„Mortal Kombat” - recenzja wydania DVD

Autor: Ewelina Sikorska Redaktor: Motyl

Dodane: 15-01-2022 22:48 ()


Nie ukrywam, o ile większości marka Mortal Kombat pewnie kojarzy się z serią gier, to w mojej pamięci jak żywo ukazuje się ciut kiczowata pod kątem wizualnym seria filmowa z lat 90. ubiegłego wieku. Sympatyczna, owszem, ale która jakoś na dłużej nie zagrzała w mojej pamięci. Tym samym raczej nie czekałam na nową wersję tej historii, ale jako że nowe Mortal Kombat jest hitem na HBO Max, to na własnej skórze chciałam się przekonać, z czego wynika taki wielki hype na tę produkcję.

I szczerze, nie rozumiem tego fenomenu. Jednak do rzeczy…

Film rozpoczyna scena rozgrywająca się w feudalnej Japonii (najlepsze 10 minut z całego filmu, tak na marginesie), gdzie widzimy masakrę rodziny niejakiego Hanzo Hasashiego aka Scopriona, za którą stoi władający lodem Bi-Han aka Sub-Zero. Rzeź jako jedyna przeżywa córka Hanzo, którą pod swoje skrzydła bierze Lord Raiden - bóg błyskawic. Mija kilka wieków. Potomek Hanzo, przeciętny zawodnik MMA, Cole Young, który nie ma najmniejszego pojęcia o swoim pochodzeniu i dziedzictwie, nieoczekiwanie dowiaduje się, że jest jednym z wybrańców - mistrzów Ziemi, którzy będą musieli stawić czoła przeciwnikom z Zaświatów w wielkim międzywymiarowym turnieju Mortal Kombat, którego stawką jest los Ziemi i całego Wszechświata. Jednak Władca Podziemi, Shang Tsung, nie spocznie, póki nie osiągnie swojego celu, jakim jest eliminacja za wszelką cenę czempionów lorda Raidena i przejęcia władzy nad całym uniwersum, w tym Ziemią. Kto wygra? I jak nieznane dziedzictwo odciśnie się na samym Cole’u?  Tego Wam nie zdradzę. Zapewniam jednak, że chociaż nie rozumiem popularności tej produkcji, to nie jest ona tak zła, jak pierwotnie zakładałam. 

Na początku wspomnę o rzeczach, które nie dawały mi spokoju po seansie. Zadziwia mnie strategia scenarzystów. Mając tak ciekawą postać, jak Hanzo, nie poszli tym wątkiem i nie stworzyli produkcji o nim samym. Te pierwsze sceny, które widzimy w Mortal Kombat odnoszące się do niego, zarówno pod kątem muzyki, jak i scen walk naprawdę są bardzo dobrze zrealizowane, wciągające. I znając życie, takie kino zemsty w samurajskim sosie jak najbardziej wszystkim by przypadło do gustu. Jednak nie, twórcy decydują się wprowadzić nową postać, która niestety, jakoś nie broni się na ekranie. I jej perypetie niby oglądamy, ale nie potrafimy się z nią utożsamiać. A chyba nie o to chodziło. Nie wiem, czy to wina scenariusza, dialogów czy gry aktorskiej, ale coś tu nie zagrało. Kolejnym kuriozum tej produkcji jest umieszczenie hasła o turnieju Mortal Kombat, który w filmie ostatecznie się nie odbywa, bo wszyscy zaczynają łamać reguły dotychczasowej gry. Nie rozumiem tego zabiegu, bo z tego, co kojarzę, to ten turniej to zawsze była esencja tej serii. Można jeszcze wiele innych głupotek tu wymieniać, ale zrzucam je na karb tego gatunku filmowego, gdzie logika rzadko tu występuje.

Kolejna rzecz, która scenarzystom ewidentnie nie wyszła, to dialogi, takie papierowe i bez życia. W dodatku  najważniejsze informacje o bohaterach rzucane tak od czapy i bez polotu. Wiem, to tylko kino kopane i oparte w dodatku na grach, więc pełne przeróżnego rodzaju schematów, no ale i tak jednak źle to wygląda.

     

Jednak mimo wszystkich tych wpadek po drodze całość ogląda się całkiem przyjemnie. Twórcy osiągnęli wystarczające minimum, aby ich produkcja była na tyle przyzwoita, by zadowolić przeciętnego Kowalskiego. Sceny walki ogląda się z przyjemnością. Tam, gdzie jest krwawo, tam tak jest. Widowiskowych pojedynków z rozmachem dostajemy pełen wachlarz. Bardzo dobre efekty specjalne tylko podkręcają pojedyncze wymiany ciosów (szczególnie gdy do walki wkracza kriomag władający lodem - Sub-Zero).  

Nawet jest czego posłuchać, bo w muzyce do nowego Mortal Kombat, oprócz miksowania pod każdym względem kultowego „Techno Syndrome” zespołu The Immortals, (który pojawił się w filmie z 1995 r.) czuć muzycznie nutkę lat 80. i 90. Jego twórca, Benjamin Wallfisch (,,Niewidzialny człowiek”, ,,To”, ,,Ukryte działania”) stara się łączyć na pozór dwie różne rzeczy: symfoniczne brzmienia z elektro-techno. I o dziwo, całkiem nieźle mu to wychodzi, choć generalnie o wiele lepiej brzmią tematy spokojniejsze (jak w temacie Hanzo) niż te o bardziej współczesnym, wręcz elektronicznym wydźwięku. Ostatecznie otrzymujemy całkiem zgrabną ilustrację muzyczną. Właśnie soundtrack podnosi jakość filmu o kilka szczebli, szczególnie sprawdzając się jako tło do scen walk.  

Znajdzie się coś jeszcze dobrego w nowym Mortal Kombat? A i owszem. Wspomniane już wcześniej początkowe sceny filmu. Aktorsko w całej produkcji błyszczy zaś w sumie tylko Josh Lawson jako Kano. To chyba najlepiej napisana i zagrana postać w tym filmie. Reszta gra raczej przeciętnie.  

Co do wydania DVD to mamy tylko jeden materiał dodatkowy, ale za to konkretny, czyli sceny niewykorzystane, z których można wywnioskować, że m.in. Raiden od początku wiedział o losie Kano. I trochę żałuję, że jednak te sceny nie weszły do ostatecznej wersji. Co do wersji językowej możemy wybierać między napisami a lektorem. 

Mortal Kombat to takie typowe kino rozrywkowe: proste, łatwe i przyjemne. Patrząc jednak na to, co ostatnio dokonały wspólnie Netflix i Riot, to jednak ma się nieodparte wrażenie, że z tak kultowej marki o tak rozbudowanym uniwersum powinniśmy dostać jednak coś więcej niż całkiem przyjemny dla oka, ale jednak filmopodobny marketingowy produkt, trochę żerujący na nostalgii fanów gry.

Ocena 5,5/10

Tytuł: Mortal Kombat

Reżyseria: Simon McQuoid

Scenariusz: Greg Russo, Dave Callaham

Obsada:

  • Lewis Tan
  • Jessica McNamee
  • Josh Lawson
  • Joe Taslim
  • Mehcad Brooks
  • Matilda Kimber
  • Tadanobu Asano
  • Hiroyuki Sanada
  • Chin Han
  • Ludi Lin
  • Max Huang

Muzyka: Benjamin Wallfisch

Zdjęcia: Germain McMicking

Montaż: Scott Gray

Scenografia: Rolland Pike

Kostiumy: Cappi Ireland

Czas trwania: 110 minut

Dziękujemy dystrybutorowi Galapagos Films za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

 


comments powered by Disqus