„Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” - recenzja wydania blu-ray

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Motyl

Dodane: 22-02-2022 22:03 ()


Jak bardzo rozległy i pojemny jest świat uniwersum Marvela niech świadczy fakt, że włodarze MCU mogą wybierać w przeróżnych postaciach, nawet tych drugo- czy trzecioligowych, a i tak dostarczą widzom murowany hit. Nikt się chyba nie spodziewał, że w przypadku Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni będzie inaczej. Wszak do tej pory brakowało przedstawiciela kina kopanego w ekranowym Domu Pomysłów. Kevin Feige i spółka szybko to niedopatrzenie naprawili. W ten sposób powstał jeden z oryginalniejszych filmów, łączący w sobie elementy kina superbohaterskiego, slapstickowej komedii, kung-fu, a także baśniowego kina wuxia.

Shang-Chi znany też jako mistrz kung-fu czy Brother Hand narodził się z końcem roku 1973. Nomen omen na fali popularności takich produkcji jak Wejście smoka z Bruce’em Lee. Marvel zapragnął mieć swojego gościa od sztuk walki i postawił na postać Steve'a Engleharta i Jima Starlina – legendy amerykańskiego komiksu. Popularność Shang-Chi przychodziła i odchodziła jak wiele różnych trendów w kinie czy komiksie, ale trudno sobie wyobrazić lepszego kandydata, aby reprezentował w MCU wschodnie sztuki walki. Dość istotne ma tu zapewne znaczenie postać przeciwnika, potężnego Mandarina, który tym razem na dobre zagościł w MCU. Jego poprzednie pojawienie się na ekranie trzeba traktować z przymrużeniem oka. To tutaj mamy prawdziwego Mandarina, który pociąga za sznurki swojej zbrodniczej organizacji. Nie jest to bez znaczenia dla wcześniejszych filmów Marvela, zwłaszcza pierwszej i trzeciej części Iron Mana.

Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni to sprawnie skrojony origin postaci o tej pory dla większości miłośników filmowego Marvela nieznanej. Twórcy nie decydują się jednak na łopatologiczne przedstawienie umiejętności tytułowego herosa, a rzucają widza w sam środek rodzinnego dramatu, posiłkując się w sporej mierze retrospekcjami. I tak poznajemy Shang-Chi wiodącego beztroski żywot w San Francisco na co dzień parkując samochody hotelowych gości. Towarzyszy mu w tej nudnej pracy oddana przyjaciółka Katy. Ich życie obraca się do góry nogami, gdy zostają zaatakowani przez bandę złoczyńców, którym – o dziwo – nasz bohater kopie tyłki. Wtedy wychodzi na jaw jego pochodzenie, a on sam wyrusza w rodzinne strony, aby ostrzec siostrę przed zbrodniczą działalnością ich ojca.

Akcja w obrazie nie przystaje ani na moment. Mamy okazję podziwiać wiele różnych lokacji i walk, z których kolejna jest lepsza od poprzedniej. Sekwencje w autobusie, na rusztowaniu budynku, egzotyczny waleczny taniec pośród drzew czy finałowe starcie w legendarnej krainie dostarcza widzowi niezapomnianych wrażeń wizualnych. Cały czas na pierwszym planie wybrzmiewa rodzinny dramat, który po części jest też drogą bohatera do poznania samego siebie i wybrania strony, po której się opowie. Twórcy sprawnie poprowadzili ten wątek, a przynajmniej główni bohaterowie w wystarczającym stopniu go uprawdopodobnili. W sumie mamy tu do czynienia z członkami rozbitej rodziny, którzy poszukują sposobu na zagłuszenie swojego bólu, ale też czasami wybierają mocno wyboistą drogę, by osiągnąć swoje pragnienia. Obojętnie czy będzie to skazany na wieczną samotność dzierżyciel tytułowych dziesięciu pierścieni, zagubiony dzieciak, który dał nogę z domu, czy wkurzona siostra, która nie mogła liczyć na jego pomoc. Każdy ma tu jakąś traumę do przepracowania, musi przełamać swoje lęki, by stawić czoła mrocznym mocą skrywanym gdzieś w niedostępnej dla przeciętnego śmiertelnika krainie.

Trzeba przyznać, że znowu Marvel trafił z wyborem aktorów, bo zarówno charyzmatyczny Tony Leung, jak i odkrywający swój potencjał Simu Liu stworzyli tutaj niezapomniane widowisko. Wspierani przez jak zawsze pełną wigoru i zmiennych emocji Awkwafinę, dystyngowaną Michelle Yeoh czy odnajdującego się w każdej kreacji Bena Kingsleya – dali popis swoich umiejętności. Historia walki dobra ze złem jest stara jak świat, tylko od autorów zależy, jak zostanie pokazana, aby zachęcić nas do wniknięcia do tego uniwersum, zasmakowania go i chęci powrotu. I obraz Destina Daniela Crettona sprawia takie wrażenie. To jeden z najlepszych originów w MCU, a przy tym widowiskowe i rozrywkowe kino na najwyższym poziomie. Dla miłośników wschodnich sztuk walk pozycja wręcz obowiązkowa. Miejmy nadzieję, że Shang-Chi nie tylko zasili szeregi najpotężniejszych herosów na Ziemi, ale też powróci w kolejnej odsłonie swoich solowych przygód. Bo debiutem narobił takiego smaku, że już z niecierpliwością czekam na więcej.

Ocena: 8/10

Tytuł: Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni

Reżyseria: Destin Daniel Cretton

Scenariusz: Dave Callaham, Destin Daniel Cretton, Andrew Lanham

Obsada: 

  • Simu Liu
  • Tony Chiu-Wai Leung
  • Awkwafina
  • Ben Kingsley
  • Meng'er Zhang
  • Fala Chen
  • Michelle Yeoh
  • Wah Yuen
  • Florian Munteanu
  • Andy Le

Muzyka: Joel P West

Zdjęcia: Bill Pope

Montaż: Elísabet Ronaldsdóttir, Nat Sanders, Harry Yoon

Scenografia: Sue Chan, Clint Wallace

Kostiumy: Kym Barrett

Czas trwania: 132 minuty

 

Dziękujemy dystrybutorowi Galapagos Films za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus