"BloodRayne" - recenzja
Dodane: 24-09-2007 10:10 ()
Jeszcze jakieś dziesięć lat temu, gdybym powiedział komukolwiek, że gry komputerowe doczekają się swoich adaptacji filmowych, zostałbym wyśmiany, a jedyne co napotkałyby moje oczy, to rząd ironicznych uśmieszków. Mimo wszystko dzisiaj jest dzisiaj, a racja stoi po mojej stronie. Obecnie nie tylko książki są dobrym materiałem dla scenarzystów. Coraz chętniej sięgają oni w stronę produktów z rodziny „elektronicznej rozgrywki”. I niech ktoś mi powie, że gry są dobre tylko dla dzieci...
Początkujący początek...
Wiele znamienitych tytułów doczekało się (lub nadal czeka) swoich filmowych odpowiedników. Ot, na przykład seria „Resident Evil”, której trzecia część wchodzi niedługo do kin. Oprócz tego jest np. „Doom”, i choć został przyjęty dość krytycznie przez widzów (sam wystawiłem mu ocenę 5/10), trzeba przyznać, że wykonanie było na wysokim poziomie. Dodatkowo, w przyszłości czekają na nas adaptacje takich gier jak „Max Payne”, „World of Warcraft”, „Hitman” czy chociażby „Halo”. A jeżeli dodamy do tego fakt, iż zajmą się tym profesjonalne wytwórnie, to pozostaje nam tylko zacierać rączki.
Niestety, nie wszystko złoto co się świeci. W branży filmów, tak jak w prawdziwym życiu, również trafiają się zgniłe jaja, o których chciałoby się jak najszybciej zapomnieć. Do tej kategorii należą filmy autorstwa reżysera, którego nazwisko u wszystkich graczy wywołuje odruch wymiotny, natomiast potencjalni widzowie uciekają w popłochu, szukając odpowiedniego miejsca do skrycia się. Nadal nie wiecie o kim mowa? Cóż, czytacie to na własną odpowiedzialność: mowa tu o panu Uwe Bollu. Podobno w Niemczech rodzą się sami utalentowani reżyserzy. Patrząc na dzieła Bolla jakoś nie chce mi się w to wierzyć.
Gdyby ktoś nadal nie wiedział o kim mówię to wyjaśnię, iż jest to twórca takich „przebojów” jak „House of the Dead”, „Alone in the Dark”, „BloodRayne 1 i 2”, „In the Name of the King: A Dungeon Siege Tale”, „Postal” czy choćby zapowiedziany na przyszły rok „Far Cry”. Każdy z powyżej wymienionych filmów to gniot jedyny w swoim rodzaju, chociaż pojawiły się słuchy, jakoby najnowsze dzieło (właśnie ów „Postal”, oparty na jednej z najbrutalniejszych gier w historii) tego niecodziennego reżysera, było w stanie się obronić przed krytyczną krytyką krytyków. Ale to i tak nie ma większego znaczenia, wszak wyjątek potwierdza regułę. Wszystkie filmy Uwe Bolla prezentują ten sam, beznadziejny poziom, serwując potencjalnemu odbiorcy 24-godzinną niestrawność. Mógłbym jeszcze tak długo rzucać barwnymi porównaniami i kompromitować to niechciane dziecię, jakim zapewne był pan Boll, ale po co? Jeżeli ktoś jest zainteresowany tym tematem, niech skorzysta z dowolnej wyszukiwarki internetowej. Znajdzie tam mnóstwo artykułów na ten temat i gwarantuję, nie będą one przychylne. To tyle o reżyserze, przejdźmy do filmu, którego recenzję przygotowałem Wam na dzisiaj.
If it bleeds, we can kill it...
