"Humpty Dumpty w Oakland", czyli krótka opowieść o podkładaniu świni
Dodane: 13-08-2009 14:11 ()
Dobre złego początki…
Wpadam jak pocisk na spotkanie do „Cytadeli Syriusza” i latając po korytarzach słyszę nagle: „Miłosz, jest Philip K. Dick do recenzji”. Natychmiast zawracam w miejscu i biegnę szukać Krzysia Misia. Krótka wymiana uprzejmości i książka ląduje w moich rękach. Rzut okiem na tylną okładkę i mój wzrok przykuwa tekst: „Humpty Dumpty w Oakland to napisana z ironicznym dystansem gorzka opowieść o naturze człowieka, który w imię wyższego dobra częstokroć zadaje kłam swemu człowieczeństwu.” Znajomość literatury Dicka i treść cytatu sprawiają, że moje myśli podążają w kierunku, wydawałoby się podobnej książki – "Sklepiku z Marzeniami" Stephena Kinga. Zachęcony wracam do domu i siadam do lektury.
Orka na ugorze…
Niczym w gorączce przebijam się przez kolejne strony książki. Akcja rozwija się powoli, a ja z wypiekami na twarzy czekam na typowe dla autora szalone pomysły z pogranicza metafizyki i fantastyki naukowej. Numer na dole strony uświadamia mi, że oto w wielkich bólach przebrnąłem przez połowę liczącej 254 strony książki, a mimo to wykreowana przez Dicka rzeczywistość i akcja w niej osadzona wydaje się podejrzanie normalna.
Ot, Oakland w Ameryce Północnej, przełom lat 50. i 60., okres gwałtownego rozwoju i… i nic. Świat pozbawiony jest elementów nietypowych, ciekawych i zaskakujących. Sprawia to, że czytelnik stopniowo traci zainteresowanie otoczeniem wykreowanym przez pisarza aż do momentu, w którym zupełnie przestaje zwracać na nie uwagę. Również wydarzenia, których bohaterowie doświadczają na własnej skórze lub prowokują swoim zachowaniem sprawiają wrażenie nad wyraz przyziemnych i trywialnych.
Pomimo intrygującej dykteryjki, której fragment wcześniej zacytowałem, książka ta jest po prostu nudna, a miejscami wręcz irytująca. Mając w pamięci doskonałe dzieła Dicka, takie jak "Ubik" i "Czy androidy śnią o elektronicznych owcach", barwne i mistrzowsko wykreowane uniwersa oraz misterne intrygi, które stanowiły ich podporę, dochodzę do wniosku, że coś jest nie tak. Czym prędzej wracam na tylną okładkę i ze zgrozą odnajduję niniejszy tekst: „(…) autor kilku powieści realistycznych osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. Niepublikowany dotąd "Humpty Dumpty w Oakland" należy do tego drugiego nurtu jego twórczości.” Szlag. Padłem ofiarą własnego entuzjazmu. Nie doczytałem przysłowiowego „drobnego druczku”. Uświadomiwszy sobie, że nie ma co liczyć na elementy fantastyczne w choćby niewielkim, symbolicznym natężeniu zabrałem się do dalszej lektury.
Kopanie leżącego (o relacjach bohaterowie-czytelnik)
Czasami kiepska książka może jako tako wybronić się dzięki interesującym, barwnym bohaterom. Cóż, bohaterowie "Humptiego" sprawili, że przez moją twarz przewinęła się cała feeria barw. Zbladłem ze zmęczenia przebijając się przez mdłe i ciągnące się jak guma do żucia dialogi, poczerwieniałem z zażenowania, fiolet wywołała frustracja, a pożółkłem od nikotyny z papierosów, które ćmiłem jeden od drugiego w ramach rozładowywania stresu związanego z lekturą.
Dwaj główni protagoniści, podstarzały właściciel warsztatu samochodowego Jim Fergusson i młody, ale zupełnie apatyczny i sprawiający wrażenie przegranego już na starcie Al Miller robią wszystko, żeby uprzykrzyć czytelnikowi życie i odebrać mu resztki przyjemności. Pierwszy to typowy stary zrzęda, który uważa się za Alfę i Omegę i sądzi, że zrobi wszystkich w konia. Na domiar złego jest złośliwy w bardzo prymitywny sposób i jest rasistą.
Jeśli chodzi o drugiego, to na usta ciśnie mi się cała gama epitetów, które nie nadają się do publikacji, a niepoprawne politycznie określenie „ciota” wydaje się być najłagodniejszym z nich. Al użala się nad sobą, nad sobą, a potem dla odmiany nad sobą, nie próbując nic zrobić ze swoim życiem. Ale to nie wszystko. Do tak wybuchowej pary (przy której to czytelnik pierwszy wybuchnie z wściekłości) dostajemy do kompletu ich żony. Lidia Fergusson, poza byciem tłem dla męża, zajmuje się głównie wygłaszaniem niemiłosiernie rozwlekłych, quasi-filozoficznych pogadanek na temat sensu życia. Pani Miller, której imienia nawet nie pamiętam, co dobrze oddaje jak interesującą jest postacią, wnioskując z jej nielicznych opisów rozsianych tu i ówdzie, jest kimś na kształt skrzyżowania sufrażystki-aktywistki z feministką-modliszką i orędowniczką pokoju. Obie dzielnie wspomagają swoich mężów w pozbawianiu czytelnika motywacji do dalszej lektury.
O bohaterach pobocznych można powiedzieć tyle, że są, ale gdy tylko przekręcimy stronę zapominamy o nich i przy następnej okazji musimy przypominać sobie kim właściwie są dla Jima i Ala i jak jest ich rola.
Łyżka dziegciu w beczce dziegciu
"Humpty Dumpty w Oakland" jest książką kiepską, a na tle innych powieści Dicka zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że jest książką fatalną. Akcja, dzięki nic nie wnoszącym do fabuły, za to rozwlekłym opisom, dłuży się niemiłosiernie i toczy się jak „kwadratowe koło”. Otoczenie i literacka scenografia udaje, że jej nie ma, a bohaterowie po prostu irytują. Potrzeba ogromnej siły woli i samozaparcia, żeby przekręcić każdą kolejną kartkę.
Do dziś zachodzę w głowę, jak pisarz pokroju Philipa K. Dicka mógł popełnić ten literacki koszmarek. Tej książki nie poleciłbym nikomu. Nudna, przegadana i irytująca najprawdopodobniej wyląduje gdzieś na mojej półce, żeby po wieki wieków łapać kurz i dla własnego dobra nie pokazywać mi się na oczy.
PS
Nie zmienia to jednak faktu, że innym wzmiankowana powieść może się spodobać, ba! może nawet zachwycić. W definicję recenzji jest niejako wpisane, że jest to opinia subiektywna. Dlatego też ci, którzy nie wierzą i chcą zaryzykować, niech sami spróbują. Zaś ci, którym książka ta przypadła do gustu, niech nie mają mi za złe.
Korekta: Aspazja
Seria: Salamandra
Przekład: Jarosław Rybski
Oprawa: całopapierowa
ISBN: 978-83-7510-224-6
Wydanie: 1 (2009)
Liczba stron: 256
FORMAT: 128 x 197
Dziękujemy wydawnictwu Rebis za udostępnienie książki do recenzji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...