"Legends of the Dark Knight. Alan Davis” Vol. 1 - recenzja

Autor: Michał Chudoliński Redaktor: Motyl

Dodane: 22-07-2015 09:53 ()


Jakie najbardziej znane, dynamiczne duety przychodzą wam na myśl w kontekście Bat – mitologii? Zapewne pomyślicie o sprawdzonych zespołach pokroju Alan Moore i Brian Bolland, Frank Miller i Klaus Janson, Alan Grant i Norm Breyfogle czy też Doug Moench i Kelley Jones. A Mike W. Barr i Alan Davis, znany od niedawna lepiej w Polsce za sprawą Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela? Nie słyszeliście o tym tandemie? A powinniście! Zwłaszcza, gdy cały ich wspólny dorobek zebrano w  zgrabnej, twardo – okładkowej  kolekcji.

Śmiem twierdzić, że Barr i Davis są równie ważni dla Mrocznego Rycerza, co Moore i Miller, aczkolwiek sława tych wielkich scenarzystów przyćmiła ich dokonania w „Detective Comics” (lata 1986-1987). Jak sami się za chwilę przekonacie, ta dwójka udowodniła w bat – komiksach możliwość posiadania ciastka i zjedzenia go. Nie trzeba, bowiem na siłę wszystkiego koloryzować na czarno w przygodach Batmana i urealniać, by uciec od nieco głupkowatych i przerysowanych elementów tego świata. Bądź, co bądź, są one częścią legendy Batmana, czy nam się to podoba czy nie. Okazało się, że historie z Gotham City mogą nadal być wspaniałymi, przygodowymi kryminałami niepozbawionymi przy tym frajdy i radości. Sam obrońca zaś nie musi być bezdusznym, posępnym brutalem, niezadowolonym ze swojego życia i obrzydzającym egzystencję swoim pomocnikom w walce ze zbrodnią na każdym kroku.

Rok 1986 to czas przełomu nie tylko dla Rycerza Gotham, ale przede wszystkim dla całego Uniwersum DC. To wtedy kulminację ma klasyczny już „Kryzys na Nieskończonych Ziemiach” Marva Wolfmana i George’a Pereza, stanowiący restart linii wydawniczej DC. Zahamował on spadek czytelnictwa komiksów o Supermanie i Lidze Sprawiedliwości spowodowany zbyt wielkimi zawiłościami fabularnymi, wynikającymi z prawie 50 lat realizacji komiksów superbohaterskich przez wspomniane wydawnictwo. Gdy więc nowa Ziemia DC rozpoczęła swoją egzystencję, ówczesny redaktor bat – serii Denny O’Neil (twórca Ras Al Ghula) zaczął wprowadzać własne, odgórne porządki na swoim poletku. Miał już serdecznie dosyć scenariuszy Douga Moencha, który zrobił wtedy zarówno z „Batmana”, jak i “Detective Comics” opery mydlane, bardziej skupiające się na romansach naszego ulubionego detektywa w stroju nietoperza, aniżeli zbrodniach przez niego rozwiązywanych. Odsuwając go na bok, O’Neil rozpoczął planowanie rewolucji związanej z przyszłorocznym „Rokiem Pierwszym” Franka Millera. Do “Detective Comics” zaś zaprosił Mike’a W. Barra, sprawdzonego już na gruncie dość zjadliwej serii „Batman and the Outsiders” – stanowiła ona wtedy drugi, popularny cykl drużynowy po fenomenalnych “The New Teen Titans” Wolfmana.

Pamiętajmy, że nikt wtedy (może oprócz redaktorów) nie spodziewał się tak ogromnego wpływu „Roku Pierwszego” na bat – franszyzę. Nikt nawet nie wyobrażał sobie, że dzisiaj do komiksu Miller i Mazzuchelliego będzie się, w środowiskach fanowskich, podchodzić niczym do tekstu biblijnego. A jak ktoś mądrze napisał, trudno George’owi Harrisonowi i Ringo Starrowi wybić się, gdy w tym samym czasie grają i tworzą John Lennon z Paulem McCartneyem. Tak było właśnie z Barrem, który nie miał tak wielkich ciągot innowatorskich jak Miller ani też nie był entuzjastą zbyt dosadnego zaczerniania wizerunku Batmana. Trzeba tu podkreślić, że Barr od dziecka był fanem komiksów, zwłaszcza DC Comics – interesował się historią wydawnictwa, poszczególnych twórców. Walczył o dobre imię Billa Fingera jako współtwórcy Batmana i do jego spuścizny miał ogromny respekt. Jako scenarzysta miał konserwatywny stosunek do tej postaci. Nie wyobrażał sobie Bruce’a Wayne’a bez Robina, śmiercionośnych pułapek rodem z pulpowych opowieści grozy albo odwołania się do tandetnego serialu z Adamem Westem, który darzył szczególnym uczuciem. Dla niego komiksy stanowiły wpierw rozrywkę i zabawę, potem dopiero mrok i dramat. Do tego był niezwykle krnąbrny (ale o tym za chwilę).

