzedać. Na razie jest kimś w rodzaju mojego pomocnika. Jak mu się znudzi, będzie mógł odejść.

 

Czyli niewolnik. Ciekawe, co musiała zrobić, żeby go zdobyć. Uzdrowić wodza wioski? Zabić szamana? Upolować lwa? Pewnie nigdy się nie dowiem.

 

Tymczasem ciotka przewiercała mnie wzrokiem. Bambo również gapił się intensywnie, co sprawiało, że czułam się trochę nieswojo.

 

- Dlaczego ukrywasz swoją chorobę? – zapytała po prostu.

Ze zdziwienia odjęło mi mowę.

 

 

 

***

 

 

 

 

Do dziś nie mam pojęcia skąd wiedziała. Zbyła mnie mówiąc, że ma swoje sposoby. Nie miałam już nic do stracenia. Opowiedziałam jej wszystko, łącznie z halucynacjami o obcych, dziwnym onkologu i planach na najbliższą przyszłość. Ciotka pokiwała tylko głową i wydała polecenie Bambo. Chłopak przyniósł jakieś powykręcane zioła i grzybki, po czym zabrał się za przygotowanie naparu, który następnie dostałam do wypicia. Domyśliłam się, że był to narkotyk, jednak byłam ogromnie ciekawa rezultatu. Nurtowało mnie, po co mam go wypić. Efekty przeszły moje najśmielsze oczekiwania.

 

Znalazłam się rozległej pustyni, oświetlonej błękitnym światłem trzech księżyców. Leżałam przy zielonkawym ogniu, a nade mną czuwała ciotka i Bambo. Powietrze było duszne, ciężkie i miało mdły zapach.

 

Wyczułam, że coś zbliża się w naszą stronę.

 

- Shed’ar – powiedziałam. Język mi się plątał, zaś obrazy przez oczami były lekko zamazane.

 

- Czego chcesz od mojej siostrzenicy? – ciężki głos ciotki zawibrował, wywołując podmuch wiatru.

 

- Życia – obcy zbliżył się do ogniska i spojrzał na mnie, przechylając głowę.

 

- Znajdź kogoś innego – rozkazała krewna i wskazała mu miejsce przy ogniu. Istota usiadła ostrożnie, zaś jej ciało lekko zafalowało i zmieniło kolor.

 

- Nie mogę. Zagnieżdżenie już się odbyło. Oznaczałoby to moją śmierć.

 

- Nie chcę umierać! – powiedziałam stanowczo. – Idź…  idź sobie!

 

- Skąd wzięliście się na Ziemi? – ciotka kontynuowała przesłuchanie. Obcy spojrzał w gwiazdy i odpowiedział cicho.

 

- Pochodzimy z galaktyki, której jeszcze nie odkryliście. Uciekamy przed zagrożeniem, którego nie pojmiecie. Przybyliśmy w postaci wirusów, dorastamy i mutujemy w ludzkich ciałach, po czym wracamy do swojego świata gotowi do dalszej walki.

 

Nie musiał więcej mówić – obrazy same wytworzyły się w mojej głowie. Widziałam planety atakowane przez fioletowy gaz i wiedziałam, że to jest owo zagrożenie – obcy najeźdźcy, których nie można wyeliminować żadną bronią, zabijający wszystko na swej drodze.  Jedynym wyjściem było przeobrażenie się w analogiczną formę, która byłaby w stanie podjąć walkę. Wielu aspektów nie potrafiłam zrozumieć, ale zastanawianie się nad tym powodowało intensywny ból głowy, więc dałam sobie spokój.

 

- Zabierz mnie ze sobą, Shed’ar  – powiedziałam. Rozumiałam, że nie ma innego wyjścia – jestem skazana na śmierć, ale może obcy zdoła jakoś przetransformować moją świadomość na inny stopień egzystencji.

 

Istota zapadła w głęboki trans – przed oczami przeleciały mi jej myśli, których nie potrafię opisać. Wreszcie poczułam, że znalazła rozwiązanie.

 

- Zgoda. Być może nawet ludzki pierwiastek pomoże nam zwyciężyć – obcy zafalował i rozpłynął się w powietrzu. Ognisko zamigotało i pochłonęło całą planetę.

 

Leżałam w łóżku i walczyłam z okropnym bólem głowy. Bambo podał mi do wypicia jakiś gorzki płyn o mlecznobiałej barwie. Pomogło.

Od zawsze wierzyłam, że obcy istnieją. Życie na innych planetach wydawało mi się czymś naturalnym. Gdzieś w głębi duszy pragnęłam ich spotkać, poznać nowe cywilizacje i nowe światy. Jednak w najśmielszych marzeniach nie przewidziałam, że to odbędzie się w ten sposób.

