"O włos od piwa" - fragment

Autor: Eugeniusz Dębski Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 29-05-2009 18:18 ()


Hondelyk rozparł się wygodnie na krześle, zmrużył oczy i wpatrywał się w kości, usiłując wypytać je, jaki też mają dzisiaj humor i komu będą służyć. Sięgnął do naszytej pod połą kaftana kieszeni i wyjął kilka przedmiotów, które zatrzymał w garści, a dłoń oparł na stole.

– Zagrajmy po prostu jak uczciwi ludzie, o pieniądze.

Cadron prychnął pogardliwie.

– Co to jest „uczciwa gra”? – zapytał pełnym różnych odcieni tonem.

– Mówisz jak człowiek stojący nad pijaną, ale piękną ladacznicą: nie tając niezdrowego zainteresowania i jednocześnie wielkiej pogardy.

– Krótko mówiąc, o pieniądze grając, nie mogę oszukiwać czy sięgać do wszelkich dostępnych środków, to nie honor. Ale grając o co innego...! – Zatarł dłonie.

– A a a tam... – Hondelyk rozprostował palce, na stole spoczął rulonik ze sztywnej skóry, w którym tkwił niezły kapitalik, ze czterdzieści rekli, sprzączka z przysiodłowej sakwy i ciężko połyskujące ciepłopurpurową barwą płaskie puzderko. Cadron szybko wyciągnął palec.

Właściciel odgrodził przedmioty dłonią od ciekawskiej ręki. – Gdzie???

– Co to jest?

– Sprzączka.

– Diabła tam! Nie o to pytam, wiesz przecie. To puzderko...

– A, to. – Wziął je w palce, pokręcił z dziwnym wyrazem twarzy. – Kupiłem na wyprzedaży, tam gdzie futra.

– Jeśli równie tanie, co futra...

– Och, tłumaczyłem ci, futra z bradenswansa muszą kosztować fortunę. To jest ptak, którego trudno dogonić na śmigłym koniu, trzeba mieć kilka i przeskakiwać z jednego na dru...

– Wybacz, ale gdy słyszę „futro z ptaka”, pytam, gdzie są granice ludzkiej naiwności.

– Cadronie, widziałem takiego ptaka i goniłem go.

Miałem świetnego konia, ale nawet nie poczułem zapachu tego giganta.

– Poważnie?

Hondelyk pokiwał głową, Cadron skrzywił się, jakby chciał powiedzieć: „No trudno, ja już nic nie wiem!”.

– Jego pióra mają tysiące cieniutkich rureczek, w te rureczki wchodzi powietrze i stąd te niemal magiczne właściwości futer i ich cena.

– Magiczne właściwości?! – Cadron odzyskał uszczypliwy ton.

– Jeśli położysz, albo lepiej powiesisz je obok ognia, w te rurki wchodzi ciepłe powietrze i futro przez kilka semii grzeje jak nic na świecie. A gdybyś zostawił je w lodowni na pół dnia, to w największy skwar będzie ci w nim zimno przez cały następny dzień.

– Aha. Pomysł wart Wielkiego Geonarda, w upał chodzić w futrze! – Potrząsnął złożonymi w zamkniętą konchę dłońmi, zagrzechotały kości, ale Hondelyk nie zareagował. – Lepiej zag...

– Są pustynie, gdzie w nocy woda zamarza, a w dzień, jeśli wbijesz do szyszaka jajo, to ci się usmaży.

– Uśmiechnął się, widząc, że Cadron zamarł z uniesionymi rękami. – Tak, bracie. Tam byś się modlił o takie futro.

Cadron odłożył kości i zaczął się wpatrywać w towarzysza, nie kryjąc coraz mocniej kiełkującej podejrzliwości.

Siedział dłuższą chwilę z przekrzywioną głową, wyglądając jak zaniepokojony, ale zbyt leniwy, by odlecieć, gawron.

– Wybieramy się na taką pustynię? – zapytał w końcu, widząc, że dobrowolnie Hondelyk nic z siebie nie wykrztusi.

– Kto wie gdzie nas los ciśnie... – usłyszał filozoficzną odpowiedź. Cmoknął i postanowił trochę poczekać.

Pobębnił palcami w stół.

– A to po co kupiłeś?

Hondelyk chwycił puzderko za rogi i zakręcił nim.

– Poprzednie mi się rozpadło, usiadłem na nim.

– Ale co jest w środku?

Hondelyk milczał nasyconą lawiną wspomnień chwilę.

– Włos od serca – powiedział w końcu.

– C... C...co?

– Włos od serca. – Widząc, że przyjaciel nie zamierza rezygnować, westchnął krótko i podsunął mu puzderko.

– Patrz.

W środku, pod grubą tarczką z przezroczystej, doskonale obrobionej na wypukło magmiki, na białej poduszeczce, leżał zwinięty w kółko włos. Gdy zaintrygowany do granic możliwości Cadron pochylił się nad stołem, zobaczył, że włos jest w połowie rudy, a w połowie czarny. Mógł mieć łokieć długości i był dość gruby.

