„Krew za krew” - recenzja
Dodane: 16-04-2008 17:41 ()
Szczerze przyznam, że nigdy nie byłem zbyt wielkim fanem westernów. Nie bawiły mnie zmagania dobrych kowbojów ze złymi, ani też kowbojów (ogólnie) z Indianami. Jak dotąd jedynym wyjątkiem od tej reguły był doskonały „Bez przebaczenia” Clinta Eastwooda. Seraphim Falls (w Polsce znany jako „Krew za krew”) jako drugi dołącza do mej listy filmów nieprzeciętnych.
Samotny traper, Gideon (w tej roli Pierce Brosnan), spędza czas w leśnej głuszy. Zostaje zaatakowany z zaskoczenia i praktycznie cudem unika śmierci, jednakże napastnicy podążają jego śladem. Drużynę, wyraźną zbieraninę zakapiorów różnej maści, prowadzi Carver (Liam Neeson). Słono płaci za usługi najemników i od początku widać, że chcę dopaść Gideona za wszelką cenę i nie spocznie, dopóki nie będzie on zimnym trupem. Nasuwa się pytanie — skąd ta nienawiść? Carver, najwyraźniej, ma swoje powody. Oczywiście poznajemy je z czasem. Jednakże nim to nastąpi, z zapartym tchem śledzi się wszystkie potyczki obu panów.
W filmie występuje wielu aktorów, niektórzy z nich są dobrze znani i nie raz odtwarzali role drugoplanowe, ale wyraźnie widać, iż Brosnan i Neeson grają tutaj pierwsze skrzypce. To pojedynek między nimi — Gideon chce zwyczajnie uciec, Carver nie może mu na to pozwolić. Spryt, wytrzymałość i determinacja obydwu zostaną wystawione na próbę nie jeden raz. Przy czym nie jest to film pełen strzelanin, wysadzania w powietrze połowy miasta i podobnych rozwiązań. To dziki zachód i rządzi się swoimi prawami. To nie tylko zmagania ludzi ze sobą nawzajem, ale również zmagania z bezlitosną naturą. Gideon to człowiek twardy i przebiegły-będzie więc eliminował najemników Carvera i uciekał. Sposób, w jaki to robi, są naprawdę ciekawe. Ostatnim razem taki stopień opanowania survivalu pokazywał pierwszy (moim zdaniem — najlepszy) Rambo. Ale i Carver ma swoje sposoby załatwiania spraw. Nie należy też zapominać o osobach, które na swej drodze spotykają — one też mają swoje „pomysły” na życie i zajmą jakieś stanowisko w związku z pościgiem. Wszystkie te wątki i dialogi ogląda się naprawdę z przyjemnością, a bohaterowie opowieści to ludzie z krwi i kości — dotyczą ich te same zasady, co nas.
To jeden z niewielu filmów, w którym widz ma problemy z zajęciem stanowiska. Każdy ma swoje racje, z każdą minutą film nabiera „kolorów”, a postacie są coraz mniej monochromatyczne. Wiele wyjaśnia scena z przeszłości, choć szczerze mówiąc, mogłaby być rozegrana trochę lepiej. Ciekawym pomysłem jest umieszczenie w historii dwóch postaci — Indianina oraz kobiety zajmującej się obwoźnym handlem (Anjelica Huston). Do końca nie wiadomo, czy są to postacie realne i czy nie są swego rodzaju personifikacją symboli (więcej, niestety, nie mogę powiedzieć, by nie zdradzać fabuły). Zakończenie, moim zdaniem, jest nieco ryzykowne. Każdy musi sam ocenić, jak je rozumieć. Jedyne, czego można być pewnym, to to, że nie jest oczywiste.
Niewątpliwie mocną stroną filmu są plenery — prawdziwy Dziki Zachód. Muzyka raczej nie zasługuje na specjalne wyróżnienie — klasyczne motywy westernowe spełniły swoje zadanie, to jest podtrzymywanie klimatu (miejscami wybijają się pewne partie skrzypiec, potęgując dramatyzm, ale nie jest to efekt powalający). Najlepszym elementem filmu jest jednak kilka przesłań dotyczących natury ludzkiej. Determinacja to w gruncie rzeczy dobra cecha, ale potrafi przywieść ludzi na skraj śmierci. Nasuwa się też pytanie — ile można poświęcić, dążąc do czegoś i kiedy jest granica, za którą trzeba sobie zwyczajnie odpuścić. Z kolei widz nie powinien zbyt pochopnie ferować wyroków, gdyż póki nie zna całej historii, nie zna motywów kierujących postaciami. Szczerze polecam. Nie jest to film, przez który nie śpi się po nocach, a cytaty z niego wymienia się ze znajomymi w mailach i w czasie rozmów przez długie miesiące. To jest po prostu porządne kino. Aż tyle.
8/10
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...