O pierwszym sezonie „Wiedźmina” słów kilka

Autor: Luiza Dobrzyńska Redaktor: Motyl

Dodane: 09-06-2020 15:56 ()


Pamiętam dzień, w którym nabyłam w przejściu podziemnym cienką książkę kieszonkowego formatu, zatytułowaną „Wiedźmin”. Skłoniła mnie do tego okładka – potworna strzyga z długimi pazurami atakująca człowieka z mieczem. Byłam akurat na etapie „Conana z Cymerii” i właśnie z nim mi się to skojarzyło. Pięć opowiadań pochłonęłam jeszcze tego samego dnia. Pozostawiły po sobie olbrzymi niedosyt, który miał trwać przez następne kilkanaście lat, po których gwiazda Andrzeja Sapkowskiego rozbłysła pełnym blaskiem. Nim poznałam dalsze przygody Geralta z Rivii, sczytałam niepozorną książeczkę dosłownie na strzępy.

Muszę przyznać, że gdy wreszcie miałam okazję dorwać się do dalszej części przygód Białego Wilka, poczułam… rozczarowanie. O ile opowiadania, zawarte w dwóch pierwszych tomach – „Ostatnie życzenia” i „Miecz przeznaczenia” – nadal uważam za niezrównane, o tyle pięcioksiąg przygód związanych z Ciri już dużo mniej. Powodem jest pewnie to, że głównie traktuje on o wojnie, a ja nienawidzę wojen, tak na żywo, jak i w kulturze. Masowa morderstwa, walka o władzę, pełna okrucieństwa i pogardy dla wszystkiego, co stanowi istotę człowieczeństwa, nie jest tym, co chciałabym oglądać lub czytać. Rozumiem, że Sapkowski poszedł w tę stronę, bo to się dziś najlepiej sprzedaje. W każdym razie na pewno w krajach, w których już dawno wojny nie było i pokój wydaje się nudny. No, jak tak, to nie daj Boże, by zaczęło być ciekawie!

Pięcioksiąg, którego główną postacią jest Ciri, nie zachwyca mnie wcale. Jest przede wszystkim zbyt mroczny jak na mój gust i zbyt pozbawiony wszelkiego optymizmu, który da się jeszcze odczytać w tomach opowiadań. Tak jakby w samym autorze coś pękło. Nawet od biedy szczęśliwe zakończenie zdaje się dopisane na siłę. Drugim problemem jest używane tam słownictwo. Realia rodem z bajkowego średniowiecza, a jednocześnie określenia takie jak „mutant”, wspominanie o genetyce – jedno z drugim po prostu nie pasuje. Jest jak przysłowiowy kwiatek do kożucha. Inna sprawa: magia w tym świecie jest całkowicie realna, a mimo to nawet niepiśmienni chłopi się jej nie boją, vide choćby słynna scena z polowania na smoka, gdy grupa opryszków chce zgwałcić Yennefer. Naprawdę nie biorą pod uwagę, że wcześniej czy później może im powyrywać flaki? Takich kwiatków jest znacznie więcej i są podobnie bez sensu.

Nic na to nie poradzę, że dla mnie wszystko musi mieć wewnętrzną logikę, a cała opowieść o Ciri jest jej pozbawiona. Mimo to Netflix zwrócił uwagę przede wszystkim na nią. Nie powinno to dziwić. Dziś na topie są opowieści o silnych kobietach. Tyle że w sumie Ciri wcale taka nie jest. Gdyby nie otaczająca ją magia i szkolenie w Kaer Morhen, byłaby perfekcyjnym nikim. Jest zagubiona, niezdecydowana, łatwo ulega emocjom i naciskom. Nie wie, czego chce i o co walczy, a gdy już coś zdobędzie, natychmiast wycofuje się rakiem. Przynosi nieszczęście wszystkim, którzy są z nią w jakikolwiek sposób związani. Przez nią giną najbardziej interesujące postaci drugoplanowe w sadze – wampir Regis, łuczniczka Milva i Angouleme. Każda z nich była barwniejsza i więcej warta niż cintryjska królewna, która musi przeżyć… bo tak. Przykro mi, ta postać nie przemawia do mnie w ogóle.

