„Zorro” - recenzja

Autor: Luiza Dobrzyńska Redaktor: Motyl

Dodane: 21-02-2024 23:48 ()


Kto nie słyszał o dzielnym mścicielu w masce? Zorro jest znany chyba w każdym zakątku kuli ziemskiej. Wywarł nieprawdopodobny wpływ na kulturę, choć jego legenda zaczęła się od dość grafomańskiej i bardzo lichej powieści „Klątwa Capistrano”, wydanej w 1919 toku. Jej autorem był Johnstone McCulley, zainspirowany dziejami Joaquina Morietty, meksykańskiego awanturnika. Od czasu jej premiery oczywiście bardzo wiele się zmieniło. Przede wszystkim książką, na jej szczęście, zainteresował się film, a konkretnie niemiecki reżyser Fred Niblo. Właśnie dzięki niemu i jego filmowi z 1920 roku z Douglasem Fairbanksem w roli głównej rozpoczął się triumfalny pochód dzielnego banity z okolic Los Angeles, wówczas leżącego na terenie Meksyku. McCallum zachęcony szalonym powodzeniem filmu zaczął pisać nowe powieści o Zorro, niestety jednak nie ukazały się one po polsku, trudno mi więc powiedzieć, czy były lepsze niż „Klątwa Capistrano”, czy nie. Za temat wzięli się też inni autorzy, w tym nasz rodak, Ludwik Miciński, który pod pseudonimem Luigi Micuno stworzył bardzo interesującą trylogię, osadzając akcję z jakiegoś powodu nie w Meksyku tylko w Hiszpanii w czasach rządów królowej Izabeli. Natomiast filmowy Zorro zaczął żyć własnych życiem. Filmy, a później – po rozpowszechnieniu się telewizji – seriale, tworzyły i wciąż tworzą nowe opowieści o zamaskowanym obrońcy ubogich. To bardzo ciekawe, jak bardzo wrósł on w kulturę masową.

W czasach najnowszych nadal eksploatuje się ten temat. Powstały filmy z Antonio Banderasem, potem przyszła pora, po dłuższej przerwie, na seriale. Najpierw powstała telenowela „Szpada i róże”, wyjątkowo nieudana i jako opera mydlana, i jako serial kostiumowy. W tym roku zaś platforma streamingowa Amazon Prime uraczyła widzów pierwszym sezonem najnowszej serialowej odsłony przygód Zorro. I jest to doprawdy udana próba zrewitalizowania legendy.

Don Alejandro de la Vega ginie w niejasnych okolicznościach. Kapitan Monastario i gubernator Kalifornii winą za jego śmierć obarczają Zorro, nieuchwytnego dotąd mściciela. Obława wojska przynosi skutek. Młody mężczyzna w czerni, zapędzony do podpalonego kościoła, skacze z wysokiej dzwonnicy na bruk, ginąc na miejscu. Nie jest to jednak koniec, gdyż Zorro to nie jeden konkretny człowiek. Indianka Nah Li ma nadzieję, że teraz ona przywdzieje czarny strój, ale plemienna wyrocznia niespodziewanie wskazuje na kogoś innego – syna Alejandra de la Vegi, mającego powrócić z Hiszpanii, gdzie odbywał szkolenie wojskowe. Młody Diego nie jest przekonany co do podjęcia misji, choć pragnie pomścić ojca. Szybko jednak dowiaduje się, że na oficjalną sprawiedliwość nie ma co liczyć. Gubernator Pedro Victorio zrzuca całą winę na rdzennych Amerykanów, którzy mieli zyskać na śmierci don Alejandra, a kapitan Monastario nie ma zdania - jest tylko posłusznym wykonawcą rozkazów. Diego przeprowadza własne śledztwo, którego wynik wyklucza winę Indian i za namową Nocnego Kruka, ich przywódcy, przywdziewa strój Zorro, co bardzo nie podoba się Nah Li…

