Wrocławskie Dni Fantastyki 2009 - relacja

Autor: Maciej "Levir" Bandelak Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 26-05-2009 02:21 ()


 

W dniach 15-17 maja we Wrocławiu, po raz szósty, odbyły się Wrocławskie Dni Fantastyki - impreza zdecydowanie inna niż większość konwentów, co nie oznacza, że słabsza; okazało się, że jest wręcz przeciwnie.

Konwent w stolicy Dolnego Śląska ma już swoją tradycję – rokrocznie przyciąga coraz większą liczbę uczestników. W tym roku WDF-y odwiedziło około 1700 fantastów, co stawia je na drugim miejscu (po poznańskim Pyrkonie) po względem wielkości wśród tego typu imprez w Polsce. Zamek, gdzie odbywał się konwent, ledwie był w stanie pomieścić wszystkich chętnych. Wydaje mi się, że magnesem, który przyciągnął w tym roku tylu uczestników, była konwencja imprezy - bez takowej, śmiem twierdzić, byłoby ich mniej. WDF-y bowiem zorganizowane zostały w głównej mierze dla uczczenia trzydziestej rocznicy pojawienia się w Polsce „Gwiezdnych Wojen”. A jak wiadomo, saga George'a Lucasa przyciąga zawsze i wszędzie.

Jak wspomniałem na wstępie, Wrocławskie Dni Fantastyki to konwent inny niż większość znanych nam tego typu imprez. Poniżej wyjaśniam powody takiego stanu rzeczy.

 

Miejsce

 

O takim umiejscowieniu imprezy zwykle organizatorzy mogą tylko pomarzyć. Konwent odbył się na obrzeżach Wrocławia, w urokliwym miejscu - konkretnie na Zamku w Leśnicy. Odbudowana w latach 60-tych ubiegłego wieku budowla swoją historią sięga aż w głąb XII stulecia, kiedy powstał na tym terenie warowny gród. W zamkowych salach odbywały się punkty programu. Do dyspozycji były również klimatyczne podziemia, gdzie ulokowano battlowców, oraz amfiteatr, fosa i park otaczający cały kompleks. To wszystko sprawiało, że od razu każdy czuł się zupełnie inaczej niż w ścianach konwentowych szkół.

 

Organizator

 

Gros konwentów tworzą kluby fantastyki. W przypadku WDF-ów organizatorem jest Centrum Kultury „Zamek”, samorządowa placówka kulturalna. To wymarzona sytuacja, gdy za przygotowanie konwentu odpowiedzialna jest instytucja posiadająca odpowiednie fundusze i zdolna pozyskiwać wysokie dotacje. Łatwiej jest jej znaleźć sponsorów, a fani fantastyki pełnią rolę jedynie organizatorów merytorycznych.

 

Charakter imprezy

 

Od dłuższego czasu konwenty w Polsce ewoluują w stronę imprez, gdzie liczy się przede wszystkim rozrywka, a mniej intelektualny charakter zjazdu. „Wypasione” Games Roomy z liczbą gier dochodzącą do setki, rozbudowane bloki konkursowe, sesje RPG czy mnóstwo krótkich LARP-ów to ich charakterystyczny rys. Wrocławskie Dni Fantastyki natomiast zachowują „stary” konwentowy charakter. W programie można znaleźć znacznie więcej publicystyki i spotkań naukowych (może nie aż tak wiele, jak na Polconie, ale jednak), mniej jest zaś atrakcji czysto rozrywkowych (choć prelekcje to też przecież rodzaj rozrywki). Do tego należy dodać atmosferę niedzielnego, familijnego pikniku; pełno tu spędzających wolny czas rodzin z małymi dziećmi, jest też piwny ogródek przed wejściem do zamku, gdzie można znaleźć chwilę ochłody. Samo miejsce i osoba organizatora powodują również zupełny brak obaw o jakieś „niesportowe” zachowania uczestników. Kultura przed duże „K” obowiązuje; nie zauważyłem jakichkolwiek zachowań agresywnych i żadnych pijackich ekscesów mimo powszechnej dostępności piwa.

 

A jak ja się w tym wszystkim odnalazłem?