Miałem wątpliwą przyjemność oglądać ostatnio adaptację jednej z moich ulubionych gier. Mowa tu oczywiście o „BloodRayne”. Jeżeli chodzi o grę, to swego czasu zgarnęła ona bardzo wysokie noty na wszystkich zagranicznych serwisach, co niechybnie spowodowało, iż Uwe Boll się nią zainteresował. Założenia programu były proste: kierujemy rudowłosą dhampirzycą (pół-wampirem, pół-człowiekiem), ubraną w obcisły kostium i wymachującą dwoma ostrzami. Słowo „wymachującą” niezbyt oddaje to, co Rayne robiła ze swoją bronią. Nie sposób opisać wszystkie te młynki, pchnięcia, ścięcia i obroty, jakimi wprawiała gracza w błogi stan rzezi, a rodziców obserwujących swoją pociechę w dziwne przeczucie, iż bez wizyty u psychiatry się nie obejdzie. Fabuła również nie była skomplikowana. Cała rzecz działa się podczas drugiej wojny światowej, a nasza bohaterka eksterminowała hitlerowców (czyli wszystko jest ok), którzy chcieli zabawić się w boga i zbudzili jakieś demoniczne moce. Jednym słowem, zwykła, prosta naparzanina, bez zbędnego myślenia. Widać jednak, Uwe Boll zdecydował, iż jest to nazbyt banalne i nijak nie nadaje się do jego filmu. Toteż spróbował ułożyć swoją historię, w której zamieścił wszystko to, co tak dobrze sprzedaje się w Hollywood. Niestety, przedobrzył i wyszła z tego bardzo krwista kaszanka.
Po pierwsze, z gry została w filmie tylko bohaterka, a raczej jej (mniej więcej) wygląd, sposób ubierania, oraz umiłowanie do walki dwoma ostrzami. Niestety jeżeli chodzi o osobowość, to nie jest to już ta sama Rayne, którą znamy z gry. Główną bohaterkę zagrała Kristanna Loken, która występowała m.in. w "Terminatorze 3", jako T-X. Niestety bidulka nie mogła się chyba odnaleźć w filmie Bolla (nie dziwię się), co też zaowocowało najbardziej sztuczną postacią, jaką ostatnio miałem okazję oglądać. Dziewczyna może i ładnie wygląda, nawet nago (o tym trochę później), ale jeżeli chodzi o grę, to faktycznie powinna pozostać przy roli małomównego robota.
Mów do mnie jeszcze, aż mnie oblezą kleszcze...
Po drugie, największą męczarnią w tym filmie są dialogi. Tak niestrawne, tak sztuczne i nienaturalne, że aż człowiek ma ochotę zatłuc się na śmierć własnym kciukiem. Podczas seansu miałem wrażenie, iż aktorzy po prostu czytają swoje teksty, nie przejmując się tym, iż wychodzą jak kukły, które ktoś ciągnie za sznurki (może faktycznie tak było?). Scenarzystę za coś takiego kazałbym przywiązać do rozżarzonego, metalowego słupa, a potem ponacinałbym jego skórę i obsypał ją solą.
Zresztą nie tylko dialogi są tak płytkie, tyczy się to również samych postaci. Przez cały film nie wiemy, co nimi kieruje, jaki mają swój cel (oprócz zabicia głównego wampira) i dlaczego zachowują się tak, a nie inaczej. W dodatku część z nich zostaje wprowadzona nagle i w taki sposób, że widz w ogóle nie wie, kto z kim i dlaczego. Widocznie założenie filmu jest takie, że powinniśmy wszystko znać z góry. Ot, zwykła scena seksu (no tak, musi być walka i seks; to się zawsze sprzedaje), która raz, że została wprowadzona wyraźnie na siłę (zaczyna się nagle ni z tego ni z owego, nie mając żadnego sensownego uzasadnienia), a dwa, zrealizowano ją tak, iż gdyby nie reszta filmu, pomyślałbym, że oglądam jakiś erotyk. Ja rozumieć, seks być teraz w cena, ale ten świat mieć jednak pewna granica.
