Recenzja książki "Na skrzydłach pieśni" Thomasa M. Discha
Dodane: 10-09-2009 21:42 ()
Totalitarne political fiction to w gatunku sf chleb powszedni. Ileż to razy czytaliśmy o rządzonych żelazną ręką państwach policyjnych, o ponadnarodowych korporacjach roztaczających pełną kontrolę nad jednostką, o wizjach terroru, któremu podporządkowane jest społeczeństwo? Wydawać by się mogło, że od czasów "Nowego Wspaniałego Świata" Aldousa Huxleya wszystko zostało już w tym gatunku przedstawione, jednak wciąż napotykamy nowe wizje owej totalitarnej antyutopii. Nie inaczej jest również w przypadku Thomasa M. Discha, który w swojej powieści raczy nas kolejną ponurą wizją świata przyszłości.
Na wstępie muszę zaznaczyć, że "Na skrzydłach pieśni" to książka dość leciwa (pierwsze wydanie 1979r.) i z pewnością w swoim czasie była pozycją całkiem nowatorską. Niestety, wydaje się, że jest to jeden z tych tytułów, które nie najlepiej znoszą próbę czasu i tracą bardzo dużo wraz z kolejnymi odczytaniami. Sporo straciła tu wizja totalitarnych pod względem konserwatywnej obyczajowości Stanów Zjednoczonych, które uległy znacznej decentralizacji i nękane są wieloma kryzysami ekonomicznymi oraz klęskami głodu. Wiele regionów trawi bieda, a religijni fundamentaliści prowadzą swoistą kulturkampf i pragną rozprawić się z wszelkimi przejawami wolnej (w ich oczach wywrotowej) myśli. Jednym z obszarów ich zaciekłej krytyki jest latanie, czyli umiejętność oderwania się od swojego ciała za pomocą pieśni i specjalnego aparatu. Nie mogąc kontrolować tej pozamaterialnej, astralnej sfery, fundamentaliści przedstawiają ludzi posiadających ową zdolność jako jednostki niebezpieczne, zagrażające porządkowi i moralności publicznej. „Wróżki”, bo takim mianem określani są ci ludzie, niejednokrotnie padają zatem ofiarami prześladowań oraz zmyślnych pułapek, które czyhają na ich uwolnione od cielesnej powłoki dusze (chociaż „samoświadomości” byłoby tu słowem bardziej trafionym). Świat przedstawiony przez Discha jest światem kontrastów – z jednej strony konserwatywne Iowa, z drugiej pogrążony w zepsuciu moralnym i nękany biedą oraz wieloma kryzysami Nowy Jork, pozostający jednak nadal centrum kultury, opery i belcanto. W takim właśnie świecie żyje główny bohater powieści, Daniel Weinreb, który pragnie uciec od świata religijnego fanatyzmu. To typowy poszukiwacz, który szukając nowych form wyzwolenia decyduje się poświęcić swoje życie nauce latania. "Na skrzydłach pieśni" to opis jego drogi, pełnej poświęceń, wyrzeczeń, rozczarowań i utraconej miłości.
Jak już wspomniałem, wizja przedstawiona przez Discha nie jest obecnie niczym porywającym. Ot, jest to kolejne przedstawienie fundamentalizmu religijnego, wymieszane z elementami demokratycznej tradycji Stanów Zjednoczonych oraz procesem ich postępującej decentralizacji. Jedynymi fantastycznymi elementami zawartymi w tej powieści są: maszyna umożliwiająca latanie oraz pułapki na „wróżki” (choć te działają na dość prostej mechanicznej zasadzie i trudno je nazwać sf-owymi). "Na skrzydłach pieśni" to raczej powieść obyczajowa, z elementami political fiction, ale daleko jej do fantastyki popularnonaukowej. Latanie służy w niej zaledwie jako pretekst do opisywania kolejnych obyczajowych perypetii głównego bohatera, który z idealisty staje się powoli zgorzkniałym, cynicznym i zniszczonym przez życie człowiekiem. Bardzo wygodne dla autora wydaje się być również to, że Daniel nie potrafi latać – żeby „odlecieć” nie wystarczy bowiem nauczyć się śpiewać i posiadać specjalną maszynę, ów śpiew musi wprowadzić śpiewającego w stan prawdziwej ekstazy. Główny bohater jednak tego nie potrafi. Choć stara się, męczy, rozpacza, próbuje, w końcu uczy się nawet profesjonalnie śpiewać, nic z tego nie wychodzi. Dlaczego? Jedyna rozsądna odpowiedź, jaka nasuwa się na myśl, to „bo tak”. Bo trzeba go wsadzić do zakładu karnego (wizja Spirit Lake jest strasznie mało oryginalna), bo trzeba zeń zrobić kloszarda, fałszywca (biały przefarbowany na murzyna lub mulata), wreszcie homoseksualistę. Disch nakręca całą fabułę według zasady „cel uświęca środki”, jednak całe przesłanie gubi się gdzieś na kolejnych stronach powieści.
Nuda i słabi bohaterowie to chyba dwa najpoważniejsze zarzuty, jakie mogę postawić "Na skrzydłach pieśni". Styl Discha nie porywa, jest niemalże aptekarski, suchy i wyprany z jakichkolwiek emocji. Bohaterowie są papierowi i nawet przez chwilę nie wydają się jednostkami, które mogłyby kiedykolwiek zaistnieć. Egzaltowane wypowiedzi, słabo zarysowana emocjonalność, przeciętne osobowości. Dodajmy do tego sztuczne rozwlekanie opisów, brak jakiejkolwiek dynamiki i senną atmosferę, a otrzymamy obraz całości. Całości, którą ratują odwołania muzyczne oraz całkiem ciekawe opisy wrażeń płynących z latania. Już słyszę zarzuty o ignorancję, być może impertynencję, niezrozumienie dla wspaniałych, głębokich treści traktujących o moralności i istocie ludzkiej, które Disch zawarł w swojej uhonorowanej nagrodą Johna Campbella powieści. Cóż, mogę na nie odpowiedzieć tylko w jeden sposób – nie doszukujmy się głębokiego przesłania tam, gdzie go nie ma, tylko dlatego, że Disch to obsypany nagrodami autor. Głębokich refleksji poszukajmy u Manna, Dostojewskiego, Kundery czy Prousta. "Na skrzydłach pieśni" nie radzi sobie bowiem z tym najlepiej.
Korekta: Aspazja
Tytuł: Na skrzydłach pieśni
Autor: Thomas M. Disch
Przekład: Maciej Raginiak
Wydawnictwo: Solaris
Data wydania: wrzesień 2007
Wymiary: 125 x 195
Liczba stron: 360
Dziękujemy Wydawnictwu Solaris za udostępnienie książki do recenzji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...