– Dziwny w kolorze i dość gruby.

– Tak.

Hondelyk zatrzasnął wieczko i schował puzderko do kieszeni na piersi.

– Co „tak”? – oburzył się Cadron. – I to wszystko, co mi powiesz?

– A co jeszcze mam ci powiedzieć? Rzeczywiście, dziwnie dwukolorowy i gruby.

Widać było, że z trudem utrzymuje powagę.

– Nie drażnij się. Gadaj. Wieczór długi.

– Nie mam nic do opowiadania.

– A dlaczego „od serca”?

– Ojej... Jako dzieciak miałem ten włos, uważałem, że dostałem go od pewnej osoby. Tak od serca. Potem się nawet o ten włos od serca pobiłem z jednym grubianinem...

I tak dalej. Noszę go, bo mi przynosi szczęście i przypomina ważną chwilę w moim życiu. To tyle. – Wzruszył ramionami.

Siedzieli chwilę w milczeniu, Hondelyk jakby zatopiony w przelotnych wspomnieniach, Cadron gorączkowo przypominający sobie, czy wcześniej przyjaciel coś mówił o włosie z serca... Od serca, poprawił się. Nie, nic takiego nie było.

– No to gramy?

Cadron otrząsnął się z myśli.

– Poczekaj, skoczę jeszcze na dół. Coś to wino przelatuje przeze mnie jak strzała przez nadmuchany pęcherz...

Poderwał się i wybiegł z izby, płomienie świec na stole i kaganka ściennego zatańczyły, jakby chciały się poderwać i wybiec w ślad za Cadronem, ale w ostatniej chwili zrezygnowały z szaleńczego pomysłu. Gibnęły się na boki, wyciągnęły ku górze niczym prostujący zastałe kości człowiek i uspokoiły usadowione na knotach.

Hondelyk wziął do ręki rulonik, odruchowo zważył go w dłoni, podrzucił kilka razy, potem jeszcze kilka razy z obrotami – jednym, dwoma, kilkoma, wysoko z kilkunastoma, i jeszcze pod sam sufit, wirująco.

W końcu rulonik z reklami wylądował obok puzderka w kieszeni na piersi. Sprzączkę podsunął bliżej świecy.

Trzeba pamiętać, by posłać chłopaka, żeby przyszył, pomyślał.

Może też wyczyścić uprząż i siodła sadrą, mieszaniną quotosu, oliwy i liprydy, bo wilgoć na dworze.

Moknie wszystko... Myśli nagle skoczyły w innym kierunku.

Ciekawe, pomyślał, czy w futrze bradenswansa człowiek tonie błyskawicznie, czy odwrotnie – pływa jak na tratwie? Futro jest lekkie, leciuchne jak na futro, ale też nie jest to normalne futro. Ale rzeczywiście ciekawe, jak się zachowuje na desz... Zaraz! A jakby tak...

Przecież wyprawione pęcherze są miękkie i jednocześnie mocne i nie przemakają, bo dzieciaki bawią się nimi i w deszcz, i w skwar? Albo jeszcze lepiej – pęcherze tej olbrzymiej ryby, jak jej tam? A, sterlity! Właśnie, z nich można by szyć cienkie, mocne, niewilgotniejące peleryny!

Normalnie leżałaby zwinięta w ciasny, mały rulonik, a na deszcz – naciągasz i można jechać dalej!

Poderwał się i przemaszerował po izbie. Gdy Cadron wpadł do pokoju, Hondelyk uniósł dłoń i powiedział:

– Wiesz co?

W tej samej chwili te same słowa wyrzucił z siebie Cadron. I to on odczekał krócej i mówił dalej:

– Pamiętasz tę komorę na końcu korytarza? Co to nas tak ciekawiła, że co rusz ktoś tam wchodzi?

– To ciebie ciekawiło – sprostował Hondelyk.

– Dobrze, mnie. Idę ci ja korytarzem, spotykam paroba, pytam go, czy sucho tam, na dole. A on zdziwiony pokazuje mi te drzwi komórki. Mówi tak: „Bo nie ma żadnych dam w zajeździe, można, panie, skorzystać tu”. Ja mu o mało w ucho nie dałem, ale prowadzi mnie i wiesz – głowa mi spuchła! – Cadron zwalił się na krzesło, całą miną i całym ciałem okazując bezgraniczne zdumienie, pomieszane z podziwem i zachwytem. – Tam jest dziura, jak w normalnym kiblu, nie trzeba chodzić na dół, bo wszystko tam i tak spada. Rozumiesz?

Aż poszedłem do karczmarza pogratulować pomysłu, a on mówi, że tu cała okolica tak buduje, żeby górne izby miały swoją wygódkę. Proste, nie? – Plasnął się dłonią w kolano. – Dawno już nie byłem tak zaskoczony.

