"Opowieści z  meekhańskiego pogranicza. Pólnoc - południe." - fragment

Autor: Robert M. Wegner Redaktor: Sienio

Dodane: 10-07-2009 22:50 ()


 

 

Zza wydmy wyłoniły się cztery postaci, sami mężczyźni. Zatrzymali się na chwilę na szczycie, rozejrzeli, wreszcie jeden z nich dostrzegł go i krzyknął coś gardłowo, wskazując palcem. Powoli, z trudem utrzymując równowagę, zaczęli schodzić w dół.

Patrzył na nich nie ruszając się, nie wykonując żadnego gestu. Byli na wpół nadzy, nosili tylko spodnie z jakiegoś szarego materiału i skórzane mokasyny. Torsy pokrywały im rysunki przedstawiające jaszczurki, węże, skorpiony, pustynne skoczki, wielosegmentowe wije. Całą pustynną menażerię. Wszyscy byli ogoleni na łyso, ten z przodu miał na czaszce wizerunek skorpiona. Pajęczak rozsiadł się na czerepie i szczypcami obejmował oczodoły mężczyzny w ten sposób, że gdy ten je mrużył, kleszcze zdawały się zaciskać. Ogon skorpiona wił się wokół lewego ucha przybysza i spływał w dół, aż na grdykę.

Stanęli wokół niego.

– Żyje – stwierdził ten ze skorpionem na głowie. – Daleko zaszedł.

– Które plemię?

– Pas. Buty. D’yahirrowie.

– Zgoda. Pełna.

Mówili językiem jego ludu, ale z dziwacznym akcentem, wyrzucając z siebie słowa w krótkich, urywanych szczeknięciach. Patrzyli na niego z góry, ich sylwetki wyraźnie odcinały się na tle nieba, aż wreszcie musiał zamknąć zmęczone oczy.

K’k’na, ludzie piasku, wyrzutki wśród wyrzutków. Nazwa, która początkowo brzmiała kalen’ka’naweth, z czasem skróciła się, w miarę jak problem, który stanowili, zmalał. W jego plemieniu mówiono, że wymarli już wiele lat temu, w każdym razie od dawna ich nie spotykano. Byli potomkami tych, którzy nie pokłonili się Prawom Harudiego, nie złożyli ekchaarów i nie przyjęli brzemienia wspólnej duszy. Cześć plemion, jak twierdziły stare opowieści, powędrowała wtedy na południe, za pustynię, aby szukać własnej drogi. Nieliczna grupa została wśród piasków, tocząc zaciętą, beznadziejną wojnę ze swoimi krewniakami. Przegrali, rzecz jasna, plemiona, które przyjęły ciężar Praw, były liczniejsze, lepiej zorganizowane i co najważniejsze, żyły w miejscach, gdzie mogły się rozwijać. W porównaniu z otwartą pustynią afraagry issarskich plemion były rajem, dawały szansę na wychowanie licznego i zdrowego potomstwa, podczas gdy bezmiar piasku miał do zaofiarowania tylko śmierć. Nie dało się wygrać wojny toczonej na dwóch frontach, z pustynią i ludźmi jednocześnie. K’k’na z wolna odchodzili w świat legend i mrocznych opowieści.

Najbliższy, ze skórą pokrytą siecią starych blizn, pochylił się nad nim i wysyczał:

– I co, d’yahirze? Widzę twoją twarz. Słońce zachodzi. Zabijesz mnie?

Miał ochotę się zaśmiać. Twarz? Jaką twarz? Pocałunek skorpiona zmienił ją w dziwaczną maskę, parodię ludzkiego oblicza. Jego twarz była gdzieś tam, pod spodem, pod opuchlizną i słonecznymi poparzeniami.

No i była jeszcze sprawa braku duszy. Teraz nie mogli mu już niczego odebrać.

Jakiś cień tego rozbawienia musiał przemknąć po jego obliczu, może zagościł w oczach, a może wyrzutek tylko szukał pretekstu, żeby wyładować złość, bo nagle, bez ostrzeżenia, uderzył Yatecha w twarz, na odlew, i po sekundzie poprawił z drugiej strony.

– Nie uśmiechaj się – warknął.

Ciosów nie poczuł od razu, dopiero po kilku uderzeniach serca na policzki ktoś wylał mu roztopiony ołów. Zacisnął zęby, żeby nie zawyć.

Ten ze skorpionem na głowie przyklęknął i przewrócił Issara na bok.

– Nie ma mieczy. Wygnaniec.

– Dar – mruknął któryś. – Dar od pustyni.

