"Opowieści z meekhańskiego pogranicza" - fragment
Dodane: 05-06-2009 13:07 ()
Północ. Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami
(fragment)
Velergorf przerwał i sięgnął po manierkę. Skurczybyk wiedział, w którym momencie zrobić przerwę. Kenneth rozejrzał się wokół. Oczywiście ustalony szyk trafił szlag, zdawało się, że nawet psy podeszły bliżej i przysłuchują się opowieści. Szpieg przestał już ciężko dyszeć i mamrotać pod nosem przekleństwa.
– Nie wiedziałem, że Siedemnasty miał rozkaz przejścia przez góry… – Dobiegło z boku.
Porucznik obejrzał się. Wilk.
– Czy ty nie miałeś iść na szpicy?
– Hawen się ze mną zamienił, panie poruczniku. Jemu najbardziej się spieszy, a mówi, że tę opowieść słyszał już sto razy.
– Ty też, Wilk.
– Tak, ale nie od kogoś, kto stał przy Czarnym Kapitanie i na własne oczy widział pułkownika lav-Glasderna.
Obaj spojrzeli na dziesiętnika. Ten przechylił manierkę, pociągnął kilka głębokich łyków, zakręcił ją, poruszył, słuchając chlupotu, z namysłem odkręcił jeszcze raz i upił kolejny łyk, zakręcił, powiesił przy pasku, potrząsnął głową, sięgnął ponownie po naczynie…
– Varhenn...
– Tak, panie poruczniku? – Pokryta tatuażami twarz wyrażała całkowitą niewinność.
– Jeśli zaraz nie zaczniesz opowiadać, będę musiał zgłosić kogoś do awansu, zaraz po meldunku o tragicznym wypadku, który pozbawił mnie dziesiętnika.
– Tak – mruknął ktoś z tyłu. – Na przykład mógłby się nadziać na nisko przelatujący bełt.
Kenneth uśmiechnął się lekko.
– No więc?
*
Varhenn patrzył, jak pułkownik odwraca się i idzie w stronę swojego oddziału. Ciemnoniebieski, zakurzony płaszcz zwisał mu smętnie z ramion. To dziwne, ale wydawało się, że z każdym krokiem oficer prostuje się, stąpa coraz bardziej lekko i swobodnie. Młody goniec był gotów założyć się o swój roczny żołd, że na gładkiej twarzy żołnierza pojawił się uśmiech. Czarny Kapitan milczał. Chłopakowi po raz pierwszy przyszło do głowy, że można milczeć bardzo wymownie.
– Teraz zobaczymy – mruknął wreszcie.
– Co, panie kapitanie? – odważył się zapytać..
– Czy ten Meekhańczyk jest z żelaza, czy z gówna.
– Rozumiem, panie kapitanie.
– To dobrze, chłopcze. To dobrze.
Podszedł do nich czarodziej. Minę miął nietęgą.
– Złe wieści?
– Ten główny zagon... Ruszyli szybko, bardzo szybko. Co najmniej kłusem. I podzielili się na trzy części. – Wskazał ręką na wschód, zachód i południe.
– Zagarniają resztę. Dobrze wiedzą, że stąd nie ma gdzie uciec. Kiedy będą na miejscu?
– W tym tempie? Ze szczytu Łysicy pewnie da się już zobaczyć najbliższy oddział. Rankiem zobaczymy ich stąd.
Kapitan skinął głową.
– Zaczekamy na nich.
Milczał dłuższą chwilę.
– Mistrzu, będę miał prośbę – powiedział wreszcie..
– Słucham, kapitanie.
– Niech burmistrzowie i starostowie wyznaczą po kilku ludzi do zabijania zwierząt. I niech zaczną zabijać już teraz. Nie chcę, żeby żołnierze musieli to robić.
– Dlaczego?
– Ludzie nie powinni widzieć, jak Górska Straż pozbawia ich majątku, jak morduje trzymanego od źrebaka konia czy wyrzyna ukochane stado runnych owiec. Takie rzeczy powinien zrobić właściciel. Poza tym żołnierze będą tu jeszcze mieli okazję unurzać broń we krwi.
– Rozumiem. Kiedy będzie trzeba zacząć podpalać wozy, proszę dać mi znać.
– Dobrze. Wozy podpalimy na samym końcu. Dym w tej dolinie to zły pomysł.