Oprócz tego film jest pełen nielogiczności. Dopiero w połowie dowiadujemy się jak główna bohaterka ma na imię. Najśmieszniejsze jest w tym jednak to, że wcześniej ani razu nie pada jej godność, natomiast wszystko wyjawia nam służący „głównego złego”, który twierdzi, że słyszał jak gdzieś tam mówili jej imię. No tak, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, toteż najważniejsze rzeczy dzieją się poza wzrokiem widza. Ale to można jeszcze przecierpieć, bowiem w tym filmie jest więcej perełek. Ot, taka scena: w małym sanktuarium pewnego wampira rozgrywa się walka. Dwóch ludzi rozwala cały oddział „odżywiających się inaczej” i ratuje Rayne. Ok, to rozumiem. Najśmieszniejsze jest jednak to, jak eliminują swoich przeciwników. Najzwyczajniej w świecie tłuką witraże, których raptem jest pełno dookoła, co powoduje, iż padające promienie słoneczne obracają wszystkie wampiry w pył. Ktoś mi wytłumaczy, jaki normalny wampir ma kryjówkę pełną łatwo tłukących się witraży? Co to ma być? Jakiś oddział samobójczy?
Idiotyzmów tego typu jest jeszcze więcej. Odniosłem wrażenie, iż wyobrażenie pana Bolla dotyczące wampirów sprowadza się głównie do grupowej orgii oraz dość nieeleganckiego sposobu picia krwi. Skoro już przy tym jesteśmy, warto wspomnieć o walce i rzezi, jaka podczas niej trwa. Bez mała 3/4 filmu to sceny, gdy kogoś szlachtują, zarzynają, nakłuwają czy w inny sposób doprowadzają do stanu, który zwykło się określać mianem „trupa”. Można by to jeszcze wytrzymać, gdyby nie sadystyczne uwielbienie reżysera, w kwestii prezentacji zgonów. Czy kiedykolwiek byliście ciekawi jak wygląda twarz człowieka, gdy wbije się w nią strzała? Tutaj to zobaczycie. Czy zastanawialiście się, jak prezentuje się miecz, który przebił od dołu czyjąś szczękę? Tutaj to zobaczycie, nawet z bardzo bliska. A może tak staraliście się sobie wyobrazić, jak wygląda czyjaś głowa po bliskim spotkaniu z maczugą nabijaną gwoździami? Nie musicie się już wysilać, wystarczy, że obejrzycie ten film. Ponadto na samym końcu twórcy tego gniotu postanowili nam zaserwować piękną retrospekcję, w której możecie ujrzeć wszystkie, najbardziej krwiste kawałki, które z tych czy innych powodów opuściliście. I to w bardzo dokładnym zbliżeniu.
Niekończąca się opowieść jednak się kończy...
Na szczęście film nie jest aż tak długi, toteż męczarnia z nim związana jest do wytrzymania. Mówiąc krótko i zwięźle: nie polecam tego filmu nikomu, kto nie jest masochistycznym świrem, lubującym się w krwawych kąpielach i kiepskiej grze aktorskiej. Ten film będziecie oglądać na własną odpowiedzialność.
Ocena: 1/10 i znak badziewia
PS: Zanim zabrałem się za recenzję, porobiłem notatki o tym, co chciałbym w niej zamieścić. Zajęły mi one trzy strony (drobnym drukiem), lecz połowę z tego musiałem wykreślić, gdyż powyższy artykuł w większej całości składałby się z siarczystych bluzgów. To chyba mówi samo za siebie.
Tytuł: “BloodRayne”
Reżyseria: Uwe Boll
Scenariusz: Guinevere Turner
Obsada:
- Kristanna Loken
- Michelle Rodriguez
- Ben Kingsley
- Matthew Davis
- Udo Kier
- Michael Madsen
- Meat Loaf
- Billy Zane
Zdjęcia: Michael Neumann, Mathias Neumann
Muzyka: Henning Lohner, Lorne Balfe
Kostiumy: Carla Baer
Czas trwania: 94 minuty
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...