„Fallout” sezon pierwszy - recenzja

Autor: Damian Podoba Redaktor: Motyl

Dodane: 20-04-2024 20:16 ()


Jak wiele osób w ostatnich dniach, tak i ja obejrzałem serial osadzony w realiach serii gier Fallout. Nie będę wyważał otwartych drzwi, bo już na wstępie zaznaczę, że produkcja ta bardzo mi się podobała. Wbiję jednak małą szpilę w różne środowiska. Wszystko w swoim czasie. Na wstępie trzeba też zaznaczyć, że serial „Fallout” korzysta ze świata gier, ale opowiada zupełnie nową historię. Co więcej, akcję osadzono później niż opowieści znane z monitorów przy komputerach. Była to dobra decyzja, bo dzięki temu twórcy nie byli uwiązani ramą różnych wydarzeń z obu stron.

Serial liczy osiem odcinków, z których każdy trwa z napisami około godziny. Wychodzi zatem jakieś osiem godzin porządnej rozrywki. Czy warto poświęcić dzień roboczy na taki seans? Zdecydowanie, chociaż nie jest to zabawa dla każdego. Po nuklearnej wojnie, jaka przetoczyła się przez świat, stał się on brudny i brutalny. Okrucieństwo to cecha, która rozwinęła się u ocalałych chyba najbardziej obok zwyczajnej chęci przetrwania. Używki, handel ludźmi oraz grabieże są na porządku dziennym. Na pustkowiach na każdym kroku można spotkać bandytów lub mutanty. W tych realiach rządzi jedna prosta zasada – oportunizm. Coś leży i wygląda na bezpańskie, to może być twoje, ale bądź gotów walczyć o to z innymi.

Historia opowiedziana w serialu posiada dwie osie fabularne, które szybko okazują się zbieżne. Po pierwsze śledzimy losy Lucy, która szuka swojego ojca, naczelnika krypty 33 porwanego przez bandytów. Drugi motyw przewodni dotyczy nieznanego artefaktu, wykradzionego z Enklawy przez niejakiego Wilziga. W pogoń za cennym, nieznanym ruszą Ghul oraz Bractwo Stali. Obie te sprawy łączą się w ogółach, więc bohaterowie w różnych sytuacjach będą działać w pewnym sensie wspólnie. Jest to dobry zabieg scenarzystów, bo dzięki temu zarówno oni, jak i widz mogli się skupić na jednym wątku, który ma niewielkie odgałęzienia uzupełniające główną historię. Zachowano przy tym pole do rozwoju i przemiany poszczególnych osób występujących w tej opowieści.

Wrócę jednak do kwestii podstawowej. Pojawia się tu dużo dziwnych terminów. Jakieś krypty, ghule i inne bractwa oraz enklawy. Część rzeczy jest wyjaśniona w serialu, ale nie wszystko. Najbardziej po macoszemu potraktowano Enklawę, ale ma to o tyle sens, że jest ona legendą nawet w świecie przedstawionym. W serialu kilka razy padło hasło w stylu „To Enklawa istnieje naprawdę?”. Bardzo zadowalająco zaprezentowano genezę Krypt. Przyznam, że z przyjemnością dowiedziałem się wiele o Vault-Tec. Mnóstwo informacji podano w retrospekcjach Coopera Howarda aka Ghul. Nie poznajemy za to, jak powstał on sam, chociaż jest scena, która ogólnie i enigmatycznie wyjaśni ten proces na przykładzie innego bohatera. Mało zostało powiedziane o Bractwie Stali. Jednak jeśli ktoś będzie uważnie oglądał, to może uda mu się połączyć kropki i wyciągnąć jakieś wnioski. Na pewno na uznanie zasługuje ciekawe ujęcie tej organizacji i pokazanie, że jest ona idealistyczna, ale nie idealna. Wręcz przeciwnie, aż gotuje się od zepsucia i zawiści. Pytanie więc, czy jest to trzon słabnącego Bractwa i jego łabędzi śpiew, czy widzimy tylko jakiś źle działający odłam.