W serialu Netflixa do tej roli wybrali aktorkę mdłą do bólu, istne drewno, czyli pasującą do opisu jak ulał. Z powodów, w które nie wnikam, od razu postarzono bohaterkę o pięć lat. Nie jest to jedyna bezsensowna zmiana, którą wprowadzono. Fabuła serialu opiera się o cykl Sapkowskiego, ale raczej luźno. Nie powinna nazywać się „Wiedźmin”, bardziej pasowałby tytuł „Wiedźmy”. Geralt z Rivii pozostaje tam na uboczu zdarzeń. Koncentrują się one wokół kobiet, a raczej babochłopów, które dosłownie trzęsą tym światem, poczynając od królowej Calanthe. W książce jest ona królową o magnetycznej osobowości, jednocześnie władczą, wyrachowaną, ale też inteligentną i z klasą. Netflix serwuje nam tęgo popijającą piratkę, która na oficjalnej audiencji pojawia się nietrzeźwa, wulgarnie się zachowująca w zbroi zbryzganej krwią. To ma przekonać widzów, że jest silną niewiastą… Wszelkie subtelności, związaną z tą postacią, od razu idą w kąt.

Sama Ciri jest więc dokładnie taka jak w książce, czyli nijaka i irytująca przez tę nijakość. Taka właśnie ma być i dobrze ją dobrano. Natomiast Yennefer, której poświęcono więcej uwagi i pracy, urasta na główną bohaterkę serialu już od pierwszych kadrów, kiedy jako garbata dziewczynka kradnie stokrotkę. Trzeba przyznać, jest niemal idealna. Ma w sobie ogień i całe bogactwo odcieni, zadbano też o dokładne ukazanie jej korzeni, dużo dokładniejsze niż w książce. Tylko czy to serial o niej? Jak tak, to czemu nie nazwano go „Yennefer”? Pasowałoby jak ulał. Inne kobiece postaci w serialu bledną przy niej, a przecież też są wcale ciekawe – choćby pragmatyczna Tissaya i bezlitosna, chciwa władzy Fringilla… Zaraz, czy Sapkowski pisał, że jest ona, jakby to powiedzieć… ciemna?

To kolejny problem, z którym zresztą zmaga się teraz cały przemysł filmowy. Jak tu przenieść na ekran książkę, by nie urazić Afroamerykanów, gejów czy kogoś tam jeszcze, kto może narobić hałasu. I zwolennicy poprawności politycznej zapędzają się w kozi róg, tworząc parodie zamiast poważnego kina. Niechby zresztą Fringilla była sobie Afrykanką. Magia nie zna granic, a sam autor podkreśla, że czarodziejki przyjmowały do swej szkoły absolutnie każdą dziewczynkę, która tylko wykazywała talent. Nie obchodziła ich rasa, wygląd czy stan zdrowia. Liczyły się zdolności i na tym kropka.

Tak samo postępowały też driady, którym podrzucano czasem niechciane dzieci. Różna barwa ich skóry nie budzi zastrzeżeń. Jednak już czarne elfy nie przypominają żadnych elfów ani wojowników, ani duszków z bajek, a bardziej diabełki z przedstawienia dla dzieci. Tylko ogona i rogów im brakuje. Nie dajmy się zwariować – elf wojownik to postać stricte europejska, nie ma ich odpowiednika w podaniach Czarnego Lądu. Zatem jeśli przyjąć, że kiedykolwiek, gdziekolwiek istniały pierwowzory tego zjawiska kulturowego, były białe. Nie ma to nic wspólnego ze słowiańskością, od której Sapkowski zresztą się odcina, czy rasizmem. Po prostu tak jest. I wciskanie na siłę czarnych spiczastouchych jest idiotycznym ustępstwem na rzecz poprawności politycznej albo na uciszenie kaprysów mniejszości etnicznych. A jeśli nawet przyjmiemy, że tak być musi, to gdzie w takim razie azjatyckie elfy? Chińczycy czy Japończycy mniej dopominają się o kinowe parytety? A gdzie amerykańscy Indianie? A oni akurat mogliby być interesujący w tej roli, bo ich los właśnie Sapkowski sportretował jako elfi.

Jeśli idzie o samą linię fabularną, irytująco poszarpaną i prawie całkiem niezrozumiałą dla kogoś, kto nie czytał książek, to przynajmniej częściowo przypomina ona oryginał. W tej części ma się rozumieć, w której pasuje do zamysłu twórców, a to niestety oznacza wypadnięcie wielu ciekawych historii i smaczków. Co za tym idzie, czasem pewnych rzeczy nie rozumiemy, na przykład – jak to się stało, że podczas ich pierwszego spotkania Geralt poznał w Ciri swoje dziecko-niespodziankę, a Ciri padła mu w ramiona, nie pytając, kim jest? No, wiele można tłumaczyć magią i więzią przeznaczenia. Także skakanie z tematu na temat i nawet z jednej linii czasowej na drugą, co powoduje chaos na ekranie i w głowie widza.

