"Władcy nocy, złodzieje snów" - fragment

Autor: Eugeniusz Dębski Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 12-06-2009 15:03 ()


 

– Sprawa jest taka. Opowiem ci mój sen. Z przedwczoraj.

Teraz między plomby trafił język, więc nic im się nie stało. Język zabolał. Wystarczyło mi inteligencji, by nie otwierać ust, bo mogłem tylko mówić na „h”: Hale ha hie hestem hecjalistą hod hnóf!

Ale ona nie czekała, aż mi się poprawi.

– Tak więc śniło mi się, że szłam sobie przez stary targ warzywny... Ten, który był w Rennita – sprecyzowała.

Skinąłem głową, choć nie pamiętałem, gdzie leży taki kraj. – Idę więc przez ten targ i nawet pamiętam, czego szukałam – takich małych perłowych cebulek. Ale tych fałszywych! – uzupełniła pośpiesznie, żebym sobie nie pomyślał. – Wiesz, ścinasz główkę nasienną pora i na korzeniu robią się te wspaniałe małe, niby perłowe cebulki. Niektórzy uważają, że prawdziwe są lepsze, ale ja nie! – Najwyraźniej czekała na moją opinię, więc pośpiesznie przychyliłem się do małych, niby perłowych.

Pani Groddehaar kontynuowała: – Idę więc między straganami, wszystko jest takie realne i realistyczne... Poznaję niektórych sprzedawców, witamy się i tak dalej. I nagle wkracza absurd. – Uniosła brwi, tak więc zrozumiałem, że na scenę wkracza absurd. – W tym śnie, na tym targu, przypominam sobie, że za takim dużym kramem stoi moja lodówka! – Teraz ja uniosłem brwi. Żeby okazać, że widzę dobrze ten absurd. – Moja lodówka... A w niej jest jeszcze spory zapas perłowych cebulek! – Plasnęła dłonią o kolano. Plaśnięcie się nie udało z powodu spiczastości tej części ciała. Zaczęło mnie to wszystko nieźle bawić. – Zachodzę za kram... – zawiesiła dramatycznie głos.

– A lodówki nie ma! – wskoczyłem w lukę.

Oniemiała, a ja, widząc to, też skamieniałem. Po cholerę otwierałem ten głupi dziób?!

– Skąd wiesz?

– Jestem detektywem – wykrztusiłem. I nagle poniosło mnie: – Ludzie opowiadają mi różne rzeczy, a zazwyczaj na końcu jest zadanie dla mnie. Rozumiem – mam odnaleźć pani lodówkę i...

– Czyś ty zwariował?! Jaką lodówkę?

– Przecież pani powiedziała...

– Ale to był sen! Jak chcesz szukać wyśnionej lodówki?

– No to nie wiem – poddałem się.

– Bo to nie wszystko. – Sięgnęła po golden gate’y, poderwałem się i podałem jej ogień. Przypalając, rzuciła mi spojrzenie. Chytre i badawcze. Poczułem, że robi mnie w konia. – Lodówki rzeczywiście nie było. Ukradli mi ją. W tym śnie byłam bardzo zła. I obudziłam się. – Puściła kółeczko. – Pośmiałam się trochę z siebie... – przyznała, a ja pomyślałem: A kto jeszcze by się odważył?

– No i wyglądało na to – kontynuowała pani Groddehaar – że to tyle. Po prostu zabawny sen: moja lodówka na targu, ukradziona... – prychnęła cicho. Strzepnęła popiół. – Jadę tegoż dnia do Verinciego po kapelusz. Miałam odebrać poprzedniego dnia, ale mnie zirytował przy przymiarce i postanowiłam go trochę ukarać.

Oczyma duszy zobaczyłem, jak personel biednego Verinciego czeka cały dzień, a on sam trzyma w drzwiach kapelusz, podczas gdy jej nie ma i nie ma... Boże! To ten Verinci?!

– Przyjeżdżam, kapelusz gotowy, nawet ładnie się trzyma... A Georgio podchodzi do mnie i mówi: „Madame, muszę panią przeprosić...”. Uśmiecha się przy tym, szelma. Te jego białe zęby... No, nie o tym miałam... Więc ciągnie: „Madame, ukradłem dzisiaj we śnie pani lodówkę!”. I czeka, że się roześmieję, a mnie... – przyłożyła rękę do piersi i pochyliła się ku mnie – aż ciarki przeszły! Chwyciłam go za klapę marynarki, przyciągnęłam i syczę: „Opowiadaj, łobuzie!”. A on zbladł i zaczyna mamrotać, że to we śnie, że on nawet nie wie, jak naprawdę wygląda moja lodówka, i że to przecież jakaś paranoja, żeby lodówka stała na targu... Rozumiesz? Z każdym zdaniem... jak wy to mówicie: wkopuje się coraz bardziej?

Nagle cała ta scena przed oczami duszy rozwiała się i nie wiadomo, dlaczego przestało być śmiesznie.