Nasuwa się tym samym pytanie – czy te kilka historii, czynione w wyżej zarysowanej stylistyce, przetrwało prawie 30 lat bez szwanku? Mogę odpowiedzieć z pełnym przekonaniem, że tak. Mało tego, gdyby nie te historie, to kultowy dziś “Batman: The Animated Series” nie byłby wcale tak wybitnym przedsięwzięciem. Spółka Bruce Timm, Paul Dini i Eric Radomski czerpali bowiem z tych krótkich opowieści niemalże garściami, a jedną z tych historii przepięknie zaadaptowali na jeden z lepiej znanych epizodów.

Jak sam Barr przyznał w jednym z wywiadów, nie realizował w swoich zeszytach wcale konwencji „Detective Comics”, a opowiadał bardziej przygody Batmana i Robina, Cudownego Chłopca. Istotne było dla niego prowadzenie Mrocznego Rycerza nie jako chłodnego, drańskiego generała, ale nieustraszonego mściciela o ojcowskiej wrażliwości. Jason Todd nie był jeszcze brawurowym gówniarzem, przepełnionym gniewem w wykonaniu Jima Starlina, a niepewnym, zagubionym chłopcem o pozytywnym nastawieniu, uczącym się dopiero bycia superbohaterem. Szaleństwo Jokera nie było mierzone ilością zamordowanych nieszczęśników, a możliwością osobliwego zadawania cierpienia i wyzwalania zła. Tym samym przejął rolę biblijnego węża, siejącego fałsz i obłudę jednocześnie pełnego rozhisteryzowanej radości. Scarecrow nie miał być w zanadrzu wynaturzonym psychopatą, a cynicznym naukowcem pozbawionym strachu. To wszystko podkręcone poczuciem beztroskiej, momentami wyolbrzymionej jak w bajce przygody, respektującej motywy i klimaty z dawniejszych legend o Batmanie. Jednocześnie spinał niniejsze elementy humorystycznymi aluzjami do serialu z lat 60., który już wtedy były passe i lepiej byłoby dla każdego, aby o nim zapomniano. Te momenty są szczególnie zabawne.

Co istotniejsze, scenarzyście udało się, przy zachowaniu powyższych aspektów, uchwycić w historiach dramatyzm, wymiar ludzki w herosach i antagonistach, poczucie zagrożenia jak i umiejętność wstrząśnięcia czytelnikiem w najmniej oczekiwanym momencie. Barr, to niezwykle skuteczny, dobry pisarz, oczytany w eskapizmie i kryminałach, doskonale zdający sobie sprawę z możliwości przeszarżowania elementów składowych całej swojej układanki. Za każdym razem jednak perfekcyjnie odnajduje złoty środek, by w jednej chwili chwycić mocniej za serce odbiorcy. Tak jest w środku niniejszego tomu, gdy zestresowany Batman zabiera do doktor Leslie Thompkins (swoją drogą to Barr odpowiada za jej przemianę w hardą, mądrą matkę zastępczą dla Bruce’a) umierającego Robina z błaganiem o jak najszybszą pomoc. Chwile operacji i rekonwalescencji pozwalają scenarzyście lepiej wniknąć w początki działalności Batmana, gdzie odkryta zostaje jego motywacja względem nie tyle siebie, ale nade wszystko Robina. Nie jest tutaj wcale żadnych obsesyjnym maniakiem wykorzystującym dzieci jako żywe tarcze – Bruce pragnie jedynie, by Jason nie kroczył drogą przez niego wydeptaną i żeby nie musiał konfrontować się z samotnością, która doskwiera nawet w dorosłym życiu. Pomimo inkluzyjnej, przyjemnej tonacji udało się Barrowi oddać mroczniejsze aspekty Batmana, ale bez zbędnych kosztów względem postaci ani opowiadanej historii. “...My Beginning ...and Probably my End” jest nadal tak ujmujące i przepięknie poprowadzone, że zostało poddane reedycji chociażby w wydaniu zbiorczym „Batman: Najlepsze opowieści”. Wydaje mi się w głównej mierze, dlatego że Barr pomimo dramatyzmu i echa zbliżającej się tragedii nie odbiera czytelnikowi najważniejszego – nadziei. Ciężko ranny Jason budzi się z poczuciem jeszcze większej siły i wytrwałości, by pomagać Batmanowi. To coś, o czym większość scenarzystów komiksowych zajmujących się obecnie ulicznymi superbohaterami w sposób lekceważący zapomina.