Jeśli chodzi o samą postać Geralta z Rivii, to schodzi on na dalszy plan i w porównaniu z Yennefer wypada dość blado i płasko. O ile wybór aktora do roli Jaskra można nawet pochwalić, bo nie jest on zły i ładnie śpiewa, o tyle Henry Cavill pasuje na Geralta jak Jason Momoa na Conana. Już Michał Żebrowski był w tej roli lepszy. Daleko lepszy, choć niestety miał małe pole do popisu. Polska produkcja przypominała raczej kiepski teatr telewizji, ale jeśli przełknąć tandetne dekoracje i „efekty bardzo specjalne”, to nagle okazuje się miejscami dużo ciekawszy niż produkcja Netflixa. Kto by pomyślał, prawda?

Aktor do roli Geralta… Czemu nie Cavill z dołeczkiem w bodzie i uroczym dzióbkiem? Powiedzmy sobie otwarcie, wiedźmin Sapkowskiego nie był lalusiem o gładkim ciałku. Jak sam autor wielokrotnie podkreśla, był pozbawionym urody, szorstkim w ruchach, poznaczonym bliznami na całym ciele, nie wyłączając twarzy, wojownikiem. Nie słodkim brutalem, który może prężyć muskuły w „Playboyu”, a prawdziwym rzeźnikiem potworów, mającym za sobą już w momencie rozpoczęcia sagi wiele trudnych przejść. Ma w sobie mrok i gorycz. Cavill tego nie oddaje, natomiast udało się to Żebrowskiemu, choć i na niego hardcorowi fani kręcili nosem, że za ładny do tej roli. To już kwestia aktorstwa, czego modelowym przykładem pozostaje casting do roli Anjin-sana przed pracami nad serialem „Shogun”. Dla przypomnienia: James Clavell, który zastrzegł sobie ostatnie słowo w kwestii doboru aktorów, z miejsca odrzucił kandydaturę Richarda Chamberlaine’a. „Jest za ładny, nie pasuje”, powiedział. Nie tracąc rezonu, aktor poprosił, by przynajmniej go wysłuchano, skoro jest już na planie. Już po kilku wypowiedzianych przez niego słowach pisarz zawołał: „Tak, to on! To Anjin-san!”. Oto prawdziwe aktorstwo.

Żebrowski umiał przekonać, że jest Geraltem. Cavill tego nie potrafi. Małomówność, kamienna mina i ciągle powtarzanie „Hmmm” nic tu nie pomogą. Henry Cavill jest największą porażką serialu, którą najlepiej widzi ten, kto choćby pobieżnie czytał książkę. To po prostu marny aktor, a na dodatek pozbawiony czegoś, co można nazwać „osobowością ekranową”. A to już grzech nie do wybaczenia. Kiepskim aktorem jest wszak i Arnold Schwarzenegger, i Dolph Lundgren i każdy inny „mięśniak” kina akcji. Także Chuck Norris, z którego w ogóle jest żaden aktor. Mimo to budzą oni żywą sympatię widza, a to powoduje, że wierzy się w ich filmowe wcielenia. Bo mają wspomnianą osobowość. Na tym przecież bazował Gene Roddenberry, który do pierwszej serii swego „Star Treka” zaangażował – z wyjątkiem Leonarda Nimoya – samych trzeciorzędnych aktorów. Tak, nie byli oni szczególnie utalentowani, ale każdy z nich był indywidualnością, która silnie przemawiała do widzów.

Muszę przyznać, że pierwszą serię netflixowego „Wiedźmina” obejrzałam wyłącznie z sympatii dla autora i jego dzieła. Nie wiem, czy przymuszę się do obejrzenia drugiej.

 

Tytuł: Wiedźmin - sezon pierwszy 

Reżyseria: Alik Sakharov, Charlotte Brändström, Alex Garcia Lopez, Marc Jobst, Edward Bazalgette, Sarah O'Gorman, Geeta Patel, Stephen Surjik

Scenariusz: Andrzej Sapkowski, Lauren Schmidt, Haily Hall, Declan De Barra, Beau DeMayo, Jenny Klein, Sneha Koorse, Mike Ostrowski

Obsada:

  • Henry Cavill
  • Freya Allan
  • Anya Chalotra
  • Mimi Ndiweni
  • Mecia Simson
  • Eamon Farren
  • MyAnna Buring
  • Wilson Radjou-Pujalte
  • Adam Levy
  • Joey Batey
  • Lars Mikkelsen

Muzyka: Sonya Belousova, Giona Ostinelli

Zdjęcia: Gavin Struthers, Jean-Philippe Gossart

Montaż: Nick Arthurs, Liana Del Giudice, Jean-Daniel Fernandez-Qundez, Xavier Russell

Scenografia: Gabor 'Hege' Hegedus, Naomi Moore

Kostiumy: Tim Aslam, Lucinda Wright

Produkcja: Netflix 2019. 


comments powered by Disqus