– Daleko zaszedł. Może dar, może nie. Sprawdźcie czy nie ma broni.

Nie cackali się, obszukali go szybko, pozbawiając sztyletów, po czym szarpnęli brutalnie, aż z falą ćmiącego bólu przyszła ciemność. Tylko na chwilę, jak sądził, lecz gdy odzyskał zmysły, słońce prawie chowało się już za horyzontem. Wlekli go na zmianę, po dwóch, trzymając za ręce, twarzą ku ziemi. Nie starali się w żaden sposób złagodzić jego cierpienia i to chyba ból powoli wyłamywanych stawów przywrócił mu świadomość. Jęknął cicho.

– Żyje – mruknął któryś. – Silny jest.

– To dobrze. Nie tracimy czasu.

Rozmowa ucichła, k’k’na nie lubili tracić sił na próżne gadanie. Po kwadransie, wypełnionym rwącym bólem i rozpaczliwym zaciskaniem zębów, bez najmniejszego ostrzeżenia rzucili go na piasek. Nie miał sił nawet unieść głowy.

– Odwróćcie go.

Szarpnięciem odwrócono go na wznak. Ten ze skorpionem na czaszce pochylił się i zmrużył powieki. Pajęczak zatrzasnął kleszcze.

– Nie chcę, żebyś umarł, d’yahirze. Chcę, żebyś żył, długo żył.

Przyłożył mu do ust jakiś pojemnik. Wilgoć, woda... Yatech zaczął pić, szybko, łapczywie. Napój miał gorzko-słonawy posmak. Pił, wbrew sobie, wbrew świadomości, że każdy łyk może kosztować go wiele godzin tortur. Legendy Issaram wymieniały ludzi pustyni wśród ich najzaciętszych i najbardziej bezlitosnych wrogów. Każda z klanowych czy plemiennych wojen była toczona ściśle według Praw Harudiego. Wojny z k’k’na toczono bez żadnych zasad i reguł. Liczyło się tylko to, żeby wybić niewiernych kuzynów do nogi. I tylko ogrom pustyni rozciągnął tę wojnę na stulecia, na dziesiątki pokoleń, bo jeśli trzeba byłoby szukać kogoś, kto lepiej poruszał się po morzu piasków niż Issarowie, to byli to właśnie k’k’na. Jak każda bratobójcza walka i ta pozbawiona była choćby cienia miłosierdzia; od wieków okrucieństwo było jedynym językiem, którym przemawiały do siebie obie strony. Pamiętał historie o tym, co issarscy wojownicy robili, gdy natrafiali na pustyni na obozy ludzi piasku. Zabijali każdego mężczyznę i chłopca powyżej dziesiątego roku życia. Potem niszczyli naczynia z wodą, a jeśli obóz położony był w pobliżu źródła, przepędzali jego mieszkańców na głęboką pustynię i zostawiali, aby słońce i piach zrobiły swoje. Ostatnia taka opowieść pochodziła z czasów młodości jego ojca.

Mimo to wiedział z całą pewnością, że mężczyzna mówi prawdę. On chciał, żeby Yatech żył. Nic na świecie nie jest tak trwałe, jak nienawiść między krewnymi.

Ale pił. Pił głupio i nierozsądnie, świadom, że powinien nabrać płynu w usta i splunąć nim prześladowcy w twarz w nadziei, że rozwścieczony marnotrawstwem wody poderżnie mu gardło. Spojrzał w oczy mężczyzny i stwierdził, że tak na pewno by się nie stało. Nienawiść w źrenicach obcego była zimna jak lód. Ten człowiek był zdeterminowany utrzymać go przy życiu za wszelką cenę, tylko po to, by spełnić swoje obietnice.

– Będziesz żył – powtórzył z jakimś mrocznym zadowoleniem w głosie. – Rozkrzyżujcie go.

Sprawnie i szybko wbito w piasek cztery kołki, do których przywiązano nadgarstki i stopy chłopaka. Jeden z nich przyniósł pled i narzucił go na tułów Yatecha.

– Przeżyjesz tę noc i następną też – mruknął. – A pojutrze dotrzemy do obozu i tam zdecydujemy, co z tobą zrobić.

Odwrócili się zniknęli z jego pola widzenia.

Dziewczyna pojawiła się znikąd, tym razem widział tylko owal twarzy na tle ciemniejącego nieba. Czuł jej spojrzenie. Paliło.

– Skorpion – powiedziała, pochylając się nad nim. – Mój mały, osobisty, własny skorpion.