Historie z lat ’86-’87 nie egzystowały ponadto w próżni. Barr ze względu na swoje oczytanie potrafił dokonać błyskotliwych odwołań do ciekawych lektur, nadać dwuznaczny sens pozornie prostym sytuacjom. Jego świadomość historyczna i literacka była tak wielka, że na obchodzenie 50. rocznicy „Detective Comics” postanowił sprzymierzyć Batmana z samym Sherlockiem Holmesem i innymi detektywami, którzy pojawiali się dotąd na łamach cyklu (abstrahując od głównego tematu – ciekawe, jak dzisiaj wyglądałoby współzawodnictwo Sherlocka z Mrocznym Rycerzem? Z pewnością nie tak klasycznie i „po bożemu” jak u Barra).

Żaden scenariusz, nawet ten najsolidniejszy, w komiksie jest niczym, bez wystarczająco dobrych rysunków. Alan Davis, znany dotąd z “Excalibur” i “Miraclemana” Alana Moore’a, daje tutaj możliwość obcowania z jednymi z najlepszych osiągnięć w jego długoletniej karierze artystycznej. Za jego pośrednictwem opowieści o Batmanie nabierają charakteru przenoszenia się do innego, cudownego świata, zurbanizowanej wersji „Alicji w Krainie Czarów”. Stanowiła ona zresztą dużą inspirację w trakcie prac nad tą serią. Davisowi udały się ponadto dwie rzeczy – nadać Batmanowi ludzkie rysy i wysilić się w kreowaniu Gotham jako bohatera. Jeśli chodzi o superherosa i resztę obsady, to wystarczy spojrzeć na mowę ciała, wyrażane uczucia i sposób prowadzenia akcji by przekonać się, jak ogromna zależność pojawia się między tymi zeszytami a animacją Timma i Diniego. Nawet niektóre dialogi i motywy są przeniesione żywcem, jeśli bacznie przeanalizujemy i porównamy oba teksty kultury. Co zaś do Gotham, to Davis wraz z Barrem doskonale zdawali sobie sprawę, że miasto to nie jedynie architektura, mroki i cienie. To także ludzie żyjący w aglomeracji. Dlatego też zgraja postaci alfonsów, dziwek, dealerów i innych bandziorów ubarwiających ulicę jest tutaj taka znamienna. Davis, kreując jedną z gothamskich spelun wedle swego życzenia, dokonuje przy tym zabawy formą i odniesieniami do popkultury, przyznając się szczerze do swojej miłości względem „Od zmierzchu do świtu” Quentina Tarantino. I znów, czytając te komiksy człowiek zastanawia się, czemu panie lekkich obyczajów i ich pracodawcy zostali wyparci ze współczesnych komiksów o Batmanie? Ech, polityczna poprawności, ty mieczu obusieczny…