– W końcu wyciągnęłam z niego wszystko: to był jakby ten sam sen, tylko od strony sprawcy. On w swoim śnie szedł po targu, zobaczył lodówkę pełną wspaniałego jedzenia, nie mógł się powstrzymać i ją ukradł, i gdy tylko wyszedł z targu, to się obudził. – Zaciągnęła się i chwilę trzymała dym w płucach.

Zrobiłem mądrą minę i poruszyłem językiem. Mogłem już mówić.

– No... To rzeczywiście zadziwiający zbieg okoliczności.

To, co widniało w jej spojrzeniu, było politowaniem.

Ale nie zrażałem się:

– Miliardy ludzi codziennie udają się do jakichś łóżek, większość z nich śni. Część zapamiętuje sny. Ze statystyki wynika, że niektóre sny muszą się powtórzyć. – Przypomniałem sobie coś, ale mi przerwała:

– Tylko mi nie mów o milionie małp, które wystukają „Iliadę”!

Nie powiedziałem więc. Milczałem.

– Nie jestem... głupia. Wiem, że milionom ludzi śnią się sny erotyczne, śni im się, że są ścigani, że latają. Ale żeby taki sam absurdalny sen, tylko z innego, że tak powiem, ujęcia, śnił się tej samej nocy dwojgu znajomych ludzi? Owen?! Owen?

Tak, to było politowanie.

Mógłbym odetchnąć, ale wtedy nieładnie wypiętrzał mi się brzuch. Właśnie – za mało ruchu! Siedzę i piszę, kiedy siedzę i piszę, a poza tym nic. Zero ruchu...

– Słucham więc?

– To proste. Wyjaśnienie. Potrzebuję wyjaśnienia!

A nie lepiej by było zaangażować jakiegoś naukowca od snów? Jakiegoś psy... Idiota! – proponować jej psychologa?! Zająknąłem się: – Psy...najmniej by był kompetentny... – dokończyłem niezręcznie.

– Nie sepleń. – Potrząsnęła głową. – Nie. Żadne tam uczelnie, stypendia, fundacje... Ja wierzę w ciebie i wierzę, że jeśli się zainteresujesz, to wyjaśnisz ten fenomen. – Pochyliła się do mnie i poklepała, przysięgam, po kolanie.

– Jak nie masz w ustach papierosa albo brzegu szklanki, to masz taki fajny bulterierczy zacisk, łapiesz i nie puszczasz. To lubię.

Odsunęła się i popukała w stolik czubkiem palca. Tak czasem gliny stukają czubkiem lufy w drzwi podejrzanego.

Omal się nie roześmiałem – to mój dom, mój stolik, tu nie zadziałają żadne mikrofony, nikt nie zareaguje na jej wezwanie! Coś jednak nade mną czuwało, bo zanim nieelegancko parsknąłem, drzwi otworzyły się i stanęła w nich pokojówka.

– Lucy, kochanie, wychodzimy! – Pani Groddehaar odłożyła papierosa i podała mi dłoń.

Zanim zdążyłem jakoś zareagować, wyszły, a potem coś subtelnie pstryknęło, zapewne drzwi do jej rolls-royce’a. Wyszedłem na ganek, pełną piersią odetchnąłem świeżym powietrzem, oddychałem i oddychałem. Dobrze jest żyć! Kto to powiedział? Ktoś, na kogo opadała pięciotonowa prasa, a w ostatniej chwili włączony został dopływ prądu? Ja?

Odwróciłem się, słysząc ciche postukiwanie. Oszołomiony wpatrywałem się w Monty’ego. Drzwi do jego chłodziarki były otwarte, na tacy leżała porcja sprasowanej masy mięsno-kostnej, jakieś dodatki witaminowo - -mikro -makroelementarne i cała reszta. A on wpatrywał się w tę porcję, machał ogonem i pytał się mnie, czy może już jeść! Czyli robił to, czego nigdy nie robił i nie zanosiło się na to również w przyszłości. Wizyta starszej pani zreedukowała psa, czego nie udało się dokonać mnie, Pymie i dwóm treserom.

– Weź – powiedziałem spokojnie.

Wziął.

Odłożyłem do jutra naprawę wyrwanej z uchwytów tacki.

Wyszedłem do ogrodu i zwaliłem się w hamak.

Od roku świadomie nie miałem żadnego zlecenia, nie chciałem mieć żadnej roboty, a kiedy w końcu zacząłem się łamać i nawet postanowiłem odwiedzić biuro, to, w którym „zdechł z nudów ostatni pająk”, zjawia się pani Groddehaar i zatrudnia mnie. Do wykrycia złodzieja jej wyśnionej lodówki.

Zaraz, co ja plotę? Przecież złodziej jest znany, sam się przyznał...

No to co mi zostaje? Aha – mogę pojechać do zleceniodawczyni i powiedzieć, że przyśniło mi się rozwiązanie problemu. Przez chwilę smakowałem ten pomysł, choć wiedziałem, że wobec niej nie odważyłbym się na taki numer, nawet mając lufę Globmasera przytkniętą do tyłu głowy.

 

Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za udostępnienie fragmentu do publikacji. 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...