 

 

 

***

 

 

 

 

- Cóż, przynajmniej nie umrzesz. A może umrzesz, ale nie do końca. Szkoda. Miałam nadzieję, że zostaniesz moją spadkobierczynią, a teraz muszę szukać kogoś innego. Na szczęście nasza rodzina jest liczna. Nie będą tak dobrzy jak ty, ale cóż zrobić. Pod koniec przyślę ci kogoś do wdrożenia w sprawy firmy…

 

Ciotka pakowała walizki, Bambo szykował kolację. Jej szczere podejście zawsze mnie zadziwiało. Powoli dochodziłam do siebie. Bez zbędnych wyjaśnień zasiedliśmy do wieczornego posiłku, pachnącego egzotyką i przygodą. Potem krewna uścisnęła mnie na pożegnanie i życzyła powodzenia.

 

- Wrócę, jak... kiedy to się skończy i wytłumaczę wszystko rodzinie. Dopilnuj spraw spadkowych i tych pozostałych, żebym się nie musiała zastanawiać, co zrobić z twoimi rzeczami. Żegnaj!

Wtedy widziałam ją po raz ostatni. Pewnie przyjedzie dopiero na pogrzeb, ale wtedy mnie już nie będzie... a może będę gdzieś indziej?

 

 

 

***

 

 

 

Po wizycie ciotki łatwiej mi było się pozbierać. Jej pragmatyczne podejście do życia udzieliło się i mnie, więc nie traciłam czasu na użalanie się nad sobą, tylko koncentrowałam się na bieżących sprawach, które można było rozwiązać od ręki. Spisałam testament, wykupiłam miejsce na cmentarzu, nawet wybrałam sobie ładną trumnę i kupiłam pasujący do niej dość ekskluzywny kostium, który dobrze komponował się z czekoladowym drewnem. Wieczorami spotykałam się z przyjaciółmi lub kochankami i z każdej chwili starałam się wycisnąć maksimum przyjemności. Gdyby nie czekający mnie smutny koniec, byłby to najszczęśliwszy rok w moim życiu.

 

Od czasu do czasu śnił mi się Shed’ar. Były to jedne z najdziwaczniejszych snów, jakie miałam – zwiedzałam inne światy i cywilizacje, przy której filmowe statki kosmiczne są jak dziecięce autka przy prawdziwych samochodach. Zapierające dech w piersiach krajobrazy i niepojęta technologia oraz obcość, której nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić dawały mi nadzieję na całkiem ciekawe życie po śmierci. Czasami długo rozmawialiśmy, choć często porozumienie było niezwykle trudne. Wbrew sobie zaczynałam go lubić.

 

Tak minęła jesień i potem zima, w czasie której ostatni raz poszalałam na nartach, co skończyło się złamaną ręką. Wszystko przez halucynacje, które dopadły mnie podczas ostrego zjazdu. Boże Narodzenie i Wielkanoc spędziłam z rodziną, starając się nie dać im powodów do niepokoju.

 

A później przyszła wiosna, która atakowała oszałamiającymi zapachami moje zmysły. Coraz częściej musiałam udawać się do szpitala, tak przepełnionego strachem i śmiercią, że aż czułam ich smak na języku. Powoli gubiłam się w tym, co jest rzeczywiste, a co jest jedynie halucynacją.

 

Na szczęście ciotka przysłała mi kuzyna, który miał przejąć po niej mieszkanie i firmę. Pozwoliło mi to skoncentrować się na wdrożeniu nowicjusza w trybie pilnym, co na trochę odsunęło zagmatwaną plątaninę dziwnych myśli i uczuć. Wiedziałam, że chłopakowi nie podoba się mój sposób prowadzenia biznesu i byłam pewna, że po mojej śmierci wszystko się pozmienia. Koniec z terminami i pracą w dogodnych godzinach – będzie to kolejna przykładna firma, w której obowiązują garnitury, obecność od ósmej do szesnastej i nadgodziny. Cóż, teraz to już nie moje zmartwienie...

 

 

Wraz ze zbliżającym się do końca ostatnim rokiem mojego życia powrócił strach i żal. Czasami odrywałam się na dłuższy czas zakopując się w papierach i porządkowaniu rzeczy. Dogadałam się z Shed’arem, że do końca zachowam sprawność i świadomość. Ustaliliśmy datę na piętnastego sierpnia – dzień wolny od pracy, w którym rodzina może pozwolić sobie na żałobę. Potem wszystko musi wrócić do normy.

 

Dziś jest czternasty. Leżę w szpitalu i patrzę przez okno na ostatni w moim życiu zachód słońca. Ognista kula chowa się za horyzont barwiąc niebo na głęboko fioletowy kolor – a przynajmniej ja widzę fiolet. Pewnie jest czerwono-pomarańczowy, jak zwykle.

Cieszę się, że przynajmniej udało mi się utrwalić ten rok. Dzięki temu cały dzień nie myślałam o czekającym mnie końcu, tylko wspominałam wspaniałe chwile, które były moim udziałem. Mogę śmiało powiedzieć, że miałam szczęśliwe życie, które teraz z przyjemnością wspominam. Z jednej strony cieszę się na czekającą mnie przygodę, z drugiej boję się, że Shed’ar mógł być jedynie wytworem mojego chorego mózgu. Tak czy inaczej – już za parę godzin przekonam się, czy obcy istnieją naprawdę.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...