Tak wychwalam dawne wydania „Detective Comics” Barra i Davisa, a opublikowali razem, wedle swego uznania, jedynie 7 zeszytów. Dlaczego tak mało? Odpowiedź jest niestety prozaiczna. Alan Davis od samego początku miał problemy z rysowaniem poszczególnych numerów, raz, że był ciągle kuszony przez Chrisa Claremonta do powrotu rysowania X-Menów, a dwa z powodu wymagań redaktorów. Rysownik ten jest zazwyczaj znany z szybkiej, sprawnej ręku i oddawania plansz na długo przed deadlinem, co jest niezwykłą rzadkością w tym biznesie. Okazywało się jednak, że redaktorzy zbyt późno przesyłali mu poprawki i uwagi do poszczególnych kadrów, przez co, koniec końców się spóźniał. Owe podchody w pewnym momencie go niemalże wykańczały, a doszło jeszcze rysowanie prac koncepcyjnych dla Tima Burtona przy „Batmanie”, co zabierało też czas. Czara goryczy przelała się, gdy redakcja zmieniła broń trzymaną przez Mrocznego Rycerza na okładce pierwszej części „Roku Drugiego” (zeszyt 575, swoją drogą) bez jego aprobaty i w jego mniemaniu bez sensu. Na owej ilustracji Wayne trzyma broń, z której zostały wystrzelone śmiertelne strzały w stronę jego rodziców i pierwotnie miała przedstawiać Mausera c96. Redaktorzy prowadzący podmienili go jednak na Colta znanego z kart „Roku Pierwszego”. Tym samym Davis poczuł się ignorowany, nieco poniżony i zirytowany. Obrażony, wrócił do Claremonta i X-Menów. Aby po raz kolejny narysował Batmana i, aby zrealizowano zadośćuczynienia zniewagi, potrzebowano 4 lat …

Inaczej sprawa miała się z Barrem. Jak już wcześniej wspomniałem, wiązała się z tym pisarzem pewna subtelna krnąbrność. Mając świadomość tego, jak DC potrafi potraktować twórców (casus Fingera), potrafił traktować zalecenia redaktorów nierzadko arbitralnie. Czynił to, co według niego wydawało się najsłuszniejsze, niekoniecznie za aprobatą „góry”. Widać to w jego podejściu do originu Batmana, mającego nieco inną wymowę od tego zaproponowanego przez Franka Millera, w tym samym czasie. Barr chciał iść swoją drogą, nie zważając na opinie innych osób, a nawet fanów. W odróżnieniu od większości scenarzystów sądził np., że trzymanie wobec Batmana zasady „nie zabijaj” jest bezzasadne. Według niego Batman powinien od czasu do czasu odebrać komuś życie, gdyż wymagałaby od niego tego sytuacja i nie ma w tym nic absolutnie niemoralnego.  To poczucie rebelii, dało mu swego czasu sławę czarnej owcy pośród scenarzystów Batmana – wraz z napisaniem “Batman: Son of the Demon” w 1987 roku i wprowadzeniu syna Wayne’a i Talii do komiksowego świata napytał sobie biedy u ówczesnej prezydent DC Comics Jenette Kahn. Ponoć za sam fakt stworzenia takiej postaci, szefowie Warnera byli tak wściekli na Kahn, że pozwoliła na wydrukowanie takiego komiksu, że zagrozili jej, iż jeżeli ta postać jeszcze raz pojawi się w historiach obrazkowych, to straci pracę. Nie mówiąc o Dennym O’Neilu, któremu pomysł z dzieckiem dla Batmana wydawał się od początku nietrafiony i zbędny…

Niemniej jednak Mike W. Barr miał jeszcze ustanowić rekord w kompletnej jeździe po bandzie, jeśli chodzi o Batmana. Mowa oczywiście o „Roku Drugim”, początkowo rysowanym przez Davisa, a po sprzeczce, przez młodą wtedy jeszcze gwiazdę: Todda McFarlane’a. Brutalna i bezpardonowa historia starcia Mrocznego Rycerza z Reaperem, będącym swoistą aluzją do Punishera w DC Comics, łamała tak wiele tabu związanego z bat – mitologią, że należy się zastanowić, jak pozwolono na wydawanie takiego komiksu. Wyobraźcie sobie, że nie dość, że Batman chce pokonać Reapara za pomocą pistoletu, z którego zabito jego rodziców, to jeszcze w wyniku machinacji fabuły musi się sprzymierzyć z … mordercą swoich bliskich, samym Joe Chillem. Czytanie tej historii dzisiaj wydaje się być dobrym żartem albo istnym szaleństwem i nie dziwi fakt, że w 1994 roku za sprawą “Zero Hour” została ona wykasowana z oficjalnego kontinuum opowieści o Batmanie.