Miała dziwny akcent – dziwny, bo zwyczajny. To był akcent wschodnich plemion d’yahirów, dokładnie taki, jakiego używali wszyscy w jego afraagrze. Mogłaby w każdej chwili wejść do dowolnej osady i zmieszać się z jej mieszkańcami, podając za jakąś daleką krewną. Pochyliła się nad Yatechem i polizała go po policzku. Potem po drugim. Poklepała po czole, zaczepiła palcem o wargę i odsłoniła zęby. Dmuchnęła w nos.

– Wyglądasz na zdrowy okaz, synu zdrajcy. Dobrze odżywiony i silny. Powiedz mi, dlaczego piłeś jego wodę? Wiesz, co cię czeka...

Milczał. I myślał, intensywnie i jasno po raz pierwszy od dwóch dni. Dziewczyna była rzeczywista, prawdziwa, czuł jej dotyk, czuł oddech, nie była majakiem. Ale ludzie piasku jej nie widzieli, nie zwrócili uwagi na postać kucającą na szczycie wydmy ani nie zwracali jej na nią teraz, choć ich obozowisku znajdowało się zaledwie o kilka kroków, a ona mówiła całkiem głośno.

– Nie usłyszą mnie – mruknęła, bezbłędnie odgadując jego myśli – ani nie zobaczą. Oni są już duchami, ostatni z plemienia, od wielu lat wędrujący po pustyni w poszukiwaniu śladów krewnych, pobratymców czy innych ludzi piasku. Towarzyszę im od jakiegoś czasu, kryjąc się w cieniu ich obłędu. Czuję ten obłęd, narasta, pęcznieje jak zaropiały wrzód. Wszystkie mówiące kamienie są puste, a jeśli przy jakiś źródle natrafiają na znaki, pochodzą one sprzed dekad. Wreszcie wam, potomkom zdrajców, udało się zakończyć najdłuższą wojnę w historii świata. Dwa i pół tysiąca lat wyrzynania się i oto zostało ich tylko pięciu, tych czterech i jeszcze Słuchający Piasku, dzięki którego darom uniknęli dotąd śmierci. Ale on jest już stary, umiera. Gdy odejdzie, oni także zginą, bo tylko jego umiejętności kształtowania Mocy stały między nimi a pustynią.

Pochyliła się nisko, prawie zetknęli się twarzami.

– Dlaczego piłeś jego wodę? Obserwowałam cię, szukałam do ciebie klucza, ale musze mieć pewność. Czy nie przyszedłeś tu po własną śmierć? Po co przedłużasz agonię? Dlaczego trzymasz się życia? Pokaż mi...

...Isanell. Leży na łóżku i śpi. Spokojny oddech łagodnie unosi jej pierś. Dawno minęła północ. Jeszcze trzy, cztery godziny i świt ozłoci horyzont.

Nie mógł zasnąć, stał przy oknie, patrząc na śpiącą dziewczynę, i ściskając w rękach miecze, modlił się bezgłośnie. Prawa były jasne. Nie było w nich żadnych dwuznaczności, żadnego sposobu na obejście, musiał ją zabrać w góry, do rodziny. Jeśli ich ślub miał być ważny, powinni już teraz, dzisiejszej nocy, zanim wzejdzie słońce, złożyć sobie przysięgę, zmieszać krew tak, aby skapujące krople złączyły się na ostrzu jego miecza. Później musiała jechać z oczami zasłoniętymi opaską, aby dopiero w afraagrze, gdy starsi wyrażą zgodę, jeszcze raz ujrzeć jego twarz. Ostatni raz. Miałaby trzy dni, całe trzy dni, aby nacieszyć się widokiem świata. A potem?

Horyzont na wschodzie wyraźnie pojaśniał, zaróżowił się, zostało niewiele czasu. Isanell...

Nie! Szarpnął się, wygiął, aż zatrzeszczały wbite w piach kołki. Nie! Wynoś się z mojej głowy!

– Nie – mruknęła spokojnie, cicho. – Muszę wiedzieć. Ty nawet nie pomyślałeś wtedy, żeby dać się zabić jej ojcu, bratu, komukolwiek. Nie zaświtało ci to w głowie. Rozważałeś tylko dwie rzeczy, czy ją zabrać ze sobą, czy zabić. Czy tak było ci wygodniej?

Zaśmiała się nagle.