– To czemu nam nie powiedział, że można...?

– No przecież była ta dama!

– A. No tak – zgodził się Hondelyk. – Czekaj, a nie można by było zrobić jednej wygódki dla kobiet, a drugiej dla nas?

Cadron popatrzył na przyjaciela z niesmakiem.

– Co ty? Zwariowałeś?

– Dlaczego? Pomyśl, to proste. Do jednej...

– Przestań, masz jakieś dziwaczne, dzikie myśli, godne co najwyżej prymitywnego koczownika, a nie zacnego kawalera i xameleona.

Hondelyk machnął ręką, przerywając Cadronowi.

– To ty jesteś dziki. Nie dorosłeś do moich genialnych pomysłów. Coraz trudniej mi wytłumaczyć ci, co i dlaczego tak. A to futro mu nie pasuje, a to... Nieważne.

– Wstał. – Stawka dwa selity – powiedział, wskazując kości. – Ja pójdę sprawdzić, co też da się ulepszyć w pomyśle naszego gospodarza.

Skierował się do drzwi.

– Dobrze, gramy na pieniądze, ale kto przegra rekla, czyści konie! Dwa rekle, dwa czyszczenia.

Odpowiedziało mu zrezygnowane machnięcie ręką, Hondelyk wyszedł przez drzwi, które pożegnały go cichą, jękliwą piosenką. Cadron szybko sięgnął do kieszeni, wyjął komplet kości i położył na stole, a leżący komplet zgarnął, zamierzając schować do kieszeni, coś go jednak w nich zastanowiło, obejrzał je dokładnie, zważył, poturlał po stole.

– Och, ty draniu! – powiedział cicho. – Zamieniłeś mi kości, a ja byłbym je sam zamienił na te niekantowane! Kiedy ci się to udało? – Wyszczerzył zęby i kilka razy nimi kłapnął, wydobywając z piersi niski psi warkot. Jeszcze raz sprawdził kości i te, które uznał za uczciwe, szybko odniósł do sakwy i wcisnął do środka.

– Teraz zobaczymy!

Chwycił kości, otulił je dłońmi, pogrzał, chuchnął.

Cisnął i zadowolony przyjrzał się konfiguracji. Zmieszał ją i – wzorem Hondelyka – zaczął przemierzać pokój od progu do umieszczonego naprzeciwko okna.

Przy czwartym nawrocie usłyszał na korytarzu jakiś hałas, miękki, stłumiony łomot i szybkie, skradające się kroki. Cadron zmarszczył brwi, klepnął się w bok, gdzie spoczywał sztylet, i cicho otworzył drzwi, które – jakby zauroczone jego ruchami – nawet nie próbowały skrzypnąć, choć chętnie robiły to wcześniej. Korytarz był mroczny – służba jeszcze nie zapaliła tu kaganka – dlatego Cadron zobaczył tylko jakiś cień wsiąkający w ciemność na szczycie schodów. Poczuł chłód na karku, tam gdzie u doświadczonego mężczyzny rodzi się przeczucie nieszczęścia. Na korytarz wysunął się sztylet, za nim trzymający go mężczyzna; cisza panowała zupełna, ale ucho Cadrona wychwyciło jakiś niepokojący odgłos. Pomknął w jego stronę bezgłośnie i szybko, groźnie. Po sześciu krokach, gdy do osławionej komórki zostały mu jeszcze dwa, natknął się na leżące na podłodze ciało. Przeskoczył je i błyskawicznie zajrzał za drzwi i w koniec korytarza, a potem wrócił do leżącego nieruchomo Hondelyka. Schowawszy sztylet, przykucnął, mrucząc pod nosem:

– Miałeś ładne puzderko, przyjacielu, zamieniłeś na guza. Nie nacieszy...

Dłoń dotykająca barku pośliznęła się na czymś ciepłym i mokrym. Cadron znieruchomiał, potem runął na kolana, wsunął rękę pod szyję przyjaciela, drugą złapał pod kolana i stęknąwszy, podźwignął przewalający się przez ręce ciężar. Pomknął do pokoju, gdzie tańcząc na jednej nodze, zrzucił z łóżka dwa toboły i delikatnie ułożył na nim ciało. Szarpnął poły kaftana i rozrzucił na boki. Na lewej piersi lśniła nieprzyjemnym czerwonym blaskiem plama wilgoci. Twarz Hondelyka miała kredowobiały kolor, jej rysy podkreślała jakaś dziwaczna sinica, jakby każde załamanie i występ zostały obrysowane popielatą kreską. Na Bogów, pomyślał Cadron, Maska Skonu! Porwał z ławy cieniutką lnianą koszulę, szarpnął ją i rozdartą zręcznie złożył w kostkę, którą umieścił na piersi przyjaciela, w miejscu gdzie delikatnie pulsując, wypływał cienki strumyczek krwi.

 

Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...