Za reżyserię serialu odpowiadał m.in. Jonathan Nolan, który stworzył wstęp – trzy początkowe odcinki. Zespół siedmiorga scenarzystów pod przewodnictwem Genevy Robertson-Dworet oraz Grahama Wagnera dopiął historię na naprawdę wysokim poziomie. Zachowany został klimat brudnego, paskudnego świata po nuklearnym holokauście. Udało się także pokazać kontrast między życiem „krypciarzy” a mieszkańców powierzchni, w tym wzajemną niechęć i niezrozumienie. Niesamowitą pracę wykonał fantastyczny zespół scenografów, któremu przewodził Howard Cummings wespół z Reginą Graves, dekoratorką wnętrz oraz Ann Bartek, dyrektor artystyczną. Zbudowanie plenerowych planów zdjęciowych tj. miasteczko Filly, czy wnętrz krypt pozwoliło uzyskać świetną immersję zarówno dla aktorów, jak i widzów. Obiło mi się o uszy, że postawiono w ogromnej większości na praktyczne efekty specjalne i realne scenografie zamiast modny i dramatycznie nadużywany zielony ekran i efekty komputerowe. Proporcja miała podobno wynieść 90 do 10%. Nawet jeśli to przesadzone, to i tak na ujęciach kamer widać fizyczne przedmioty, rekwizyty, stroje i charakteryzacje. Zdjęcia zyskały ostrość i szczegółowość, jakiej często nie udaje się osiągnąć w efektach cyfrowych. Oczywiście są one obecne i w „Falloucie”, np. przy niektórych ujęciach walki rycerzy z Bractwa Stali. I to było widać.

Charakteryzacja poszczególnych postaci, szczególnie Ghula i innych tego rodzaju stworzeń była zróżnicowana. Ten główny bohater był wykonany doskonale. Inne ghoule momentami przywodziły mi na myśl zombie z „The Walking Dead”, kiedy maski nakładali żywi bohaterowie i wypadało to średnio przekonująco. Z innej strony być może tak miało być. W końcu niektóre z tych stworzeń miały jeszcze dużą dawkę człowieczeństwa w sobie. Cieszy przede wszystkim fakt, że były to właśnie maski i charakteryzacje, a nie cyfrowe znaczniki przyklejone do twarzy. No wyjątkiem był nos Ghula, który faktycznie ucięto komputerowo. Poza tym, co tu odegrało największe znaczenie?

Gra aktorska. Tu serial stoi ponownie na wysokim poziomie. Właściwie nie mogę się doszukać słabego ogniwa w ekipie. A niektórzy mieli nie lada trudne zadanie, bo zagrać oderwanego od rzeczywistości, ciągle uśmiechniętego ćwierćinteligenta wierzącego ślepo w hasło „bądź dobry” też trzeba umieć. Odegranie roli zobojętniałego na wszystko ćpuna albo szalonego doktora także nie wydaje mi się prostym zadaniem. Aktorzy zostali dobrani bardzo dobrze. Weszli w ciekawie napisane postaci i stworzyli unikatowy miks, które plastycznie się uzupełniał. I nie mówię tu tylko o aktorach, takich jak Ella Purnell (Lucy), Aaron Moten (Maximus) czy Walton Goggins (Ghul, Cooper Howard). Oni rozbili bank, skupiając na sobie uwagę w 100%. Zbudowali kreacje kompletne, pełne charakteru, z mniej lub bardziej jasnymi motywami, dające też szanse na dalszy rozwój. Na planie nie byli jednak sami. Było tam mnóstwo artystów, którzy zagrali epizody albo role drugoplanowe i również pozamiatali. Nie znamy motywacji ani celów większości z tych postaci, ale ktokolwiek pojawiał się na dłużej, niż mignięcie statysty to kradł czas ekranowy dla siebie. Absolutny mistrz, Michael Emerson grał w tylko jednym odcinku, a stworzył taką kreację, że do samego końca czekałem, w którym momencie ożyje i przemówi. Moises Arias jako brat Lucy, Norm na początku wywołał we mnie uczucie irytacji. Potem mocno kibicowałem mu, żeby porządnie postawił się Betty granej przez Leslie Uggams. Jego fabuła poszła nieco innym torem, ale niemniej satysfakcjonującym. Ciekawą i charyzmatyczną postacią okazało się Xelia Mendes-Jones w postaci niebinarnej Dane. I chociaż nie przychodzi mi naturalnie pisanie z końcówkami „-ło” i przeżyłem lekką konsternację, kiedy dopiero w ostatnim odcinku zwróciłem na to uwagę, to stwierdzę wprost – bez tej postaci, nie byłoby przecież Maximusa. To było świetnie zagrane.

I tutaj leci szpila. Dostaliśmy serial, w którym jedną główną rolę gra kobieta, a drugą czarnoskóry mężczyzna. Ojciec Moisesa Ariasa jest Irańczykiem, a Dallas Goldtooth jest rdzennym Amerykaninem. Wspomniane Xelia Mendes-Jones jest niebinarne. Zwrócił ktoś na to uwagę? Skrytykował serial za te fakty? Cicho jakoś w internecie o tym. Mam prosty wniosek. Cicho, bo serial jest bardzo dobry. Ci, którzy zagrali swoje role, wypadli znakomicie. Widzom przypadły do gustu ich kreacje i nie oceniali niczego przez pryzmat, kim są prywatnie artyści. Owszem, nie było tutaj żadnego pola do porównania „oryginał, a adaptacja”, jak w niektórych przypadkach krytykowanych „dzieł”. Jednak idąc tym tokiem rozumowania – jeśli jakiś film czy serial jest krytykowany za swoją odmienność, to powody są dwa – odbiorcy oczekują wiernej adaptacji, niezmieniającej rasy czy płci bohaterów lub utwór jest zwyczajnie do dupy. Jestem wyczulony bardziej na pierwszym punkcie, chociaż, jeśli nie znam pierwowzoru, to zmiana nie będzie mi przeszkadzać, ale zrozumiem tych narzekających. Koniec szpili.