– Słodkie szaleństwo, małe szaleństwo, moje szaleństwo – zaśpiewała. – Bitwa i noc, wybuch, który rozerwał guon-we na strzępy, mówili, że to się nigdy nie zdarzy, mówili, że nam nie uciekniesz, mówili, będziesz nasza na zawsze. Ale nie, Mała Kana uciekła, Mała Kana mądra, Mała Kana cierpliwa. Ona nie może już chodzić z ludźmi piasku. Oni nie powstrzymają hel’zaav, gdy przyjdzie po Małą Kanę. Mała Kana potrzebuje własnego strażnika. Małego skorpiona, który ukąsi, kiedy trzeba. Ale musi wiedzieć, czy ty naprawdę jesteś skorpionem. Prawdziwym, małym skorpionem. Tylko dla niej...

Przez chwilę przypatrywała mu się, to jednym okiem, to drugim, przymykając je na zmianę i kręcąc głową. Jak ptak, oceniający czy to, co znalazł, nadaje się do zjedzenia.

– Powiedz mi więc – kontynuowała – czy jesteś tym, czego szukam? Słyszysz, dlaczego potraktowałeś tego mężczyznę w taki sposób? Słyszysz…

...brzęk i ciszę. I w tej ciszy rodzi się powolne wycie, dziwaczne, charczące, bulgotliwe. Stoi na placu, patrząc na sekundantów przeciwnika, tylko na nich, bo Saworeh klęczy nieco z boku, z ręką złamaną w przynajmniej dwóch miejscach, ze strzaskanym prawym kolanem i gardłem opuchniętym od uderzenia głowicą miecza. Yatech porusza mieczem, którego klinga lekko opiera się o krocze mężczyzny, i wycie milknie.

Cisza ponownie wypełnia przestrzeń i nagle słyszy coś, co musi być pomrukiem uznania. Meekhańczycy, kupcy, kilku żołnierzy, szlachta, patrzą na niego, czuje te spojrzenia, ale bez wrogości. W tym są podobni do jego plemienia, cenią sobie dobrych szermierzy, a przedstawiciel barona nie ma tu zbyt wielu przyjaciół. No i sposób, w jaki rozpoczął pojedynek, obrzucając go i Aerina stekiem wyzwisk, nie przysłużył mu się za bardzo. Jego główny sekundant podnosi rękę i upuszcza na ziemię drewnianą pałeczkę. Pojedynek jest skończony. Aerin patrzy na niego z uśmiechem i mówi:

– Powiedz mi...

...dlaczego? Dlaczego używałeś tylko grzbietu klingi, tępej strony? Dlaczego upokorzyłeś go tak, że musiał wyjechać z miasta? Kulejący, z niesprawną ręką? Słyszałeś, że w drodze do Makallen ktoś na niego napadł i poderżnął mu gardło?

Dziewczyna pochyliła się nad Yatechem i delikatnie pogłaskała go po policzku.

– Chciałeś go upokorzyć i zniszczyć? Chciałeś od razu, przy pierwszym pojedynku, zyskać sławę kogoś, z kim nie warto krzyżować ostrzy? Przecież wiesz, że to ich nie powstrzymywało. A może chodziło o to, żeby pokazać swoją sprawność w walce? Mały skorpion, szczycący się swoimi szczypcami i jadowym kolcem. Co? Jak to z tobą było?

Milczał.

No właśnie, jak to z nim było?

– Muszę wiedzieć – nie ustępowała. – Musze mieć pewność. Nie mogę źle wybrać. Opowiedz mi jak...

...rozgrzana skała parzy, jest tak gorąca, że można by na niej smażyć jajka. Drobi po niej szybkimi krokami, ucząc się Pajęczego Tańca, techniki polegającej na byciu w ciągłym ruchu, zmianach kierunku i szybkości poruszania, ciągłych zmianach tempa. Mistrz związał mu stopy w kostkach łokciowym sznurkiem, kroki z konieczności są małe, krótkie. Nie może się zatrzymać, nie może stanąć dla zaczerpnięcia oddechu, bo usłyszy skwierczenie własnej skóry. Tańczy szybko, w rytm melodii wygrywanej na małym bębenku, drewnianym pudełku obciągniętym kozią skórą. Szatę ma przesiąkniętą potem, pot leje mu się po twarzy i zalewa oczy, sznurek otarł już kostki do krwi i każdy krok znaczy czerwienią. Ale tańczy. Miecze ciągle ma na plecach, ich ciężar z każdą chwilą jest większy, skórzane uprzęże wbijają się w ramiona. To nic, tańczy. Rytm jest coraz szybszy, coraz bardziej zmienny, nadążanie za nim staje się niemal niemożliwe. Ale nadąża.

