Bionic Commando - recenzja

Autor: Paweł "Ivan" Iwanowicz Redaktor: Ivan aka Immortal

Dodane: 05-10-2009 17:05 ()


Korekta: Raven

 

Nie każdy może pamięta starego dobrego „Bionic Commando" jeszcze z czasów Amigi. Nie tak dawno temu pojawił się jego remake („Bionic Commando Rearmed"), który rozgrywką i przedstawieniem akcji (typowym dla platformówek 2D) nawiązywał do swojego poprzednika. Tym razem mamy do czynienia z pełnoprawną kontynuacją hitu sprzed lat, w nowej, trójwymiarowej oprawie.

 

Nowy początek również końcem

 

Mniej więcej miesiąc po wydaniu gry, studio za nią odpowiedzialne (GRIN) zostało zamknięte. Nie będę się rozwodził nad tym, jak to świadczy o samej produkcji, bo raz, każdy sobie odpowiednią wersję ułoży, a dwa, nie wiadomo tak naprawdę, czemu studio zostało rozwiązane. Ale w tym momencie nie ma to dla nas większego znaczenia.

 

Gdybym miał najnowszego „Bionic Commando" opisać w kilku słowach to byłyby to zapewne „do bólu liniowa, piekielnie irytująca". Mimo iż plansze, po których przyjdzie nam się poruszać, wyglądają na rozległe, otwarte lokacje, w rzeczywistości takich możliwości nie dają. Droga do celu jest tylko jedna, natomiast ewentualnego zbłądzenia bronią niewidzialne ściany, w postaci wody czy też promieniowania, które ma destruktywny wpływ na naszego bohatera. Nic bardziej mnie w grach nie denerwuje, niż iluzja swobody, której tak naprawdę nie ma. A szkoda, ponieważ większość plansz jest stworzona naprawdę fenomenalnie, a poruszanie się po nich za pomocą bionicznego ramienia  sprawia dużo frajdy. Jeśli wyjdzie następna gra z Człowiekiem-Pająkiem w roli głównej, to element poruszania się powinien zostać tak właśnie zrealizowany.

 

Irytujące jest też rozmieszczenie checkpointów (zapisu w dowolnym momencie tu nie uświadczymy - bądź co bądź czuć, że jest to produkt głównie konsolowy). Nie raz i nie dwa zdarzy się, że nie damy rady złapać się uchwytu (szczególnie na początku, kiedy to trzeba opanować sterowanie), co najczęściej kończy się lądowaniem w wodzie lub wyrwie. Nie muszę dodawać, że w takim przypadku jest to GAME OVER i powrót do poprzedniego punktu zapisu, który był kilka minut wcześniej.

 

Nie wiem też, kto wpadł na genialny pomysł, aby szatkować kolejne etapy. Silnik gry działa naprawdę sprawnie i na średnim sprzęcie przy maksymalnych detalach wyciągał 70(!) klatek na sekundę. W takim wypadku rozleglejsze lokacje nie powinny być problemem, ale nie, tak dobrze to nie ma. Co chwilę jesteśmy raczeni napisem LOADING. Na szczęście długo to nie trwa, ale i tak psuje wrażenia z rozgrywki.

 

Nie kijem go to pałką

 

Nathan Spencer jako głównej broni używa swego bionicznego ramienia. Na początku gry jesteśmy raczeni swoistym tutorialem, gdzie poznajemy wszystkie zastosowania tego cudu techniki. Oczywiście w samej grze nie wszystkie ruchy dostępne są od razu - odblokowujemy je z czasem. Nie powiem, rzucanie samochodami w przeciwników, czy skoszenie wszystkich dookoła jednym ciosem jest fajne. Podczas faktycznej gry rzadko kiedy korzysta się z całego wachlarza ruchów Spencera. Przeciwnicy inteligencją nie grzeszą, toteż twórcy postanowili zatuszować to ich absurdalną ilością. W wyniku tego można zapomnieć o finezyjnych  kombosach, ponieważ wystarczy, że nieopatrznie wejdziemy w pole rażenia grupki żołnierzy, a już musimy się ratować ucieczką, by nie lec na polu walki.

 

Na szczęście nie samym ramieniem człowiek żyje. Standardowo na wyposażeniu mamy trzy pukawki, z czego dwie są stałe - pistolet oraz granaty. Ostatnia broń jest wymienna, a możemy ją zbierać w specjalnych sondach, które zsyłane są na pole walki w ramach pomocy (normalnie jak zrzut czerwonego krzyża). W takim wypadku, w zależności od okoliczności dostaniemy do dyspozycji granatnik, rakietnicę, snajperkę albo karabin maszynowy. Niestety amunicji do tej broni zawsze jest mało, więc trzeba używać jej z głową.

 

Jak na konsolowy tytuł przystało, pod koniec etapów mamy do czynienia z bossem. Na każdego trzeba znaleźć odpowiedni sposób, nie dają się tym samym za bardzo uszkodzić. Chociaż w tym wypadku pierwsza śmierć i tak jest bardziej niż pewna. Walki nie są specjalnie  emocjonujące i służą bardziej jako zwykły przerywnik pomiędzy „pohuśtaj się po planszy, rozwal żołnierzy, znajdź tansmiter, idź dalej".

 

O fabule nie będę się rozpisywał. Powiem tylko, że jakaś tam jest. Nic z niej za bardzo w pamięć mi nie zapadło, a nawiązania do wydarzeń, o których nie mam bladego pojęcia (rzekomo miały się wydarzyć pomiędzy starą wersją gry a obecną) tylko mnie irytowały. Toteż zawsze kończyło się na pomijaniu wstawek animowanych i zerowym śledzeniu wydarzeń. Każą iść do przodu? To idziemy. Po co? A czy to ważne?

 

Podsumowując

 

„Bionic Commando" to gra, która mnie rozczarowała. Zapowiadała się naprawdę porządna produkcja, ale wyszły z tego jakieś bohomazy opakowane w ładny papier. I chociaż samo przemieszczanie się na bionicznym ramieniu sprawia dużo frajdy, to jednak ten jeden element nie jest w stanie uratować całej gry. Jedyna nadzieja w tym, że „Bionic Commando" dostanie drugą szansę w multiplayerze, ale tego trybu, ze względów technicznych, nie byłem w stanie sprawdzić.

Moja ocena: 6/10

 

Galeria z gry


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...