Najnowsza odsłona przygód jeźdźca w czarnej masce nie jest do końca idealna. Nie chodzi tu nawet o pewne odstępstwa od kanonu – te mają prawo być w przypadku tak nieszablonowej postaci. Uczynienie Zorro „wynalazkiem” Indian może wydawać się pewnym nadużyciem, ale ma sens, dobrze wyrażony w wątpliwościach Nah Li. „Jak człowiek bogaty może bronić biednych?” - pyta dziewczyna rozgoryczona odebraniem jej szansy na bycie kolejnym Zorro. Jest przeciwko Diego również dlatego, że jest on białym, a dotąd czarny strój zawsze nosił któryś z jej współplemieńców, gnębionych przez Hiszpanów, którzy osiedlili się na ich ziemi i uważają ją za swoją własność. Podkreślenie, że całe Stany Zjednoczone plus Ameryka Łacińska powstały na kradzionej ziemi jest aż nadto czytelne. To nie jedyny akcent poprawności politycznej. Ukochana Diego, Lolita Marquez, to wręcz wczesna sufrażystka (sama naprawia dach hacjendy, biega z dubeltówką i nosi wysoki cylinder zamiast damskiego kapelusza), co drażni widza, przede wszystkim od strony wizualnej. Jej strój nie przystaje w żaden sposób do epoki, zachowanie również bardziej pasowałoby do awanturnicy włóczącej się z kowbojami niż do hiszpańskiej damy. Jest, jakby to rzec, mało wiarygodna. Wiem, że obecne trendy po prostu wymagały „silnej kobiety”, można było jednak zrobić to tak, jak sportretowano doktor Julię Ogden w „Detektywie Murdochu”. Niewątpliwie wyzwolona i bardzo silna postać kobieca, chirurg i patolog policyjny, jest tam jednocześnie dystyngowaną, kulturalną damą o nienagannych manierach. O Lolicie nie da się tego powiedzieć, po prostu nie jest dobrze umocowana w epoce i, co gorsza, irytuje widza.

Sam Diego de la Vega (Miguel Bernardeau) nie budzi takich wątpliwości. Może jest zanadto lalkowaty, ale można mu to wybaczyć. Brak charakterystycznego wąsika nie stanowi w mojej ocenie wady, zwłaszcza że ma to dobry powód – Indianie zazwyczaj nie mieli zarostu, a jego przednicy właśnie nimi byli. Sprawność młodego aktora jest bez zarzutu, ma również sporo wdzięku i dość talentu, by nie oddawać zbyt jednowymiarowo postaci, którą gra. Również jego służący Bernardo wydaje się dobrze dobrany, choć wizerunkowo bardzo odbiega od innych aktorów, grających tę rolę. Nie jest pociesznym łysolkiem jak w serialu z 1957 roku z Guyem Williamsem, ani niedorosłym, uroczym chłopcem z serialu z 1994 roku, z rolą główną Duncana Reghera. Można powiedzieć, że tym razem Bernardo (Paco Tous) to ktoś choćby z racji wieku poważny, świadomy roli swego chlebodawcy i swojej, i chwilami śmiertelnie nią przerażony. Może właśnie dlatego taki pomocnik był potrzebny, że ten serial jest zrobiony po prostu dużo bardziej serio niż poprzednie.

Rdzenni Amerykanie są tu bardzo ważnym elementem, gdyż to oni najwięcej ucierpieli wskutek europejskiej ekspansji. W poprzednich seriach stanowili ledwie dostrzegalny margines, głównie poczciwych głupków ciemiężonych przez wojsko. Tu mamy wojowników – nie dzikusów z westernów, zaślepionych nienawiścią do białych, ale świadomych synów swej tradycji. Walczą głównie o to, co się im odbiera, ale wywodzący się z ich krwi Zorro broni wszystkich biedaków, niezależnie od ich pochodzenia. Pobrzmiewają w tym jakby dalekie echa ze szlachetności Winnetou, ale bardziej wiarygodne. Głównie mamy do czynienia z dwojgiem z nich – Nocnym Krukiem (Cauathli Jimenez) i Nah Li, czyli Dalią Xiuhcoatl, notabene rdzenną Peruwianką. Tych, którym wszechobecne sfeminizowanie kina wyłazi już nosem, uspokajam; akurat koncepcja tej postaci nie jest wynikiem obsadzania na siłę pań w typowo męskich rolach. W plemionach indiańskich zdarzały się sławne wojowniczki, na przykład Weetamoo z plemienia Wampanaoags, Nenychi z Cherokee, Apaczki Lozen i Dahteste, i wiele innych. Nah Li jest ich duchową spadkobierczynią i bez trudu przekonuje widzów do siebie.

Jeśli chodzi o wartość poszczególnych odcinków, to są one odrobinę nierówne. Obok bardzo dobrych mamy słabsze, przegadane, jednak nigdy na tyle, by je zdyskwalifikować. Wkomponowują się w całość, dodając do opowieści istotne elementy. Czasem denerwuje widza sposób prowadzenia kamery albo nadmierne szafowanie mrokiem w niektórych scenach. Muszę jednak powiedzieć, że jestem jak dotąd pozytywnie zaskoczona nową odsłoną bardzo przeze mnie lubianej franczyzy. Stanowi doskonałą odtrutkę po wspomnianej wcześniej telenoweli „Szpada i róże”, której nawet nie dałam rady obejrzeć do końca i z niecierpliwością będę oczekiwać na kolejne sezony. Mam nadzieję, że twórcy uraczą nas nimi jak najszybciej.

 

Tytuł: „Zorro”

  • Gatunek: serial kostiumowy
  • Produkcja: hiszpańska
  • Rok premiery: 2024
  • Obsada: Miguel Bernardeau, Renata Notni, Paco Tous, Cauathli Jimenez, Dalia Xiuhcoatl i in

 


comments powered by Disqus