"Miałem sen..." - recenzja "Avatara" Jamesa Camerona

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Raven

Dodane: 31-12-2009 16:23 ()


„Avatar” Jamesa Camerona dopiero zadebiutował na ekranach, a śmiało można powiedzieć, że dokonał przełomu w rozwoju współczesnej kinematografii. Obraz poraża precyzją wykonania, dbałością o detale, otwierając nowy nurt X Muzy – kino spod znaku wirtualnej przygody.

Kiedy w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia Lucas, Spielberg i Zemeckis prezentowali dzieła swojej wyobraźni, filmy nabrały całkiem nowego wymiaru. Zmagania namaszczonych przez nich bohaterów intrygowały widzów tak bardzo, że konieczne było tworzenie kolejnych części serii. W owym czasie Cameron dał się poznać jako sprawny twórca sequela „Obcego” czy dwóch „Terminatorów”. Później stanął za kamerą rekordowego „Titanica” (to osiągnięcie może poprawić chyba tylko „Avatar”), a kiedy wszyscy zastanawiali się co dalej, nagle powiedział pas. Czy dla człowieka, który osiągnął tak wiele istnieją jeszcze jakieś wyzwania?

Wizje światów przyszłości i wyobraźnia autora były tak rozległe, że technika nie była w stanie sprostać oceanowi pomysłów wylewających się z umysłu reżysera. Cameron nie stał jednak bezczynnie, zaczął tworzyć dokumentalne projekty eksperymentując nad specjalną kamerą stereoskopową, która pozwoliłaby mu na nakręcenie upragnionego, trójwymiarowego dzieła. Tak zrodziła się technologia „emotion capture”, a wraz z nią niepowtarzalne krajobrazy i postaci z  „Avatara”.

Wyrzeczenia oraz wyczerpujący okres postprodukcji - to wszystko mogłoby przerazić niejednego, ale Cameron był nieugięty. Przywrócił magię, która ostatnimi czasy rzadko zaglądała na kinowe salony. Stworzył przepiękną bajkę, niezwykle plastyczną i porażającą całą paletą kolorowych barw, opartą na stereotypach, rozgrywającą się na pograniczu dwóch światów – realnego i fantastycznego. Nie pominął żadnego drobiazgu począwszy od skrupulatnego przywołania obcej flory, fauny, na autochtonach kończąc. Rasa Na'vi to pokojowo nastawieni tubylcy żyjący w pełnej harmonii z otaczającą ich naturą. Na Pandorę przybywają ludzie w celu pozyskaniu rzadkiego i drogocennego minerału. Prywatna korporacja stara się za wszelką cenę pozyskać ten pierwiastek albo w drodze pokojowej, poprzez porozumienie się z miejscową społecznością, albo wdrażając bardziej radykalne środki. Jake Sully trafia pod skrzydła dr Grace Augustine, pasjonatki obcej rasy, a zarazem orędowniczki rozwiązania konfliktu bez użycia siły. Były marine kuszony przez szefa ochrony propozycją odzyskania władzy w nogach podejmuje się roli inwigilacji nieprzyjaciela.

Historia przytoczona przez Camerona bazuje na utartych schematach, serwując powszechnie znane truizmy. "Avatar" pod sztafażem fantastycznej opowieści stara się przekazać rozmaite przesłania. Parafrazując słowa Kinga: „Miłość to jedyna siła zdolna przekształcić wroga w przyjaciela” odsłania melodramatyczny wątek miłosny, który poza niewielkimi zgrzytami jest lekkostrawny. Równie łatwo doszukać się genezy pomysłu kosmicznej rasy wśród rdzennych mieszkańców Ameryki. Wyraźnie zaakcentowano aspekt ekologiczny, wręcz łopatologicznie nawołujący do dbania o dobro macierzystego globu. Autor wyraża także bunt przeciwko korporacjom, finansowym molochom dążącym do zysku kosztem ludzkiego życia, a także środowiska naturalnego. W tym samym stopniu, a  może nawet silniej podkreśla motyw antywojenny. Jake Sully na wózku inwalidzkim przypomina kreację Toma Cruise’a w „Urodzonym 4 lipca” jako kaleki, weterana wojny w Wietnamie.

Cameronowi można zarzucić, że dość skąpo potraktował wątek zniszczonej Ziemi, nie zagłębił się w szczegóły procesu przenoszenia umysłu człowieka do avatara, a w ferworze pracy nad efektami komputerowymi pominął głębszy zarys psychologiczny postaci. Czynnik ludzki zastąpił wysublimowanym i hipnotyzującym światem, którego bogactwo wylewa się z ekranu i cieszy oczy widza. Czy jest to zmiana na lepsze? Na to pytanie każdy musi sobie sam odpowiedzieć.