Zbliżał się do nich pułkownik w towarzystwie trzech oficerów.
– Kapitan Glaweb, porucznik kan-Porenn i porucznik law-Herwys – przedstawił ich krótko.
Kapitan nosił czarny, skórzany pancerz imperialnej artylerii. Bez słowa, lekko tylko skinąwszy głową, przepchnął się między nimi i wlepił wzrok w wejście na Łysicę. Na ogorzałej, pokrytej zmarszczkami twarzy zagościł ponury uśmiech.
– Ni cholerę. Nie wejdziemy – wychrypiał, charknął, splunął bezceremonialnie na ziemię i powiedział już normalnym głosem. – Miał pan rację, pułkowniku. Cały dzień, a z naszymi zwierzętami może i więcej.
Jego dowódca uśmiechnął się przepraszająco.
– Artylerzyści. Duma imperialnej armii. Są równie niezdyscyplinowani i bezceremonialni jak Górska Straż. Porucznik kan-Porenn dowodzi drugą kompanią ciężkiej piechoty, porucznik law-Herwys kompanią kuszników.
To akurat każdy mógł stwierdzić bez żadnych wyjaśnień. Pierwszy oficer miał na sobie pełen bojowy rynsztunek piechoty: skórzany pancerz, ciężką, sięgającą kolan kolczugę, stalowe nagolenniki, hełm z kolczym nakarczkiem. Potężną tarczę zawiesił sobie na plecach, krótki miecz przesunął na przód. Od przeciętnego żołnierza piechoty odróżniała go tylko czerwona lamówka wokół płaszcza. Drugi oficer nosił skórzany pancerz, uzupełniony jeszcze narzuconą na wierzch pikowaną kamizelką, prosty hełm i kord. Trzy kołczany z bełtami obciążały mu pas, a ciężką kuszę trzymał w ręku. Obaj ograniczyli się do krótkiego oddania honorów i stanęli z boku, milcząc. Czarny Kapitan zmierzył ich taksującym spojrzeniem, jakby już szukał jakichś słabych punktów.
– Koczownicy przyspieszyli – powiedział w chwili, gdy milczenie stało się nieznośne. – Główne siły będą tu rankiem. Pojedyncze a’keery możemy zobaczyć w każdej chwili.
– To oczywiste. – Darwen-lav-Glasdern nie wyglądał na wstrząśniętego.
– Oczywiste, pułkowniku?
– Przybyli tu po łupy. Nie po ziemię, ale po złoto, srebro, drogie tkaniny i niewolników. Po stada zwierząt. I wszystko to wymyka im się z rąk. Wiedzą, że ta dolina to lejek z wąskim gardłem, ale nie chcą stracić zbyt wiele. Dlatego przyspieszyli.
– Nie wpuszczę was na górę poza kolejnością.
– A ta kolejność to? – Pułkownik uśmiechnął się lekko i, co było zdumiewające, nie położył dłoni na rękojeści miecza.
– Taka, w jakiej przybyliście. Czyli możecie wejść przed nimi. – Wskazał na zbliżającą się grupę uchodźców.
– A wy? Wchodzicie na górę ostatni?
– Oczywiście.
Dowódca piechoty przeniósł spojrzenie za plecy kapitana i ponownie zapatrzył się na dolinę.
– Moje rozkazy brzmiały “najszybciej jak się da”, kapitanie. Myślę, że jeśli będziemy na górze szybciej niż Straż, tempo będzie właściwe… – Uśmiechnął się bez śladu wesołości. – A poza tym, po raz pierwszy te cholerne dzikusy nie będą mogły uciekać przed nami po całym polu bitwy. Jeśli będą chcieli tu wejść, poczujemy ich smród z naprawdę bliska. Nareszcie będziemy mogli powitać ich jak trzeba.
Kapitan po prostu skinął głową.
– Będziecie bronić wejścia?
Pułkownik wymienił spojrzenie ze swoimi oficerami.
– A potrzebne wam koła od wozów? – zapytał.
