„Star Trek Discovery” - recenzja
Dodane: 30-07-2020 08:05 ()
Star Trek to szczególne zjawisko w popkulturze. Narodził się jako kosmiczny odpowiednik westernu, można rzec „Bonanza” wśród gwiazd, jednak od samego początku miał inne cele niż błahą rozrywkę. Gene Roddenberry chciał użyć swego dzieła, by przekazać amerykańskiej publiczności lat sześćdziesiątych to, o czym nie można było wtedy powiedzieć wprost. Dziś wydaje się to śmieszne, ale wtedy amerykańskie media podlegały ścisłej cenzurze. Miały przekazywać obraz z góry ustalony – typowa drobnomieszczańska rodzina, pochwała tradycyjnych wartości, Ameryka jako najwspanialsze państwo świata, amerykańscy chłopcy jako bohaterowie. I pozostałe schematy – Azjaci jako gangsterzy lub pokorni sklepikarze, Indianie jako prymitywne i brutalne dzikusy, czarni jako służba, Rosjanie zaś, wiadomo, archetypiczny podstępny wróg. Broń Bóg, żeby ktoś wychylił się poza te wytyczne. A Roddenberry właśnie chciał zachwiać samym fundamentem tego fałszywego do szpiku kości gmachu. I, jak każdy co idzie pod prąd, drogo za to zapłacił. Na szczęście dożył dnia, gdy Star Trek mógł rozwinąć skrzydła i na pewno go to cieszyło, jednak musiała być to radość zaprawiona goryczą, nie miał już bowiem praw autorskich do własnoręcznie stworzonego uniwersum. Ciekawe, co powiedziałby dziś na jego najnowszą odsłonę?
Nawet najzagorzalsi fani Star Treka z trudem odnajdują się w najnowszym serialu. Jego akcja jest chaotyczna, niespójna i chwilami pozbawiona wszelkiej logiki. Na przykład sprawa Sekcji 31, tak tajnej, że dowiadujemy się o jej istnieniu dopiero pod koniec serii „Deep Space Nine”. A w nowym serialu ta sekcja działa właściwie otwarcie, nosząc charakterystyczne odznaki i zatrudniając, kogo popadnie, nawet osobę ściągniętą z mirror universe, i to taką, która śmiało powinna zostać postawiona przed sądem za ludobójstwo. I znowu – cesarzowa Georgiou ma ciepłą posadkę w Sekcji, która zapewnia jej nietykalność mimo jej licznych zbrodni w mirror universe, za to biedną Michael Burnham skazano, choć tak naprawdę nie wywołała wojny, a właśnie starała się jej zapobiec. Doprawdy, konsekwentność podziwu godna.
Z wyjątkiem Burnham i komandora Saru bohaterowie są albo dobrze znani, albo nieciekawi, jak na przykład kadet Tilly, kreowana na postać bardzo istotną, a mimo to drewnianą, idiotycznie infantylną i mdłą do bólu. Wolkanie stali się do bólu ludzcy, za to wizerunek Klingonów, który zmieniał się na przestrzeni lat, przybrał tu formę absolutnie odrażającą. Pewne sprawy wydają się upchnięte do scenariusza na siłę, na przykład wątek homoseksualny. Wiadomo, sam Roddenberry marzył o pokazaniu czegoś takiego… tylko że wtedy, gdy tworzył oryginalną serię, byłby to akt szalonej odwagi, wręcz artystyczne samobójstwo. A teraz – to już tylko zwykły oportunizm. Podobnie jak wątki uprzedzeń rasowych zmiędlone już setki i tysiące razy przestały być czymś, co ma ludziom uświadamiać absurd rasizmu i wszelkich innych -izmów. Stały się za to rzeczą, którą trzeba wetknąć, bo inaczej krytyka się obrazi i o nagrodach można zapomnieć.
Robienie filmów o ucisku na tle rasowym i takich, które stawiają w pozytywnym świetle grupę określoną jako LBGT, przestało być w jakikolwiek sposób odważne czy odkrywcze, a stało się pójściem po linii najmniejszego oporu. A tego Gene Roddenberry nie robił nigdy. Dziś Star Trek mógłby stawić czoło rzeczywistości jedynie wtedy, gdyby zaczął obnażać kulisy walki o dominację, w której cynicznie wykorzystuje się histerię wokół LBGT i rzekomego rasizmu wobec Afroamerykanów (ciekawe, że o innym jakoś nie słychać). Jednak o tym możemy zapomnieć. Kiedyś ta marka była manifestem buntu przeciw kołtunerii, zakłamaniu i niesprawiedliwości. Teraz manifestuje wyłącznie poprawność polityczną i niczego się tak nie wystrzega, jak drogi pod prąd.
„Star Trek: Discovery” jest wyłącznie rozrywką. I to marnych lotów. O ile kinowe wersje J.J. Abramsa jeszcze się miejscami bronią, o tyle serial Netflixa należałoby jak najszybciej gdzieś zamknąć i wyrzucić klucz. Nie ratuje go nawet wezwanie na pomoc znanych bohaterów – kapitana Pike’a, Spocka czy Sareka i jego ziemskiej żony Amandy, swoją drogą chyba najciekawszych postaci trzecioplanowych w tym serialu. Bo – poza wszystkimi innymi słabościami – zwyczajnie jest źle pomyślany, źle zrobiony i nieciekawy. A to już najgorsze, co można powiedzieć o serialu. I pomyśleć, że kiedyś hardcorowi fani Star Treka doprowadzili do przerwania produkcji „Star Trek: Enterprise”, uznając go za zbyt nieudany, by bezcześcił ich ukochane uniwersum. Jestem przekonana, że teraz tego gorzko żałują, bo w porównaniu z „Discovery” mieszany z błotem „Enterprise” to szczyt klasyki i finezji twórczej. Nawet aktorstwa.
Za nami dwa sezony. Nie ma żadnego powodu, by oczekiwać po trzecim jakiejś poprawy. Zresztą tu już się nie da nic poprawić. Należałoby wyrzucić to, co jest, i zacząć wszystko od początku, wątpię jednak, by teraz ktoś się na to porwał. Stała się rzecz zła, bardzo zła – zamknięto dalszą drogę rozwoju uniwersum, zrównano je z ziemią. Próba wskrzeszenia na osłodę dawnej legendy w powstałym niemal równolegle „Star Trek Picard” niczego nie naprawiła. Obie serie stały się czymś na kształt podzwonnego dla niezwykłego zjawiska popkulturowego, jakim bez wątpienia jest Star Trek, postrzegany jako całość. Pozostaje żałoba. I stare serie, których na szczęście nikt nie może nam odebrać.
comments powered by Disqus