 

Samą konwencją zachwycony nie byłem, bowiem nie należę do fanów „Gwiezdnych Wojen”. Niemniej konwent to zazwyczaj świetna impreza, więc nie można już na starcie narzekać. Na WDF-y zawitałem w piątkowe popołudnie. Kontakt z akredytacją poszedł błyskawicznie. Trzeba od razu zaznaczyć, że brakowało tu rozłożonych stolików i uwijających się jak w ukropie organizatorów. Karnety kupowało się w okienku biletowym, natomiast osoby z tzw. grona VIP-ów (tych, którzy „żerują” na organizatorach i mają darmowe wejściówki) zgłaszały się w pomieszczeniu organizatorskim. Przy akredytacji otrzymałem „żelazny” zestaw konwentowicza, na który składała się smycz z identyfikatorem oraz informator z wkładką programową (co zaskakujące, nie dodawano do tego tony makulatury zwanej czasem ulotkami reklamowymi).

Zaraz na wstępie trafiłem na spotkanie z Geraldem Home - brytyjskim aktorem, który zagrał w „Powrocie Jedi”. Artysta okazał się wesołkiem, który co rusz rzucał anegdotami, opowiadając o swojej pracy na planie „Gwiezdnych Wojen”. Spotkanie wprawiło mnie więc w dobry nastrój. Następnie miałem zajrzeć na spotkanie z Grahamem Mastertonem, ale ostatecznie wylądowałem na Konkursie Horrorystycznym, prowadzonym przez Jakuba Ćwieka (zwanym dalej Jakubem) i Patrycję "Patty" Brzeskot (zwaną dalej Patty), uznając, że będzie jeszcze sobotnie spotkanie z pisarzem. Początkowo miałem tylko robić zdjęcia, ale ostatecznie dołączyłem do dwójki sympatycznych uczestników, tworząc mocne trio. Nasza drużyna wygrała ten bardzo dobrze przygotowany konkurs. Połączenie pytań wiedzowych z częścią rozrywkową (przedstawianie scenek z horrorów czy pisanie i śpiewanie piosenek z wykorzystaniem dziwnych słów) okazało się strzałem w dziesiątkę. Choć samych uczestników nie było wielu, to wszyscy świetnie się bawili.

Bezpośrednio po Konkursie Horrorystycznym, wraz z Jakubem, Patty i Ausirem rozgromiliśmy przeciwników w Fantastycznych Kalamburach. Były one jednak prowadzone nieco chaotycznie i bez koncepcji. Chociaż było wesoło, to jednak pozostał lekki niesmak - można było lepiej je przygotować.

Sobota rozpoczęła się LARP-em zatytułowanym „Ostania solówka Grubego Spike'a” autorstwa Patty i Jakuba, gdzie przyszło mi zagrać rolę... tytułową. Czekało mnie pół godziny leżenia na wznak, potem zmartwychwstanie i poszukiwanie wśród „żałobników” diabła, któremu zaprzedałem wcześniej duszę. Była to sympatyczna rozgrywka, osadzona w latach 30. w Nowym Orleanie, gdzie uczestnicy wcielali się w role tak znanych postaci, jak Rudolf Valentino, Rita Hayworth, Marlena Dietrich czy Walt Disney. Niestety, dla mojej postaci LARP nie skończył się sympatycznie. Zabrakło odrobiny czasu i nie udało mi się odzyskać duszy. Teraz po wsze czasy będę grywał koncerty ku uciesze piekielnych sił.

Kolejnym punktem programu, na jaki zawitałem, był panel dyskusyjny „Kosmos zaludniony. Wyobraźnia SF a wiedza ufologów”, prowadzony przez Elżbietę Gepfert, Rafała Kosika (wyobraźnia), Andrzeja Zagórskiego i Adama Cebulę (ufologia). Rzeczowa dyskusja, w której aktywnie uczestniczyli słuchacze, minęła dość szybko, niemniej można było dowiedzieć się paru ciekawych rzeczy na temat zjawiska UFO. Czas do spotkania z Grahamem Mastertonem upłynął na swobodnych rozmowach w piwnym ogródku. Spotkanie ze znanym twórcą literatury grozy rozpoczęło się punktualnie. Graham okazał się całkiem wesołym facetem (pisanie horrorów i poradników seksualnych nie spowodowało zaniku humoru), opowiadając o swojej najnowszej powieści „Muzyka z zaświatów” i odpowiadając na pytania publiczności. Na końcu zaś spotkania, jakżeby inaczej, podpisywał swoje książki.