Meekhańska piechota słynęła z dwóch rzeczy. Z nieustępliwości w natarciu i z tego, że potrafiła stawiać szańce nawet na środku morza. Techniki budowania okopów, wałów obronnych, palisad, umiejętność tworzenia linii obronnych w szczerym polu, przy pomocy łopat i siekierek, żołnierze ćwiczyli na równi z posługiwaniem się mieczem, tarczą i włócznią. Stare powiedzenie mówiło, że jeśli dać Meekhańczykom trzy godziny, zbudują okop, lecz jeśli będą mieli trzy dni, postawią twierdzę.
Tu sprawę ułatwili uchodźcy. Setki wozów stało już w pobliżu wejścia do doliny. Pułkownik wysłał tam natychmiast żołnierzy, którzy zaczęli wybierać najlepsze z nich do obrony. W pierwszej linii miały stanąć najcięższe, najczęściej kupieckie, z solidnymi burtami i dnami. Gdy tylko wybrane trzydzieści wozów utworzyło półokrąg na zewnątrz wejścia, z jedną tylko szczeliną, przez którą wciąż przepuszczano uciekinierów, w ruch poszły łopaty. Pod każdym kołem wykopano dół, po czym wpuszczono je aż do połowy szprych w ziemię. Przed linią obrony błyskawicznie powstał rów, a wykopana ziemia trafiła pod wozy, uniemożliwiając prześlizgnięcie się pod spodem. Wszystkie pojazdy powiązano ze sobą łańcuchami i sznurami, długie deski zdjęte z innych wozów służyły do zamknięcia przejść pomiędzy nimi i podniesienia burt. Co kilka kroków montowano na wozach daszki, mające osłaniać żołnierzy przed spadającymi z góry pociskami. Wzdłuż całego szańca stukały młoty, łopaty gryzły ziemię. Varhenn patrząc, jak żołnierze wyłamują dyszle z reszty pojazdów, ostrzą je i wbijają przed linią obrony, gotów był uwierzyć w te trzy dni i twierdzę.
Pytanie o koła nie było bynajmniej retoryczne. Z wozów, które i tak miały spłonąć, zdejmowano koła, ściągano obręcze i ostrzono szprychy. Później wbijano koło w ziemię na sztorc. Cztery lub pięć takich wystających z ziemi drewnianych ostrzy mogło spowolnić każdy atak.
W odległości do stu jardów od linii obrony poruszało się kilkudziesięciu żołnierzy, wyposażonych w szerokie świdry. Zrobienie otworu o głębokości dwóch stóp i szerokości dziesięciu cali zajmowało każdemu niespełna dwie minuty. Czarny kapitan patrzył w milczeniu na całą tę pracę.
– Słyszałem, że każdego piechociarza, u którego znajdą taki świder, koczownicy żywcem obdzierają ze skóry. Ale też chodzą słuchy, że wystarczy, żeby przed bitwą kilkudziesięciu żołnierzy przeszło się z takim sprzętem przed naszymi liniami, a nie odważają się szarżować. Konie łamią nogi. Parszywa rzecz, taki dół.
– Równie parszywa jak strzała w brzuchu?
Oficer nie obejrzał się na czarodzieja.
– O to trzeba by zapytać konie, mistrzu. Daleko są?
– Dziesięć mil. Trochę zwolnili. Ale luźne a’keery są bliżej. Cztery, pięć mil. Tyle wiem.
– Nie próbują nas oszukać?
– Jeszcze nie wiedzą, że tu jestem. Ja tylko nasłuchuję, nie krzyczę i nie błyskam mocą. – Czarodziej uśmiechnął się samymi wargami. – Prawda wygląda tak, że nie odważę się tego zrobić. Ich szamani są wyjątkowo potężni. Ale nawet oni nie wyczują mnie, dopóki sam nie zacznę rzucać zaklęć. Jest tu kilku takich, którzy trochę korzystają z mocy, poza tym tak wielkie skupisko podenerwowanych i przestraszonych ludzi zawsze wprowadza zamęt w aspektowane źródła. Zresztą, po co mieliby się ukrywać? Ze szczytu Łysicy na pewno już widać większość zagonu, maskowanie się przy pomocy magii to marnotrawstwo sił. I tak są pewni, że wejdą do doliny przy pierwszym ataku i będą tylko zbierać łupy.Varhenn otworzył usta, zanim zdążył się zastanowić.
– Skąd wiecie, mistrzu, że są pewni?
– Bo śpiewają.
Premiera książki zaplanowana jest na 17 czerwca tego roku.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...