„Lanfeust w kosmosie": tom 8: „Krew komet" - recenzja

Autor: Filip Markocki Redaktor: Motyl

Dodane: 31-08-2009 14:58 ()


Space opery, jak sama nazwa sugeruje, mogą się ciągnąć w nieskończoność, a autorzy zawsze znajdą byle pretekst do przedstawienia coraz to nowszych, zapierających dech w piersiach, niepozbawionych przesadnego romantyzmu i napięcia, starć czołowych bohaterów galaktycznego widowiska.

Istotną cechą dobrej space opery jest ten substrat, który nie pozwala twórcom zanadto zapętlić się w prezentowanej historii, jednocześnie przypominając im na każdym kroku o sensownym zakończeniu. „Lanfeust w kosmosie”, dzielny klon przygód „Lanfeusta z Troy”, dobiegł końca. Ósmy, a zarazem ostatni odcinek serii odsłania wszystkie niewiadome. Kowal z Glininu odnajduje swojego syna, staje do walki z nieobliczalnym i przebiegłym Thanosem oraz powstrzymuje knowania Fatacelsjuszy. Dzieje się sporo i w błyskawicznym tempie, w związku z czym można odnieść wrażenie, że zakończenie jest mocno ściśnięte na tych pięćdziesięciu paru stronicach.

Miłośnicy bohaterskich wyczynów, szarż Hebiusa/Masakratora, szlochu niewiast i ogromnej ilości humoru na centymetr kwadratowy strony komiksu, nie będą zawiedzeni. Wręcz przeciwnie, znajdą w albumie to, na co czekali z każdym numerem. Wszystkie rozpoczęte wątki Arleston skrzętnie domyka, zostawiając sobie furtkę wielką niczym portal do innego wymiaru na ewentualną kontynuację. Czy to źle? Nie, Lanfeust posiada rzesze oddanych fanów i każde jego kolejne przygody będą interesujące. Tym bardziej że w „Tajemnicy Dolfantów” autorzy zaprezentowali logiczne powiązanie tej postaci z absolutną mocą Magohamotha.

Twórcy zgrabnie żonglują znanymi motywami, a także nic sobie nie robiąc, łączą na każdym kroku elementy fantasy z science-fiction. Taki miszmasz dodaje atrakcyjności i uroku opowieści, ale nie przez wszystkich może być w pełni tolerowany. Opuszczając którąkolwiek z części albo nieuważnie śledząc losy bohaterów, można pogubić się w skokach w czasie i przestrzeni, galaktycznych sojuszach czy postaciach dalszego planu. Miłośnicy „Gwiezdnych wojen” bez trudu znajdą wiele odniesień do sagi Lucasa, z czym nie kryją się również twórcy, dodając żartobliwe wstawki w postaci np. Vadera.

Przed kontynuacją stoją szerokie możliwości, ponieważ przygodom wesołej gromadki mogą towarzyszyć nowe postaci, wrogowie i całkiem inne, fantastyczne światy. To już zasługa Didiera Tarquina, któremu nie brak fantazji w przedstawianiu nowych gatunków, obcych, wspaniałych planet i plenerów czy w końcu samych postaci. Niewyczerpana wyobraźnia to siła tej serii. Przyjemne dla oka i wyraziste rysunki rekompensują w znacznej mierze braki w fabule. Ale czego wymagać mamy od prostej przygody? Chyba jedynie braku nudy i wartkiej akcji, której Lanfeust dostarcza w zadowalających ilościach. To ten rodzaj komiksu, gdzie podziwia się grafikę, a myślenie można odłożyć na ambitniejszą lekturę.

„Lanfeust w kosmosie” jest godnym kontynuatorem przygodowo-humorystycznych serii z rynku francuskiego, które ukazywały się na początku lat ‘90 ubiegłego stulecia. Z tą tylko różnicą, że postawiono zdecydowanie na większą dynamikę wydarzeń, dowcip kryje się w prawie każdej planszy, a bohaterki bez większego zakłopotania odsłaniają swe wdzięki. „Krew komet” to przyjemne i lekkie dzieło, po które z pewnością powinni sięgnąć sympatycy tego gatunku. Zapewniam, świetna zabawa murowana.

 

Tytuł: "Krew komet"

  • Seria: Lanfeust w kosmosie
  • Scenariusz: Scotch Arleston
  • Rysunek: Didier Tarquin
  • Kolor: Claude Guth
  • Tłumaczenie: Maria Mosiewicz
  • Wydawca: Egmont
  • Data wydania: 10 sierpnia 2009
  • Liczba stron: 54
  • Format: A4
  • Oprawa: miękka
  • Druk: kolor
  • Cena: 29,90 zł

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie tytułu do recenzji.

Galeria


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...