I tutaj dochodzimy do dwóch największych mankamentów omawianej kolekcji. Po pierwsze, z racji skupienia się na twórczości Alana Davisa zeszyty rysowane przez McFarlane’a nie zostały uwzględnione w ogóle, przez co „Rok Drugi” w tym wydaniu jest okrojony o trzy czwarte materiału. Jest to tym bardziej dziwne, że DC Comics nie miało problemu z uwzględnieniem prac innych rysowników pomagających Davisowi przy komiksie o Sherlocku Holmesie. Wielka szkoda, bo choć “Year Two” to koszmarek z kategorii guilty pleasures, to warto byłoby popatrzeć, jak McFarlane za młodu rysował Gotham i Spa… o przepraszam, Batmana. Po drugie, DC Comics nie zadbało przy tym o jakość kolorystyczną komiksów zawartych w “Legends of the Dark Knight. Alan Davis” Vol. 1, które są zdecydowanie gorsze względem wcześniejszych wydań zbiorczych. Jak na album o wysokich standardach i za dość sporą cenę, jest to jednak duży mankament. A tak swoją drogą, dwa odejścia od sedna. Czemu napisane jest na wydaniu zbiorczych „vol. 1”, skoro zebrano komplet materiału Batmana Alana Davisa? Ponadto uwaga na pierwsze wydanie tej kolekcji – brakuje mu dwóch istotnych dla poszczególnych rozdziałów stron, co zostało uwzględnione w poprawionym wydaniu. Należy o tym pamiętać przed zakupem kolekcji, jeśli bylibyście nią zainteresowani.

 

Wracając do głównego tematu. Chociaż „Rok drugi” jest tutaj niepełny i brakuje McFarlane’a, to o dziwo, łatwo się połapać w fabularnej brawurze Barra, czytając sequel o znamienitym tytule “Full Circle”. Miał on być swego rodzaju przeprosinami dla Alana Davisa za zniewagę z 1987 roku i próbą rehabilitacji “Year Two”, pierwotnie planowanego w całości dla Davisa. Po niemal ćwierć wieku, lektura tego komiksu wydaje się być odświeżająca i niezwykle sprawiająca przyjemność, nawet, jeśli traktujemy ją jako zupełny Elseworld. Robi tutaj wrażenie przede wszystkim wirtuozeria Davisa w wykorzystywaniu retrospekcji oraz osobliwa scena torturowania Wayne’a przez żądnego zemsty syna Joe Chilla. Choć niegdyś nie miałem do „Full Circle” aż tak wielkiego sentymentu, to muszę dzisiaj przyznać, że jest to ciekawe i miłe w odbiorze domknięcie wątków znanych z wybrykowego „Roku drugiego”, do którego żaden z autentycznych bat – fanów nie chce w żaden sposób się przyznawać. A przecież, gdyby nie te opowiastki, to nigdy pewnie nie moglibyśmy się nacieszyć animowaną perłą, jaką jest “Batman: Mask of the Phantasm”. Choć fabuła animacji Bruce’a Timma luźno bazuje na scenariuszu Barra, to jednak stanowi jej niepodważalny fundament, bez którego trudno by ją sobie wyobrazić. Porównywanie obu wersji sprawia niebywałą frajdę i może się przydać adeptom scenopisarstwa, jako ciekawy przykład przenoszenia komiksu na pole animacji.

“Legends of the Dark Knight. Alan Davis” zamyka krótka opowiastka z antologii „Batman: Black and White”, stanowiąca pożegnanie Barra i Davisa ze światem Batmana. W zwięzłej, nostalgicznej, a nawet sentymentalnej historyjce oddają hołd spelunie, stanowiącej tło wielu dramatycznych zdarzeń zawartych w tym tomie. Czytając ją można zrozumieć, jak wiele stracili bat – fani wobec kilku błędnych decyzji redaktorskich podjętych w ’87 roku zeszłego wieku. Co prawda, nic złego, co by na dobre nie wyszło – gdyby nie komplikacje na linii twórcy – redakcja być może nigdy byśmy nie poznali komiksów Alana Granta i Norma Breyfogle’a, które były następne w kolejce do publikacji. Ale znów, gdyby nie Davis, to nie jest pewne czy, aby Breyfogle’owi chciałoby się tak bawić z mimiką Batmana i rozpracowywaniem jego sposobu chodzenia i podkradania się. Nie mówiąc już o Brucie Timme, dla którego Davis jest równie wielkim guru, co Jack Kirby czy Marshall Rogers.