Oddzielną kwestię stanowią bohaterowie. Można pokusić się o stwierdzenie, że stanowią oni odbicie postaci z filmów sf lat ’80 ubiegłego stulecia, stereotypowych, rzucających ironią na lewo i prawo, nie zawsze odnajdujących się w rolach. Sam Worthington radzi sobie przeciętnie, nie potrafi uprawdopodobnić rozdarcia między rzeczywistością a światem Na’vi. Nawet pomoc w postaci suchych relacji wypowiadanych do wideobloga, stanowiącego nowoczesną wersję klasycznego pamiętnika, nie pomaga. Sully dryfuje między rzeczywistością a fikcją, która daje mu wyobrażenie pełni szczęścia.  Potok obrazów, emocji i wrażeń sprawia, że to właśnie w baśniowej krainie odnajduje swoje miejsce.

Na drugim planie przed szereg wybija się solidny Stephen Lang („Wrogowie publiczni”) jako pułkownik Quaritch, przypominający charakterem Roberta Duvalla z „Czasu apokalipsy” oraz Giovani Ribisi, który postarał się wycisnąć wszystko z kiepsko rozpisanej roli. Całkowicie zmarnowano potencjał Michelle Rodriguez – Trudy z powodzeniem mógłby zagrać każdy, bez większego szwanku dla obrazu. W obozie Na’vi bryluje kreacja Zoe Saldany („Star Trek”). Neytiri przypadła rola łącznika między dwoma kulturami, a aktorka, występująca cały czas w wirtualnym kostiumie, poradziła sobie z tym zadaniem znakomicie. Na tle innych niebieskoskórych humanoidów wypadła najlepiej.

 Jak wielki potencjał drzemie w „emotion capture” widać na przykładzie Sigourney Weaver. Paradoksalnie aktorka swobodniej wypadła w „ciele avatara”, dzięki któremu  możemy podziwiać chociaż przez krótką chwilę jej młodszą, błękitną wersję. Wspomniany efekt przełamuje wszelkie bariery w kinie. Dzięki rejestrowaniu przez kamery nawet najmniejszych ruchów twarzy udało się odwzorować z chirurgiczną precyzją mimikę, gesty i ruchy, a obcy stanowią integralną i naturalną część obrazu. Dotychczasowe efekty wizualne przy „Avatarze” wyglądają  jak z innej epoki.

Czy można stawiać Cameronowi zarzuty dotyczące mielizn scenariusza? Nie, ponieważ potrafił w atrakcyjnej formie odświeżyć mocno wyeksploatowany temat i nadać mu nowej jakości. Przelał na ekran autonomiczną wizję, którą chciał się podzielić z odbiorcą, udowodnić że jest najlepszy w swoim fachu. Zachował przy tym wszystkie prawidła poprawnie skrojonego futurystycznego obrazu, łączącego w sobie elementy science-fiction i fantasy. Jego pracę można nazwać fascynacją kinem, zabawą formą, znajdującą odbicie właśnie w najnowszym dziele. 

 „Avatar” to epickie widowisko, w którym rozkwit filmowego języka został doprowadzony do miejsca, gdzie nikt dotąd nie dotarł. Produkcja na pewno przez wielu będzie postrzegana jako fenomen i milowy krok w ewolucji kina. Jednak nie każdy tytuł naśladujący dzieło Camerona będzie równie spójnym i zgrabnym utworem jak pierwowzór. Co wtedy? „Avatar” na dobrą sprawę boryka się z jednym, aczkolwiek poważnym mankamentem. Obraz przestał być uniwersalnym nośnikiem historii, która została wyparta przez efekty specjalne. Czy takie kino nam się podoba? Dziś na pewno, ponieważ uwielbiamy być porywani przez bajkową otchłań, uciekać od szarej i pospolitej rzeczywistości, ale czy po pewnym czasie nie znudzimy się filmami, w których miałka treść ukryta jest pod rozbuchaną formą wizualną? Niewątpliwie będzie to zależało do tego jak zostanie wykorzystana innowacyjna technologia. Czas pokaże, a na razie cieszmy się z nowego dzieła Camerona – wizjonera kina XXI wieku. Podwoje do fantastycznego świata stoją przed nami otworem.

7/10

   Korekta: Ania Stańczyk

 

Tytuł: "Avatar"

Reżyseria: James Cameron     

Scenariusz: James Cameron     

Obsada:

  • Sam Worthington
  • Zoë Saldana    
  • Sigourney Weaver     
  • Stephen Lang
  • Michelle Rodriguez
  • Giovanni Ribisi  
  • Joel Moore
  • CCH Pounder
  • Wes Studi
  • Laz Alonso

Muzyka: James Horner      

Zdjęcia: Mauro Fiore     

Montaż: Stephen E. Rivkin, John Refoua    

Kostiumy: Deborah Lynn Scott, Mayes C. Rubeo

Czas trwania: 160 minut

 

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...