Najbardziej przeze mnie wyczekiwaną atrakcją konwentu (koncert filharmoników) poprzedziła prelekcja Jakuba Ćwieka o tym, jak podróżować autostopem. Autor na swoim przykładzie udzielał słuchaczom porad: jak, z kim, gdzie i kiedy najlepiej podróżować „za darmochę”. Całość była okraszona anegdotami i została na koniec przyjęta przez uczestników gromkimi brawami. Wreszcie nadszedł czas koncertu.

Na scenie amfiteatru zamkowego, umiejscowionego u podnóża murów zaprezentowali się młodzi muzycy z Filharmonii Wrocławskiej, którzy zagrali najbardziej znane motywy z serii „Gwiezdnych Wojen” (choć, co ciekawe, nie znalazł się wśród zaprezentowanych utworów temat przewodni). Mieliśmy więc „Marsz Imperialny”, temat miłosny Luka i Lei, motyw Yody oraz muzykę akcji, w tym znany „Duel of the Fates”. Dodatkową atrakcją koncertu były pokazy walki na miecze świetlne, przygotowane przez Legion 501 i grupę Szare Miecze. Całość zrobiła na mnie duże wrażenie. Zsynchronizowane z muzyką pojedynki oraz efekty świetlne wypadły bardzo dobrze w wieczornym mroku (choć nadal dla mnie pozostaje zagadką, jakim cudem w drugiej części przedstawienia walczący słyszeli muzykę, bowiem ich zmagania odbywały się na położonej o jakieś 200 metrów dalej wysepce na stawie, a nagłośnienie nie było najlepsze). I choć oczywiście całość nie miała aż tak wielkiego „powera”, jakby to było w przypadku wielkiego koncertu symfonicznego, to jednak okazała się według mnie najmocniejszym punktem programu Wrocławskich Dni Fantastyki. Po przedstawieniu, na zakończenie dnia, obejrzałem jeszcze krótkometrażowy film „Hi-2, 3-6”, inspirowany książką „Liżąc Ostrze” Jakuba Ćwieka.

Niedziela, jak zwykle, miała dla mnie charakter niemal całkiem piknikowy. Posłuchałem, co ciekawego miał do powiedzenia Łukasz Orbitowski na swoim spotkaniu autorskim, a na zakończenie Piotr W. Cholewa przypomniał w rocznicę śmierci postać Arthura C. Clarke'a.

Na takim konwencie człowiek chciałby posiadać umiejętność bilokacji i być w kilku miejscach na raz. Program bowiem obfitował w wiele innych (ciekawych, sądząc z wypowiedzi konwentowiczów) atrakcji, pełno było różnorakich prelekcji, spotkań z pisarzami (żeby wymienić tylko Andrzeja Ziemiańskiego, Ewę Białołęcką, Rafała Kosika czy Annę Brzezińską) czy też gośćmi Star Wars Special - czyli Geraldem Home i Garrickiem Hagonem.

Oczywiście wpadki się zdarzały, jednak były one drobne i tylko nieznacznie rzutują na całość konwentu (słabo widoczne odróżnienia kolorystyczne identyfikatorów, niewielkie obsuwy bądź nieliczne odwołania punktów programu, bardzo skromny Games Room - na dodatek ukryty na końcu labiryntu czy też jakiś nadgorliwy obsługant, który w połowie konkursu wpadł do sali i z okrzykiem „identyfikator!” zaczął sprawdzać plakietki).

Na koniec nie pozostaje mi nic innego, jak polecić Wrocławskie Dni Fantastyki na przyszłość. Ja bawiłem się bardzo dobrze (przede wszystkim dzięki Patty i Jakubowi). Jeśli przez trzy konwentowe dni nie myślę o zewnętrznym świecie i codziennym życiu, to oznacza, że konwent spełnił moje oczekiwania.

 

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...