Wielką mocą tego serialu jest muzyka Ramina Djawadi. W kilku scenach zrobił on niesamowitą robotę w klimacie. Ramin jest doskonałym twórcą muzyki serialowej. Tak jak wciąż wracam do niektórych utworów z „Gry o Tron”, tak i soundtrack z „Fallouta” zostanie ze mną na dłużej. W serialu wykorzystano także utwory muzyczne mocno nawiązujące do motywów znanych z gier. Podbijało to i tak już mocny klimat retro.

Warstwa wizualna również stanowi mocny punkt serii. W niektórych scenach zastosowano filtry stylizujące je na stare nagrania telewizyjne. Cały czas na ekranie obserwujemy technologię żywcem wyjętą z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, a przecież według fabuły świata Fallouta katastrofa nuklearna wydarzyła się pod koniec XXI wieku. Akcja gier dwieście lat później, a serialu jeszcze chwilę po tym. Skąd więc monochromatyczne monitory i smartfony zapinane na nadgarstku sterowane przy pomocy różnych pokręteł? Retro futuryzm. Ta stylistyka jest bardzo wdzięczna, bo niewielkim nakładem na scenografię i efekty można osiągnąć zadowalające wizualnie wyniki. Nie jest to w żaden sposób pomysł twórców serialu, już pierwsze gry z serii Fallout stosowały ten manewr. W serialu wygląda to naprawdę świetnie. To tak, jakby szczytowy okres zimnej wojny zamrozić i przenieść niemal trzy wieki do przodu. Te same naiwne slogany, te same obawy i wojna. Wojna, która nigdy się nie zmienia.

Jeśli dobrnęliście tutaj przez tę ścianę tekstu i zastanawiacie się, czy warto po ten serial sięgnąć, to mówię wprost – warto. Może on być interesujący nawet dla kogoś, kto zupełnie nie zna gier. Sporo mechanizmów rządzących tym światem zostało wyjaśnionych. To, co pozostało zagadką, można śmiało zrzucić na karb fantastyki, która ma swoje tajemnice. Ostrzegam jednak, jest to serial wulgarny i brutalny. Znajdziecie tu sceny, które bez cienia wątpliwości spowodują wzdrygnięcie się z obrzydzenia lub współodczuwania. Kończyny są łamane, odcinane, odgryzane, a głowy eksplodują w iście widowiskowy sposób. Jeśli ktoś zna gry, to porównam to do krytycznego sukcesu w strzale ze strzelby w systemie V.A.T.S. W ogóle, jeśli znacie gry, to oglądanie będzie tym mocniejszym doznaniem, bo znajdziecie sporo nawiązań i smaczków. Nie jest to jednak konieczne, żeby docenić ten tytuł. Amazon Prime Video zrobił tym razem świetną robotę. 

Ocena: 9/10

Tytuł: Fallout sezon pierwszy

Reżyseria: Jonathan Nolan, Clare Kilner, Frederick E.O. Toye, Daniel Gray Longino, Wayne Yip

Scenariusz: Chaz Hawkins, Geneva Robertson-Dworet, Graham Wagner, Karey Dornetto, Kieran Fitzgerald, Carson Mell, Gursimran Sandhu

Obsada:

  • Ella Purnell
  • Aaron Moten
  • Walton Goggins
  • Moises Arias
  • Leslie Uggams
  • Zach Cherry
  • Dave Register
  • Annabel O'Hagan
  • Rodrigo Luzzi
  • Sarita Choudhury
  • Frances Turner
  • Johnny Pemberton
  • Leer Leary
  • Teagan Meredith
  • Elle Vertes
  • Amir Carr
  • Kyle MacLachlan
  • Xelia Mendes-Jones
  • Michael Emerson
  • Michael Rapaport

Muzyka: Ramin Djawadi

Zdjęcia: Stuart Dryburgh, Teodoro Maniaci, Alejandro Martínez, Dan Stoloff

Montaż: Ali Comperchio, Micah Gardner, Daniel Raj Koobir, Yoni Reiss

Scenografia: Regina Graves, Philippa Culpepper

Kostiumy: Amy Westcott

Czas trwania: 60 minut (odcinek) 


comments powered by Disqus