Mistrz ma zaciętą, gniewną twarz. Dziś po raz pierwszy Yatech pokonał w walce trzech chłopaków, którzy pobierali nauki o wiele dłużej niż on. To zła wiadomość dla ich nauczyciela walki, rodziny tych chłopców nie będą zadowolone. Ten młokos wymaga nauczki, mówi mina mistrza, trzeba mu pokazać, gdzie leży granica jego możliwości, musi wiedzieć, że nie należy upokarzać współplemieńców, nie należy rozbrajać ich w taki sposób, jakby byli małymi dziećmi. Pajęczy Taniec złamał już niejednego.

Yatech tańczy.

Plac ćwiczeń jest duży, gładki i równy. Przez tysiąclecia miliony uderzeń wygładziły jego powierzchnię, wyślizgały ją niemal do połysku. Nie można się tu potknąć, nie można nadepnąć na kamyk. Można tylko zostawić kawałki własnej skóry, jeśli przestanie się tańczyć.

Przymyka oczy, pozwalając, by melodia wlała się w jego żyły. Czuje ją już całym sobą, ma wrażenie, że nawet serce wali tak szybko, jak szybko palce mistrza uderzają o kozią skórę. Wywołuje w myślach pierwszego ducha, widmowego przeciwnika uzbrojonego w ciężki pałasz i małą okrągłą tarczę. Jeśli mistrz chce prawdziwego tańca, dostanie go.

Nic w tej chwili się nie liczy. Oddech przestał z trudem przeciskać się przez wysuszone gardło, pot przestał zalewać oczy. Wyciąga miecze, płynnym, bezbłędnym ruchem, który opanowywał od lat. Klingi lśnią srebrzyście i zaczynają swój własny taniec. Zgrywa ich ruchy z rytmem kroków, z wściekłym rytmem bębenka. Mistrz nie rezygnuje, jego palce przyspieszają, muzyka zrywa się go wściekłego galopu, po chwili przechodzi w cwał. Yatech tańczy, nie pozwala, aby melodia mu umknęła, nie pozwala się jej wyprzedzić, po chwili sam zaczyna narzucać tempo, przechodzi z jednej wściekłej prędkości w następną, tym razem to bębenek usiłuje go dogonić, gubi się, zwalnia, znów rusza naprzód. Miecze kreślą skomplikowane figury, finty, półfinty, pchnięcia i ciosy, kontry i parady, i nagle Yatech słyszy, jak mistrz głęboko wciąga powietrze i niemal przestaje grać. W tańcu ostrzy, w tańcu jakim chłopak oczarowuje przestrzeń, daje się wyczuć coś więcej niż tylko zwykłe ćwiczenie. Postronny obserwator może przymknąć oczy i zobaczyć prawdziwy Pajęczy Taniec, nie serię ćwiczeń, lecz taniec z widmowymi przeciwnikami, dwoma, trzema, czterema. Walka z cieniami utkanymi z melodii, tańca i światła igrającego na zakrzywionych głowniach.

Yatech otwiera nieco szerzej oczy i patrzy na mistrza. Ten widzi jak chłopak broni się i kontruje, jak składa parady i robi uniki, i nagle wie, że przegrał, ten uczeń nie podda się, nie poprosi o koniec ćwiczeń. Będzie tańczył dopóki nie pokona wszystkich przeciwników lub dopóki nie padnie nieprzytomny na ziemię. Nie ma dla niego innej drogi. Rytm bębenka zwalnia. Co…

– ...takiego zobaczył wtedy twój mistrz? Hm? Mój mały skorpionie? A może nie, może nie skorpionie, tylko po prostu wilczku? Ale jeśli jesteś tylko wilczkiem, to tracę tu czas. Ten świat jest pełen wilczków, małych, puchatych, błyskających ząbkami wilczków, które będą dla hel’zaav tylko przystawką, przekąską. Oni są wilkami. – Ruchem głowy wskazała obóz k’k’na. – A przecież nie jestem tu bezpieczna. Potrzebuję skorpiona, który nie boi się użądlić kogokolwiek, który będzie dla mnie walczył. Wiesz, jaka jest najbardziej bzdurna legenda o skorpionach?

Pochyliła się i usłyszał jak węszy. Czuł jej ciepły oddech na twarzy, gdy obwąchiwała mu włosy, policzki i szyję. Pachniał jak mokry piach, jak pustynia zaraz po deszczu.

– Może później ci opowiem – zaszeptała głosem osypujących się ziaren piasku. – Zobaczymy. Jutro. Może. Śpij.

Zasnął.

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...