Czytając niniejszy tomik uświadomiłem sobie, jak bat – franczyza poszła zbyt mocno (według mnie wręcz za mocno) w mrok, beznadzieję, nihilizm, relatywizm. Co za dużo to niezdrowo, a w tym przypadku przydałoby się zachowanie złotego środka, tak odczuwalnego też przy „Batman: TAS”. Snyder próbuje to obecnie zrobić przy przygodach policyjnego Batmana w pancerzu mecha, nie jest to jednak to samo. Ale kto wie, być może nadejdzie czas opamiętania się z nadmiernym urealnianiem i nadawaniem atmosferze fabularnej mrocznych akcentów i do łask znów wróci filozofia wyznawana przez Barra? Zwłaszcza, że po latach wewnętrznej cenzury Damian Wayne jest stałym elementem uniwersum Batmana, a sam scenarzysta wrócił niedawno do pisania dla DC Comics. Osobiście chciałbym w to wierzyć – w końcu warto zbadać tę ziemię niczyją. Zwłaszcza, gdy obecne idee nieco zawodzą, a przynajmniej nie odpowiadają wszystkim czytelnikom. Podsumowując – mamy tutaj do czynienia z absolutną lekturą obowiązkową, która powinna znajdować się nie tyle w każdej biblioteczce fana Batmana, co entuzjasty komiksów w ogóle. Absolutny musisz – mieć, wymagający większego rozgłosu i promocji z racji zaniżania argumentów Barra i Davisa.

„Wiele historii o Batmanie bazuje na tych samych podstawach… Nie chcę nazywać ich formułami, bo wiąże się z tym wiele powtórzeń. Wolę używać frazy „receptura”, ponieważ pozwala na wariacje. Jest bodajże pięćdziesiąt sposobów na zrobienie klopsów, ale wszystkie prowadzą do klopsów. Na każdy z nich masz recepturę, tak jak na każdą opowieść o Batmanie. One wszystkie mogą być powiązane podstawowymi podobieństwami, ale możesz użyć danej receptury do opowiedzenia wielu, wielu odmiennych, różnych historii.”

Mike W. Barr (http://comicsalliance.com/mike-w-barr-on-batman-the-comics-alliance-interview-part-two/)

Korzystałem m.in. z: Eric Nolen, Modern Masters Volume 01: Alan Davis, Raleigh NC 2003; Chris Sims, Mike W. Barr On Batman: The Comics Alliance Interview, Comics Alliance: http://comicsalliance.com/mike-w-barr-on-batman-the-comicsalliance-interview-part-one/?trackback=tsmclip, http://comicsalliance.com/mike-w-barr-on-batman-the-comics-alliance-interview-part-two/.

 

Tytuł: “Legends of the Dark Knight. Alan Davis” Vol. 1

  • Scenariusz: Mike W. Barr
  • Rysunek: Alan Davis, Terry Beatty, Carmine Infantino, Eufronio Reyes Cruz
  • Tusz: Paul Neary, Dick Giordano, Al Vey, Mark Farmer
  • Kolorystyka: Adrienne Roy, Tom Ziuko
  • Liternictwo: John Workman, Todd Klein, Romeo Francisco, Richard Starkings, Patricia Prentice
  • Okładka: Alan Davis, Paul Neary
  • Ilustracje okładek poszczególnych zeszytów: Alan Davis, Paul Neary, Mark Farmer
  • Wydawnictwo:  DC Comics
  • Zawiera: “Detective Comics” (Vol. 1) # 569-575 (Grudzień 1986 – Czerwiec 1987), “Batman: Full Cirle” (1991), “Batman: Gotham Knight” (Vol. 1) #25 (8-stronicowa historia “Last Call At McSurley’s”, stanowiąca obecnie część antologii “Batman: Black and White” Vol. 3; Marzec 2002)
  • Data publikacji: 02.2013 r.
  • Liczba stron: 272
  • Format: 26,5 x 17,5 cm
  • Oprawa: twarda
  • Papier: kredowy
  • Druk: kolor
  • Cena: $ 39,99 (USA) / $ 47,99 (CAN)

Serdeczne podziękowania dla Wydawnictwa DC Comics oraz TMC za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus