„Koko-di Koko-da” - recenzja
Dodane: 18-07-2020 16:52 ()
Tytuł filmu podobnie jak powracający muzyczny motyw przewodni oraz kilka innych elementów nawiązują do piosenki o martwym kogucie (!) śpiewanej przez dzieci w wielu krajach. W tym we Francji i w Szwecji, gdzie rozgrywa się akcja.
Koko-di Koko-da należy to filmów z kategorii „ryjących banie”, czyli takich, które tworzą między innymi Lynch, Aronofsky czy Nolan. Niestety o ile w przypadku wymienionych asów szalona podróż, w którą zabierają widza, zazwyczaj ma jakieś sensowne zakończenie albo zwrot akcji, tutaj pozostaje jedynie wstrząs i... chyba zażenowanie?
Wspomniany wcześniej motyw ludowej przyśpiewki dziecięcej z czasem zaczyna nużyć, podobnie jak brak wyraźnej chronologii (zazwyczaj nie mam z tym problemów, niedawno skończyłem ostatni sezon Dark). Ujęcia są niekiedy wręcz niedbałe - wcale nie eksponują tego, na czym powinien skupić się widz (najbardziej widać to chyba w scenach podróży autem, gdzie w centrum uwagi jest albo deska rozdzielcza, albo auto, za którym akurat jadą bohaterowie). Sceny są często długie, skupione na sprawach trywialnych. Film z każdą minutą zbliża się ku końcowi i miałem wrażenie, że trwonione są cenne sekundy na banałach, które ani nie popychają akcji do przodu, ani nie rozwijają postaci. Pojawiają się również sekwencja animacji, chociaż lepszym określeniem byłby tu teatrzyk cieni/lalek. Paradoksalnie to są chyba najnormalniejsze i najbardziej zrozumiałe dla mnie elementy filmu, a nawiązanie do innych scen jest oczywiste (choć też nie do końca).
Rozumiem różne rodzaje artystycznego wyrazu, aczkolwiek w tym przypadku uważam, że twórca przeszarżował, efekt jest raczej mierny. Oczywiście nie każdy film musi dawać widzowi odpowiedzi na wszystkie pytania, a przeginanie w drugą stronę (popularnie zwane „łopatologią”) też nie jest dobrym pomysłem. Czasami chodzi o wkręcanie widza, zwrot w fabule, który potrafi wyciągnąć przeciętny obraz na wyżyny - oferując widzowi jakąś nową perspektywę czy katharsis. Widz niekiedy męczy się, ale pod koniec powie „rozumiem, było warto". Bohaterów spotyka tragedia - nagła i niesprawiedliwa - akurat to jest dla mnie jasne. Czym zatem jest reszta filmu? Snem? Jeżeli tak, to czyim? Końcówka filmu oferuje nieco wyjaśnień w kwestii tajemniczej grupy z lasu, ale to po prostu za mało.
Podsumowując, odniosłem wrażenie, że Johannes Nyholm miał większe aspiracje. Wykorzystane przez niego koncepty znane mi są z innych filmów, w których zostały lepiej wkomponowane w fabułę. Nie jest to ani Drabina Jakubowa, ani Źródło, ani Zagubiona autostrada. Koko-di Koko-da wydaje się zatem historią, którą stworzyły nie do końca dopasowane elementy. Długa anegdota, której puenta jest raczej rozczarowująca (tak jak rozczarowała mnie puenta Obywatela Kane'a). Naprawdę chciałem, żeby ten film mi się spodobał. Jeżeli jest w nim jakieś ponadczasowe przesłanie, to mi umknęło.
Ocena: 3/10
Tytuł: Koko-di Koko-da
Scenariusz i reżyseria: Johannes Nyholm
Obsada:
- Peter Belli
- Leif Edlund
- Ylva Gallon
- Katarina Jakobson
- Morad Baloo Khatchadorian
- Brandy Litmanen
Muzyka: Olof Cornéer, Simon Ohlsson
Zdjęcia: Tobias Höiem-Flyckt, Johan Lundborg
Montaż: Johannes Nyholm
Czas trwania: 86 minut
Dziękujemy dystrybutorowi Kino Świat za udostępnienie filmu do recenzji.
comments powered by Disqus