Władca Pierścieni: Podbój - recenzja

Autor: Paweł "Ivan" Iwanowicz Redaktor: Ivan aka Immortal

Dodane: 29-04-2009 12:21 ()


 

Korekta: Motyl 

 

 

            Jedna z podstawowych zasad wolnego rynku brzmi: nie zarzyna się kury, znoszącej złote jaja. I teoretycznie wszystko byłoby w porządku, gdyby ta kura nie była już bardzo stara i przereklamowana. Producenci jednak mają sobie to wszystko za nic, toteż nie dziwi fakt, iż światło dzienne ujrzała kolejna gra z „Władcą Pierścieni" w tytule.

 

            Przyznam szczerze, że swego czasu bardzo ceniłem sobie dzieła Tolkiena, ze słynną trylogią na czele. Jednak w momencie, gdy powstał „wielki bum tolkienizmu" związany z filmami Petera Jacksona, cały dorobek angielskiego pisarza stracił dla mnie nagle urok. Kolejne gry komputerowe zaczynające się od wiadomego tytułu omijałem szerokim łukiem, smutno patrząc na to, jak wielkie dzieło staje się kolejnym trybem komercji. Jednak, gdy w moim zasięgu pojawiła się płyta z najnowszym dziełem studia Pandemic, stwierdziłem, że może jednak warto zobaczyć, co tym razem wymyślono.

 

Porażka?

 

            Tym, którzy czytać za bardzo nie lubią oszczędzę męki i od razu powiem - to jest gra, której w żadnym wypadku nie opłaca się kupować. Czemu? Jest ku temu naprawdę sporo powodów. „Podbój" (z ang. Conquest), wyszedł spod rąk tych samych ludzi, którzy dali nam takie gry jak „Mercenaries", „Full Spectrum Warrior" czy „Star Wars Battlefront". Przy czym ważna tutaj jest wzmianka o tym ostatnim, gdyż to właśnie do „Battlefronta" porównywana była najnowsza gra studia Pandemic. Jak się jednak okazuje, oprócz kilku klas do wyboru oraz dość obszernego pola walki, nie mają one ze sobą wiele wspólnego. „WP:P" to prosta gra akcji (zręcznościowa nawalanka, jeśli ktoś woli), która przenosi nas do Śródziemia,  abyśmy mogli przeżyć na własnej skórze wszystkie bitwy znane z trylogii. Na początku przechodzimy przez dość rozbudowany wstęp, który jednocześnie pełni rolę treningu. Daje nam to możliwość zaznajomienia się z wszystkimi czterema dostępnymi klasami (wojownik, łucznik, zwiadowca, mag), oraz poznania ich ciosów specjalnych. Każda postać może wykonać trzy podstawowe ciosy (wszystkie trzy przyciski myszki) dodając do tego specjalne umiejętności (klawisz Shift). W menu gry twórcy udostępnili listę ruchów dla każdej grywalnej postaci, więc jeżeli nawet ktoś zapomni, jak dany atak przeprowadzić, zawsze może podejrzeć odpowiednią kombinację.

 

Mag orkowi nie równy

 

            Przez cały czas miałem wrażenie, że twórcy niezbyt uważnie zajęli się kwestią zrównoważenia klas postaci. Mnie osobiście najlepiej grało się wojownikiem, gdy ognistym ślizgiem wpadałem pomiędzy przeciwników, rozrzucając ich dookoła. Jest on zdecydowanie najbardziej uniwersalną postacią. Mag, mimo możliwości uzdrawiania siebie i towarzyszy, reprezentuje marną siłę bojową. Łucznik, chociaż ma całkiem skuteczny asortyment strzał, jest dość podatny na obrażenia. Natomiast ze zwiadowcy prawie wcale nie korzystałem, mimo jego zdolności do znikania niczym Predator i atakowania przeciwników od tyłu, zadając śmiertelny cios. Podczas gry panuje taki chaos, że nie sposób przemykać pomiędzy postaciami, eliminując tylko tych wybranych. I tu dochodzimy do kolejnego problemu, czyli poziomu trudności. Jest on zdecydowanie za wysoki, nawet na najniższym ustawieniu.  Wrogów jest cała masa, w dodatku miałem nieodparte wrażenie, że skupiają się oni głównie na graczu. Jeżeli dodamy do tego ograniczoną liczbę żyć (na początku 3, a za wykonanie każdych kolejnych zadań ich liczba wzrasta) i konieczność powtarzania całej misji od początku w wypadku klęski, to dostaniemy idealny środek na podniesienie ciśnienia we krwi. Misje (czyli np. zdobycie Morii, obrona Osgiliath i Minas Tirith lub też zdobycie Isengardu) składają się z ciągu poszczególnych zadań, jakie musimy wykonać. Najczęściej jest to konieczność obrony jakiegoś obszaru przez wyznaczony czas, zdobycie punktu kontrolnego, przeniesienie artefaktu, czy też powstrzymanie przeciwników przed zniszczeniem konkretnego celu (np. pamiętna pochodnia olimpijska podczas obrony Helmowego Jaru). Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie przesadnie duża liczba przeciwników (i ich odporność na ciosy), krótkie czasy zdobywania konkretnych celów czy też głupie AI komputerowych sojuszników (Frodo-samobójca rzucający się z kozikiem na ogromnego trolla). Wszystko to sprawia, że cała ta sieczka zamiast sprawiać radość, irytuje. No właśnie - sieczka. O ile w „Battlefroncie" mieliśmy do czynienia z pewnymi elementami strategii na polu bitwy, tak tutaj panuje całkowity chaos i zamieszanie. Po prostu wpadamy w grupę wrogów, wyżynami ilu się da, giniemy, odradzamy się, idziemy dalej ciesząc się jak głupi, że zdobyliśmy dodatkowe cztery metry terenu.

 

Być jak ten zły

 

            Program na początku oferuje tylko jedną kampanię, na którą składa się osiem misji. Oczywiście są to wydarzenia przedstawione w filmie. Po ukończeniu gry tą „dobrą" stroną odblokowujemy drugą kampanię, tym razem stając po stronie tych „mrocznych i złych".  Jednak, aby było ciekawiej, nie jest to przedstawienie wszystkich wydarzeń z innej perspektywy, tylko całkiem nowa, alternatywna historia. Pierwsza misja polega na dorwaniu Froda i pozbawieniu go pierścienia - wtedy też zaczyna się prawdziwa zabawa. Sauron, odzyskawszy swoją zabawkę postanawia przejść do ofensywy. Muszę przyznać, że misje po stronie orków są o wiele ciekawsze (po prostu fajniej jest palić, gwałcić i rabować), a ostatni etap, w którym napadamy na wioskę Hobbitów jest wisienką na szczycie tortu. To takie ukoronowanie tych wszystkich misji, które popsuły człowiekowi krew.

 

            Warto wspomnieć o tym, że w końcowych częściach każdej z misji udostępniany jest graczowi specjalny bohater (tak jak w drugiej części „Battlefronta"). Może być to Aragorn, Faramir, Legolas, Gimli czy Gandalf (a także wielu innych). Jest to upgrade'owana wersja istniejących klas, charakteryzująca się większą skutecznością i żywotnością. Mimo wszystko gro czasu spędzimy w skórze zwykłego żołnierza.

 

Podsumowując

 

            To, że gra potrafi być bardzo irytująca i dość szybko się nudzi (cała rozgrywka starczy raptem na około 6 godzin, jeśli za często nie powtarzamy etapów) znacząco przemawia na jej niekorzyść. Gdyby jej cena była adekwatna do jakości, mógłbym ją jeszcze polecić fanom Tolkiena. Jednak w sytuacji, gdy EA życzy sobie za to „cudo" niecałych 130 złotych, to stwierdzam, że nie warto. Lepiej zainwestować w coś innego.

Moja ocena: 5/10 

 

Galeria z gry


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...